Snopy światła z reflektorów grzęzły w mgle gęstej i lepkiej jak zsiadłe mleko. Mimo maksymalnie wytężonego wzroku, Tim nie widział dalej niż na odległość kilku metrów. Samochód jechał coraz wolniej. Krawędzie poboczy również były niedokładnie widoczne. W tych warunkach jazda przypominała raczej żeglugą Latającego Holendra. Mgły są specyfiką okolic Jeziora Nimf, stanowiącego najniższy punkt Wielkiej Depresji, dzisiejsza była jednak szczególna, zważywszy, że na wyżynie niebo pozostało zupełnie czyste, a ziemia sucha. Były inspektor policji z uwagą śledził licznik kilometrów. Na czterdziestym drugim, licząc od zjazdu z autostrady, powinien skręcić w prawo. Właściwie nie bardzo wiedział, dlaczego jedzie w tym kierunku, wykonując polecenie na wpół przytomnego Hioba… Gdy usiłował pytać, apokaliptyk, przytomny tylko dzięki wyjątkowo mocnym specyfikom, powtarzał:
– Tam dowiesz się wszystkiego! Szybciej! Czasu pozostało niewiele…
Kiedy monosylaby Tima świadczyły o niedowierzaniu i nieufności, Hiob powtarzał gorączkowo:
– Przysięgam! To nie jest pułapka. Ja chcę cię uratować! Szczegółów jednak wyjawić nie chciał. A w odpowiedzi na pytania tylko cicho pojękiwał. Byłemu policjantowi pozostawał jedynie monolog.
– Zupełnie nie rozumiem waszej strategii – mówił. – Najpierw perfekcyjnie się ukrywacie, potem nagle zaniedbujecie wszelkiej ostrożności i porywacie Zuzannę. Idziecie z nami na wymianę ognia. Przecież wtedy, w górskim domku, po oddaniu Zuzanny, nie mielibyśmy nawet powodu was zatrzymać. Za porwanie? Nie jesteśmy zwykłą policją.
– Wiem. Jesteście z SuSeSu…
– A teraz chcesz mi wszystko wyjaśnić i prowadzisz do waszej kryjówki. Nic nie rozumiem.
– Nadszedł czas… – Zamruczał i naraz głos mu się zmienił, stał się bardziej gardłowy, natchniony: – „I widziałem anioła lecącego przez środek nieba, który mówił donośnym głosem: Bójcie się Boga, gdyż nadeszła godzina sądu Jego. A drugi anioł szedł za nim i mówił: Upadł, upadł wielki Babilon, który napoił wszystkie narody winem szaleńczej rozpusty…”
Tim mocniej zaciska dłonie na kierownicy. Do czego zmierza Hiob? Dokąd go prowadzi, w zasadzkę? Niestety, agent nie ma wyboru. Trzyma w ręku jedyną nić prowadzącą do sedna sprawy. A w razie czego… W samochodzie jest telefon, zawsze będzie mógł skorzystać z podanego numeru i zadzwonić do Szefa Super Secret Service.
Mgła, choć to prawie niemożliwe, staje się jeszcze gęstsza, od strony jeziora dolatuje rechot żab i hałas cykad.
– Można trochę szybciej? – stęka Hiob. – To blisko… Nagle drogę przegradza im masywna kuta brama. Hamują. Dookoła ciągną się schludne żywopłoty. Nad bramą złoci się wielki napis. „Witaj w Studium Fundacji Patricksona”.
– Tutaj jest wasza melina? – dziwi się Tim.
– Zatrąb! – poucza Hiob.
Więc trąbi.
– Kto tam? – słychać głos z oparów mgły.
– Brat Hiob!
– Witaj!
Wjeżdżają. Parę metrów za bramą wita ich starszy mężczyzna spacerujący z psem. Widok Tima przy kierownicy niepokoi go.
– Gdzie Hiob? Nie znam pana.
– Z tyłu, jest ranny… Może ktoś pomógłby wynieść nosze?
– Oczywiście, natychmiast. Zofia! Fatima!
Z pobliskiego pawilonu wybiegają dwie wspaniale zbudowane dziewczyny, o idealnych kształtach, choć zupełnie różnych typach urody. Zosia jest piękną, wysoką, bardzo słowiańską blondyną, Fatima ma w sobie tajemniczy urok Orientu.
Sprawnie, ruchami pełnymi gracji i siły, dziewczyny przenoszą rannego apokaliptyka na łóżko na kółkach i podłączają do kroplówki.
– A on to kto? – gospodarz nieufnie spogląda na Tima.
– Brat Abakuk – szepce Hiob. – Niech podąża z nami… Przybyłem z posłaniem. Czas nadszedł, trzeba wszystkich zwołać.
– Czas nadszedł! – woła mężczyzna będący niewątpliwie samym Patricksonem. W jego głosie słychać ton tryumfu.
Idą. Inspektor z niepokojem myśli o pozostawionym radiotelefonie i z przyzwyczajenia maca się pod pachą. Jego pistolet zniknął!
Fundacja Patricksona. Niewiele było wiadomo o tej filantropijnej organizacji, od pięciu lat skupiającej grupę młodych ludzi z całego świata, kształcących się i pragnących założyć osadę przyszłości. Jej szef, Albert Patrickson, niechętnie udzielał wywiadów dla prasy. W broszurze propagandowej mówił o eksperymentalnej mini społeczności, która po ukończeniu nauki zamierzała stworzyć idealną gminę na jakiejś wysepce w sercu oceanu. Od czasów Owena i socjalistów utopijnych, po plany Sekty Księżyca czy program „Paleolit Oświecony” – zrealizowany przez grupę Norwegów, która na wybrzeżu Spitzbergenu utworzyła osadę na wzór kultur epoki kamiennej i wytrwała w niej całe czternaście miesięcy – pomysły idealnej wspólnoty pojawiają się na świecie nieustannie. Tym razem przedsięwzięcie wspierały pokaźne fundusze. Jak głosiła wspomniana broszura, uczestników Studium zebrano z całego świata. Był to ponoć „surowiec najwartościowszy moralnie i intelektualnie”.
Tim, maszerując deptakiem między domkami przywodzącymi na myśl elegancki camping, mógł skonfrontować reklamę z rzeczywistością. Rzeczywiście, zgromadzona tu młodzież przedstawiała się schludnie, kształtnie i aseptycznie: dziewczęta o twarzach nieskażonych erotyzmem, chłopcy przypominający przedwojenne reklamy pasty do zębów. Dookoła widać było ścieżki zdrowia, gazetki ścienne, stołówki pod gołym niebem. Daremnie szukałbyś tu niezdrowego klimatu dyskoteki, pełnej narkotyków czy wydawnictw porno. Wszyscy kursanci chodzili w tenisówkach i bawełnianych kombinezonach o kroju antymilitarnym i aseksownym. Timowi, który ostatni rok spędził szlajając się po nocnych klubach, dyskotekach i komunach propagujących wolną miłość, zapachniało nudą.
– Co hedonistyczni apokaliptycy mają wspólnego z tym bezpłciowym skautingiem? – zastanawiał się.
Gazetki ścienne informowały o zajęciach, na które przybywali najwybitniejsi specjaliści rozmaitych dziedzin. Wisiały też zdjęcia wyróżniających się kursantów oraz fotos niejakiej Lucille (od tyłu), którą przyłapano na całowaniu się z dostawcą wędlin, co uznano za mieszanie się w wewnętrzne sprawy wspólnoty.
Wedle prospektu, po zakończeniu pięcioletniego studium, gromadka absolwentów stanowić miała zespół ludzi wszechstronnie wykształconych, samowystarczalnych, którzy potrafiliby obsługiwać zarówno skomplikowaną maszynę jak i koło garncarskie.
Łóżko Hioba skrzypi na żwirowej ścieżce, dziewczyny, Patrickson i Tim podążają za nim w milczeniu.
Zbiórka wyznaczona jest na placu apelowym, owalnej polance otoczonej gęstą zielenią. Hiob i Tim pozostają obok w cienistej altance, jedynie przysłuchując się imprezie. Trzeba przyznać, towarzystwo jest rzeczywiście wyselekcjonowane w sposób wyjątkowo staranny. Obok słowiańskiej Zofii stoi lewantyńska Fatima, za nią, drobna i żywa paryżanka Lucille. Dalej w szeregu pręży się smukły Olaf, szeroki w barach Oleg, milcząca Sara o pokornych oczach i wąsaty Jorge… Jest ich czterdzieści czworo. A każde z innego zakątka globu. Każdy trzyma teczkę z własnymi danymi personalnymi, charakterystyką intelektualną i genetyczną, zobowiązaniem i życiorysem. Są tam też wspaniałe świadectwa lekarskie. Dla uproszczenia wszyscy wybrani mają grupę 0 RH+, a żaden nie jest krewnym drugiego aż do dziesiątego pokolenia.
Stoją piękni, szlachetni, skromni, wychowani w kulcie kolektywu i spartańskiej cnocie. O pieniądzach zdążyli zapomnieć. Wszyscy kochają (i co ważniejsze muszą kochać!) gimnastykę i muzykę klasyczną, trygonometrię i śpiew chóralny. Nikt nie karmił ich zbędną wiedzą z takich dziedzin jak historia, filozofia, ekonomia. Specyficzne wychowanie zabiło w nich dążenie do konkurencji, egoizm czy żądzę władzy. Umieją tylko słuchać i cieszyć się wykonywaniem poleceń. A teraz wpatrują się w Patricksona, emanując owym wewnętrznym zadowoleniem ludzi pod każdym względem zdrowych.
– Dziś nadszedł wielki dzień, młodzi przyjaciele. Godzina waszego egzaminu… – powiedział szef placówki. – Wybrano was dla wielkiego celu i temu celowi posłużycie. A zatem zbierajmy się!
– Dokąd jedziemy? – z szeregu wyrwał się czyjś nieśmiały głos.
– Chyba wiecie, że nie zadajemy pytań – huknął Bert. – Za pół godziny wyruszamy. Ewakuację mamy przetrenowaną, a sterowiec czeka w hangarze.
– Sterowiec? – inspektor ruszył do przodu, jakby chciał powstrzymać akcję.
– Stój! – usłyszał szept rannego. Obejrzał się. Oczy Hioba gorzały, a ręka mocno ściskała colta…
– Moja broń… – syknął Tim. – Ukradłeś mi broń!
– Zaraz ci ją zwrócę… Ale najpierw chwilę porozmawiajmy. Docenisz kiedyś wagę tej rozmowy. Tylko stój, nie ruszaj się – powtórzył. – Która godzina?
– 4.30.
– A więc pozostało półtorej godziny. – Do czego?!!!
– Do końca świata. Nie, nie ruszaj się… Nic nie możesz zrobić. Nawet jeśli zawiadomisz swego szefa z Super Service… świat został skazany już parę tygodni temu. I nic nie zatrzyma zagłady.
– Nie wierzę!
– Błogosławieni, którzy nie wierzą. Przynajmniej umierają w nieświadomości – ale dość dygresji, muszę się streszczać. Mam mało czasu, a dużo spraw.
– Co to będzie za kataklizm? – pyta Tim. Gardło ma suche, a grdyka drga mu nerwowo.
– Zobaczysz! A więc proszę, nawet jeśli umrę, nie wszczynaj alarmu. Lepiej żeby świat dowiedział się jak najpóźniej. To oszczędzi cierpień, a kres przyjdzie bardzo szybko.
– Ależ to czysty obłęd, jakaś przerażająca zbrodnicza paranoja!
– Czy kiedy umiera ranne zwierzę, nie należy go dobić?! Podobnie jest z naszym światem. Toczył go nieuleczalny nowotwór złośliwy…
– Bzdura! Jednostronne spojrzenie!
Policjant chciał skoczyć ku umierającemu, ale w tym momencie rozległy się kroki i na zaplecze wszedł Patrickson.
– Wszystko gotowe, bracia. Sterowiec był już napełniony przedwczoraj, po waszym pierwszym sygnale. Kończymy załadunek, a za kilkadziesiąt minut osiągniemy cel!
– Ty zostaniesz!
Gospodarz stanął jak zamurowany. Szczęka mu opadła, a twarz zrobiła się kredowobiała. Dopiero teraz zauważył na wprost siebie ciemny wylot lufy…
– Jak… jak to?
– W nowym lepszym świecie nie ma dla ciebie miejsca, Patryku O’Brien – powiedział Hiob.