Opowiadanie to napisałem w 1990 roku. Umieszczając jego akcję w okolicy przypominającej Anin, absolutnie nie mogłem przewidzieć ani mordu na Jaroszewiczach w 1992, ani samobójstwa Ireneusza Sekuły, ani powrotu po trzech latach lewicy do władzy. Można więc stwierdzić, że choć troszeczkę okazałem się prorokiem, to słabym jakimś.
Ostatnie sto metrów przeszedł, potykając się o zlodowaciałe pryzmy śniegu. Gdzież ta epoka, gdy była to uliczka pierwszej kolejności odśnieżania w całej dzielnicy? Od czasu jego ostatniej bytności wyraźnie spsiała. Dawny drewniak ochrony straszył wybitymi oknami. Płot uginał się pod suchymi o tej porze pędami dzikiego wina. Nikt nie sprzątał podjazdu, zaś sam dom – położony w głębi posesji i ukryty wśród świerków – wydawał się niezamieszkany. Mężczyzna nacisnął guzik przy furtce. Dwa krótkie dzwonki, dwa długie. Zabrzęczało elektryczne urządzenie sygnalizacyjne przy zamku, dowodząc, że ktoś jednak w środku był. Przybysz rozejrzał się wokół. Nie zauważywszy nawet psa z kulawą nogą, otworzył furtkę.
Wewnątrz domu uderzyło go ciepło i zapach igliwia. Piękna jak sen dziewczyna (najwyżej dwadzieścia lat, ale wyglądająca jeszcze młodziej) odebrała od niego płaszcz, a ze środka wytoczył się Otyły. Dziś bardziej przywiędły niż przed rokiem, lecz z zaróżowionymi policzkami i oczami ciągle błyskającymi energią.
– Jesteś, byku! Nareszcie!
Wymienili standardowy uścisk, który Łysy pamiętał z lepszych czasów i ciekawszych spotkań, od Phenianu po Hawanę.
Weszli do salonu. Tu zmieniło się niewiele. Przybył jeden obraz Kossaka, zniknęła biblioteczka klasyków marksizmu-leninizmu. Na kominku wesoło płonął ogień, a ze ścian gapiły się bezpartyjnie trofea myśliwskich wypraw Otyłego, ze skórą ussuryjskiego tygrysa i łbem angolskiego nosorożca na czele.
– Viola, zrób Mareczkowi drinka! – zadysponował gospodarz.
Dziewczyna zabrała się do tego ze skrupulatnością godną podziwu.
Skąd on bierze tak młode partnerki? – przemknęło przez myśl Łysemu. Właściwie było to pytanie retoryczne. O wyczynach erotycznych Andrzeja wiedział zarówno od samego zainteresowanego, jak i ze służbowych notatek, których wiele nagromadziło się przez lata. Udało mu sieje w porę zniszczyć przed niespodziewanym przejściem na emeryturę.
Jeśli chodzi o Violettę, to Otyły rozpowiadał, że zgarnął ją podczas romantycznej nocy na weselu góralskim w Gorcach. Na owo wesele zabłądził „jako prosty turysta” po zgubieniu obstawy. Podobno wraz z dziewczyną uciekali całą noc przed bandą pijanych harnasiów, którzy gonili ich ze sztachetami zamiast ciupag. Prawda była bardziej prozaiczna. Poznał Violettę, kiedy wraz z jego wnuczką przygotowywała się do sesji egzaminacyjnej na wydziale prawa. Miała dość akademika, więc gdy starszy pan zaproponował jej sublokatorski, darmowy pokoik, nie odmówiła. Zresztą, odmawianie nie należało do zwyczajów młodej studentki.
– Po raz pierwszy w życiu trafiła na równie dorodnego samca – komentował Otyły. – Szalejemy za sobą!
Łysy skończył rutynowy obchód mieszkania. Z dawnych lat pozostała mu podejrzliwość i dopatrywanie się podsłuchów za każdym zgrubieniem tynku.
– Jesteśmy sami? – zapytał.
Właśnie w tym momencie otworzyły się drzwi od palarni i wyszedł Cienki. Uściskali się.
Nikt nie lubił całować Cienkiego. Ów znakomity były ideolog miał cerę szarą i gąbczastą, tak charakterystyczną dla nałogowych palaczy, nie gardzących nadto kieliszkiem.
– Chyba jeszcze schudłeś – rzekł mu towarzysz Marek (Łysy).
– O tobie nie mogę tego powiedzieć – odwdzięczył się Cienki.
Violetta podała drinki. Łysy złapał się na tym, że zbyt nachalnie gapi się w jej dekolt, głęboki jak loch na Łubiance.
– Czy będzie Stary? – zwrócił się do Otyłego.
– Oczywiście. Zawsze wpadał na moje urodziny. Zresztą, rozmawialiśmy wczoraj przez telefon.
Łysy, całkowicie już odprężony, sięgnął po drinka. Było tak domowo: dyskretnie sącząca się muzyka, choinka, nadawały wnętrzu miły i staroświecki charakter. Towarzysz Marek nie należał do osób sentymentalnych, ale czasami potrzebował relaksu.
– Czyli będziemy mieli komplet – stwierdził z zadowoleniem.
– Ograniczony – sprostował Otyły. – Ze starej paki Rafał się przekręcił, Karol w Stanach, a Wiktor zgłupiał.
W dawnych czasach postępowanie eks-towarzysza Wiktora stałoby się przedmiotem sądu partyjnego zakończonego cywilną śmiercią obwinionego. Czy wieloletni pracownik aparatu, absolwent Instytutu Moskiewskiego i Budowniczy Polski Ludowej mógł nagle i bezkarnie odciąć się od swych korzeni? Skoczyć w ramiona opozycji, wyspowiadać się i stać praktykującym katolikiem? Wystarczyła krótka choroba, nerwowe załamanie, rypnięcie systemu, a profesorek przeskoczył na drugą stronę barykady.
„Jak trwoga – to zażywamy opium dla mas!” – zwykł mówić o takim postępowaniu Stary.
Sędziwy aparatczyk zjawił się kwadrans po Łysym. On również odprawił taksówkę już na rogu i kusztykając o laseczce, dotarł do willi. Przywitali go ze zrozumiałą atencją. Stary to był ktoś. Zawsze otaczał się małą barierą niedostępności, zawsze stał przynajmniej pół obcasa wyżej od pozostałych. A oni akceptowali taką sytuację.
– Cieszę się, że mogę was oglądać, chłopcy. Najważniejsze, że nadal jesteśmy na chodzie i… – tu Stary niedbale machnął ręką, wskazując okno – nie ponosimy odpowiedzialności za ten burdel.
– Żałoś ni amatorzy – skomentował Cienki. – Nawet dekomunizacji przeprowadzić nie potrafią.
– Taak – powiedział przeciągle Łysy.
Pozostali towarzysze wbili w niego wzrok. Nie lubili, kiedy Łysy poważniał. Zawsze wtedy okazywało się, że wie dużo więcej, niż wynikałoby to z jego miejsca w hierarchii. „Powiedz, Mareczku – nagabywał go kiedyś w pijackim rozmarzeniu Otyły – czy ty przypadkiem nie jesteś Ruski?” Na szczęście, poczucie humoru kazało obu uznać tę wypowiedź za niebyłą.
Tymczasem Łysy z nagła przypomniał sobie swój dawny zawód. Spuścił zasłony, dorzucił drew do kominka, wyjął wtyczkę telefonu i zgłośnił muzykę.
– Do czego zmierzasz? – zainteresował się Otyły.
– Porozmawiamy.
Stary najwyraźniej coś wiedział na ten temat, bo tylko przyzwalająco opuścił powieki i siorbnął koniaku.
– Ale po co, skąd takie środki ostrożności? – rozległ się głos Cienkiego.
– Węszą za nami – wyjaśnił krótko Łysy.
– Kto? Ci niepoważni gówniarze z UOP-u, których znajomość policyjnego fachu wynika z biernego styku z gumową pałką? – zaśmiał się Cienki. – A może ksiądz proboszcz? Przecież tylko patrzeć, jak ten bajzel runie.
– Nie wykluczam tej ewentualności. – W głosie Łysego nie znalazł się nawet gram entuzjazmu. – Ale co wówczas nastąpi? Kto weźmie władzę? Przecież nie my. Nasz powrót to pieśń dalszej przyszłości. Jakiś człowiek znikąd, populista, ktoś z tłumu. W każdym razie będzie zapotrzebowanie na krew i czyjeś głowy.
– Mają nową nomenklaturę – zauważył Otyły.
– Nową zajmą się dla przyjemności, a starą z obowiązku. Ale być może zbytnio wybiegam w przyszłość – zastrzegł się Łysy.
– Nam grunt pod nogami pali się już dziś. Dorwali Pietię.
Stary chwilę zastanawiał się, o kogo chodzi. Wreszcie przypomniał sobie tajemniczego młodego człowieka, o którym więcej mu mówiono, niż sam mógłby zauważyć. Oficjalnie spotkali się może dwa razy. I chyba nawet nie rozmawiali.
– Kto go dorwał?
– Przecież nie święci anieli obrządku wschodniego. Ruscy! Nawet nie wiem, jak się to ich nowe KGB nazywa. W każdym razie kotłuje się nielicho, jedni przeciwko drugim, drudzy przeciwko trzecim. Pietia znalazł się po niewłaściwej stronie. Może wykazał za mało refleksu. Dawniej powiedzielibyśmy – intuicji rewolucyjnej.
Cienki, wychyliwszy duszkiem pełną szklaneczkę, rzucił:
– Konkrety.
– Niestety, towarzysz Pietrow był nadzwyczaj systematyczny. Nie przeszkadza to w pracy partyjnej, gorzej, gdy dotyczy zajęć nadobowiązkowych. – Po tym wstępie Łysy przeszedł w końcu do sedna sprawy: – Miał domowe archiwum.
– A co w nim?
– Wszystko. Wszystkie interesy. Przelewy, transfery. Nasze wspólne przedsięwzięcia. Szczęściem, bez nazwisk. Ale nietrudno będzie natrafić na kontakt w Polsce, zweryfikować to i owo.
– Rafał nie żyje – wtrącił Stary.
– Sprzyjająca okoliczność, ale notatki sięgają dużo głębiej – wyjaśnił krótko Łysy. – A Ruscy lubią ostatnio robić prezenty naszym aktualnym zarządcom. Podadzą nas na srebrnym talerzu za jakiś wagon ziemniaków, który pozwoli Moskwie przeżyć tydzień bez głodu. A nasi, nawet przy swym bałaganiarstwie, prędzej czy później dotrą do nas.
Cienki poczuł, że przenika go zimny dreszcz. Już od dłuższego czasu zastanawiał się, co on tu właściwie robi. Żona od roku w Paryżu, synowie w Nowym Jorku. Stary był w jeszcze gorszej sytuacji: córka nie chciała rzucić uczelni, małżonka nigdy nie zaaprobowałaby ucieczki. Również Otyłemu zrobiło się nieprzyjemnie. Polubił życie zasobnego emeryta, spisującego pamiętniki w towarzystwie nadobnych kobietek. Perspektywa sądu, więzienia, a nade wszystko utraty pieniędzy wydawała się przerażająca.
A gdyby jeszcze dogrzebali się do tego nieszczęsnego wypadku…
Łysy, świadom ogarniającej ich paniki, po raz pierwszy się uśmiechnął.
– Nie wszystko jeszcze stracone, towarzysze. Archiwum Pietki to spory kłopot, ale nie mają jego zeznań, nie znają nazwisk. Nie dysponują dowodami materialnymi.
– Wyduszą je z Pietrowa – skonstatował ponuro Otyły.
– Nie wyduszą. Pietka nie żyje.
– Rzeczywiście! – Cienki aż podskoczył z radości. – Czytałem gdzieś o jego samobójstwie.
Łysy wydął wąskie wargi.
– Tak, strzelił sobie w głowę z dziesięciu kroków, i to ze trzy razy. Niezły wyczyn strzelecki.
Umilkł, bo do pokoju weszła bezszmerowo Violetta, wnosząc przystawki. Wycofała się równie dyskretnie.
– Pięknie wyszkolona, jak moja wyżliczka – pochwalił Stary. W tym momencie Otyłemu przypomniało się jakieś polowanie.
Łańsk, może Arłamów. Stary o dwadzieścia lat młodszy. Prominentni cudzoziemcy. Wokół ogniska pokot jak w tajdze. I żal ścisnął serce, że to już nigdy nie powróci… Może być tylko gorzej: ktoś rozpracuje warszawskie kontakty Pieti, jakiś idiota zacznie paplać i dobiorą się…