Nadejdzie dzień, w którym człowiek na widok odcisku stopy bliźniego na piasku przypadnie do ziemi ślad ten ucałować. A zwierz dziki zalęgnie się w opustoszałych domostwach, gdzie wilcy wyć będą swoje pieśni, a mech porośnie pamięć i tylko duch wszechmocny unosić się będzie ponad pustkowiami… – zabrzmiało złowieszczo z ulicy.
– Zamknij okno i skończ się ubierać! – powiedział Walter, wychodząc z toalety.
Zuzanna wykonała polecenie posłusznie, świadoma faktu, że minęła już 11.28 i do końca spotkania nie zostało więcej niż trzy minuty. Przez jej dziecinną twarz o wielkich czarnych oczach nie przemknął najmniejszy cień zdziwienia. Znała Waltera przeszło trzy miesiące i mimo swoich szesnastu lat zdawała sobie sprawę, jakiego rodzaju był to człowiek. Kiedy przy pomocy staroświeckiej dźwigni zatrzaskiwała wywietrznik hotelowego okna, jej partner skończył już pobieżną toaletę.
– Zobaczymy się… – błyskawicznie przejrzał swój elektroniczny notatnik -…w piątek o 16.24 w Hadze.
– Hotel „Hilton”?
– Nie. „Krasnopolsky”!
Skinęła głową jak dobrze wytresowana sekretarka, a potem, gdy Walter już wyszedł, otworzyła okno i zaciągnęła się papierosem.
– A z czterech stron wystąpią żywioły, zaś konie apokalipsy wypełnią świat swym tętentem, a uszy trwogą… I będzie dzień wtóry, wieczór i zaranek… – grzmiał dalej prorok przez ręczny megafon.
Na skwerku wokół fontanny słuchaczy miał niewielu. Z biedą do audytorium zaliczyć można było ziewającego policjanta o twarzy znudzonego alfonsa, kobietę z wózkiem dziecięcym i sprzedawcę uwijającego się przy straganie ze świeżymi owocami. W dalszej perspektywie można było natomiast zaobserwować parę migdalącą się na szerokim obramowaniu fontanny i kioskarza wbitego w swoją budkę jak parówka w hot-doga. Atoli katastrofista wyraźnie nie dbał o publiczność i wyrzucał z siebie wariacje na motywach Apokalipsy św. Jana w dość dowolnej interpretacji. Prorok nosił się niedbale. Obszarpane dżinsy kontrował żółtawy brudny żakiet, a głowa z wygolonym krzyżem kontrastowała z rzadką beżową bródką a la Ho Szi Min. Powieki, na których jakiś biegły spec z Chińskiej Dzielnicy wytatuował znak ryby, miał półprzymknięte, a całość postaci wyglądała jak darmowy souvenir Rady Miejskiej dla przypadkowych turystów, którzy zapuściliby się na ten staroświecki skwerek przydeptany kanciastą bryłą hotelu.
– I nadejdzie to w dniu, w którym nikt się nie będzie spodziewał. A nie z ziemi i nie z nieba spłynie królestwo śmierci.
Zuzanna uśmiechnęła się. Kiedy miała czternaście lat, fascynowały ją podobne gadki. Odmiennie zareagował jej sąsiad z pokoju obok, łysawy emeryt o wyglądzie Winstona Churchilla. Przez poprzedni kwadrans zajmował się podsłuchiwaniem erotycznych osiągnięć tandemu Walter – Zuzia; teraz z niesmakiem splunął przez okno:
– Wizjonerzy, psiakrew… Jakby za mało było im codzienności!
Niechętnie sięgnął po gazetę, w której wiadomość o porwaniu tramwaju przez terrorystów w Belfaście sąsiadowała z wieścią o zbiorowym amoku narkomanów w wesołym miasteczku i wojną między dwoma bananowymi republikami wywołaną kontrowersyjnym werdyktem sędziego podczas rozgrywek futbolu… A cena złota znów szła w górę.
– I kto wówczas da świadectwo prawdzie? Kto się ostanie? – głos mówcy załamał się nagłym skowytem. – Kto?
– Ale musiał się naćpać prochów – pomyślała Zuzanna i postanowiła zadbać o siebie.
Jej źrenice rozszerzyły się jeszcze bardziej. Z kosmetyczki wyciągnęła jednorazową strzykawkę. Była godzina 11.31.