Dojeżdżają. Tim przestaje myśleć na moment o obowiązkach służbowych. Za chwilę będzie w hotelu i złoży powściągliwy pocałunek na czole Zuzanny…
Pisk opon! Mike hamuje ostro.
Na ulicy mimo wczesnej pory utworzył się zator. Główne wejście do „Minerwy” otacza gęsty tłum gapiów. Błyskają światła wozów policyjnych.
– Co tam się stało? – rzuca Bob w kierunku chodnika.
– E, nic wielkiego – odpowiada przechodzień. – Z hotelu „Minerwa” uprowadzono jakąś dziewczynę.
– Miała szesnaście lat – dorzuca jeden z gapiów. – Podobno była fajna…
24. Walter
Siła złego na jednego. Pozornie podporządkowałem się regułom obowiązującym w Enklawie. Pracuję, spulchniam, lepię i międlę. Wieczorami, w nagrodę pozwalają mi chodzić do ziemianki na telewizję. Potem jednak muszę wracać do szałasu, a Jeremiasz zostaje z Piętaszką. Nie zazdroszczę mu – w końcu w wolnych chwilach też mogę chodzić, kiedy chcę, do ziemianki. Pozornie wydaje się, że mam dużą swobodę. Jeremiasz parę dni wcześniej spięty, nieufny i czujny, teraz jakby mnie ignorował. Może udaje. Ubiegłego wieczoru wyszedł z ziemianki, a gdy po kwadransie wrócił, wyglądał na człowieka, który otrzymał bardzo dobrą wiadomość. Ale skąd? I jaka to była wieść?
W telewizji szedł właśnie „Evening with the journal” i dwóch ekspertów zastanawiało się nad zbiorami trzciny cukrowej w Hondurasie, gdy pustelnik powiedział nieoczekiwanie:
– Niedługo będziesz mógł już nas opuścić, Walterze. Naturalnie, jeśli zechcesz.
– Nie zechce, oj, nie zechce – zaśmiała się Piętaszka. Przy czym śmiech ten zabrzmiał jakoś niemiło.
Czyżby zamierzali mnie sprzątnąć? I teraz próbowali uśpić moją czujność? Ale w takim razie, co wstrzymywało ich dotąd? Na ziemi o mnie raczej zapomniano. A tu?
Bez przerwy łapię się na tym, że im więcej odkrywam, tymi mniej wiem. Moja akcja przeciwko Jeremiaszowi i Piętaszce nie ma szans, dopóki nie zorientuję się, kto jeszcze kryje się na dachu? Zresztą, ucieczka na ziemię metodą alpinistyczną jest wykluczona; odkryłem istnienie czujników reagujących na jakiekolwiek naruszenie linii okapu. Prawdopodobnie to właśnie fotokomórka zaalarmowała Nakayamę.
Ciągle nie wiem skąd przybył Japończyk i gdzie zniknął? Chociaż ukradkowo spenetrowałem rozmaite zakamarki enklawy, pozostawało to tajemnicą. Następne pół dnia zajęło nam strzyżenie owiec. Robota głupia i w dwójnasób bezsensowna. Przecież mając zapasy i niewątpliwy, choć skrywany kontakt ze światem, Jeremiasz nie musiał organizować tych wszystkich robinsońskich zabaw, mógł zbudować sobie na dachu willę z parkiem i basenem, relaksować się, bawić, a nawet modlić, jakby odczuł potrzebę. Ale nie robił tego. Przeciwnie, babrał się w tej swojej gospodarce naturalnej z zapałem godnym lepszej sprawy.
„Jednak wariat! Tylko dlaczego tak mu zależało na pozostawieniu mnie w nieświadomości co do swych zamiarów. Na co czeka, a może na kogo?”
Zastanawiając się, dotarłem jeszcze raz nad stawek koło ziemianki. Kąpałem się w nim już parokrotnie i zawsze zdumiewała mnie jego nieproporcjonalna głębokość. I dziś, nie mogąc dłużej wytrzymać skwaru, zanurzyłem się w chłodnej toni. Nurkowałem z otwartymi oczami. W sadzawce było dużo słodkowodnych ryb i nie chciałem się spotkać z żadną z nich. Od dzieciństwa przepajał mnie wstręt do zimnokrwistych stworzeń, może dlatego tak lubiłem ciepłe istotki o brzoskwiniowej skórce… Karp przemknął mi tuż przed nosem; nabrałem jeszcze raz powietrza i zanurkowałem powtórnie, tym razem wzdłuż ściany przeciwległej do ziemianki. I nagle, na głębokości półtora metra, dostrzegłem owalny otwór. Wpłynąłem w niego. Pomysł był głupi i ryzykowny; w wąskim korytarzyku nie dałbym rady zawrócić. Na szczęście syfon okazał się krótki i parę sekund potem wpłynąłem do małego podziemnego basenu znajdującego się zapewne pod sąsiednim wzgórkiem. Czyżby to była kryjówka Nakayamy? Wyszedłem z wody, starając się jak najmniej pluskać. Wytarłem ciało w ręcznik kąpielowy leżący obok, jakby przygotowany… Ze słabo oświetlonego pomieszczenia prowadziło kilkanaście schodków w dół… Wszędzie panowała cisza. Może Japończyk spał? Stopnie kończyły się masywnymi stalowymi drzwiami. Drzwiami z gatunku trudnych do sforsowania, chyba, że są uchylone. Te były. Za nimi ciągnął się długi korytarz przebiegający chyba pod całą wyspą. Dookoła zauważyłem dziesiątki żelaznych drzwi. Były w nich metalowe klapki. Uchyliłem jedną…
– Konie, o cholera, czwórka koni!!!
Gdy zajrzałem do kolejnego pomieszczenia, doleciała mnie charakterystyczna woń nierogacizny.
– Czy ten Jeremy zwariował? Założył tu sobie podziemne gospodarstwo rolne? Ukrywa się przed podatkami?
– Czy zechce czcigodny pan zostać gościem swego niegodnego sługi?
Oczywiście, Nakayama! Pojawił się jak kot. Gościnnie wskazał mi jedne z drzwi, a gdy wszedłem – spodziewając się za nimi jego kawalerskiego mieszkanka – stalowa płyta zatrzasnęła się za mną. Kaput!
Znalazłem się w klitce o wymiarach trzy na dwa metry. Betonowe ściany, prycza, kibel i dzban z wodą dowodziły, że kwatera już od pewnego czasu czekała na pensjonariusza.
Wściekle walnąłem w drzwi. W okienku ukazała się nieruchoma twarz syna Wschodu.
– Wypuśćcie mnie! Już nie będę! Chcę porozmawiać z Jeremym – wołałem. Zero reakcji. – Dam ci tyle pieniędzy, że będziesz mógł sobie kupić całą Okinawę.
Milczenie.
– Niczego wam nie zrobiłem, w niczym wam nie przeszkodzę, powiedzcie mi przynajmniej, dlaczego mnie więzicie? – Cisza. – Nakayama, na miłość boską, co tu jest grane? Czy mam sobie rozbić głowę o mur? Za co to wszystko, za co?
Twarz mu nie drgnęła, może jedynie poruszyło się rybie oko żółtka.
– Dowiesz się pojutrze. I będziesz bardzo szczęśliwy! Potem okienko zatrzasnęło się. Zostałem sam.