Walter niechętnie wspominał swego ojca, myślał o nim tylko wtedy, kiedy miał chandrę albo za dużo czasu. W ciągu ostatnich lat zdarzyło mu się to dwukrotnie. Raz, kiedy wielka awaria energetyczna na pół godziny uwięziła go w windzie, drugi raz w dniu własnego ślubu. Obecnie obydwa warunki: czas i chandra, splatały się w niebezpieczny warkoczyk wspomnieniowej nostalgii. Powiedzmy otwarcie, ojciec Waltera był całkowitym przeciwieństwem młodego biznesmena. Wyobraźmy sobie niewielkiego, szarego facecika, pozbawionego jakichkolwiek talentów poza wściekłym szczęściem do pieniędzy. Dajmy temu człowiekowi miły charakter życia i bezmiar sympatii do zwierząt, a uzyskamy portret pana Eddy’ego. Nawiasem mówiąc i sama sprawa oj costwa była dosyć problematyczna – kursowała plotka, że Waltera spłodził w przypływie litości dyrektor zarządzający firmą, niejaki Olivetti – nie bójmy się postawić kropki nad i – makaroniarz. Pan Eddy, czy jak kto woli – Edward, pochodził z kraju herosów i alkoholików, kraju usytuowanego w jednym z tych miejsc świata, które bywają zarazem centrum i marginesem, przedmurzem i zadupiem.
Wśród monumentalnej masy spadkowej Walter znalazł starą walizkę przewiązaną paskiem, a w niej czapkę dziwnego kroju, fotografię dzieci od pierwszej komunii, jakiś pejzaż przedstawiający rządek koślawych wierzb oraz trzy książki pisane w języku równie tajemniczym jak sanskryt.
Walter hodowany w najelitarniejszych szkołach na brojlera kapitalizmu zaledwie z pięć razy rozmawiał ze swym starym; za każdym razem jednak Eddy opowiadał mu tę samą historię, która równie dobrze mogłaby przydarzyć się baronowi Munchhausenowi. Od pokoleń z kraju przodków ojca naszego bohatera wyjeżdżało się przeważnie z dwóch powodów: za chlebem oraz „za wolność własną i cudzą”. Tymczasem w wypadku pana Edwarda motywy były odmienne: po prostu na krajowej loterii w rodzinnym N. wygrał wycieczkę za granicę. Wygrał i pojechał, mimo że nad rubieżami kraju gromadziły się chmury dziejowych nawałnic, których nie wypadało ani nie można było przeczekać. Wiadomość o wybuchu wojny zastała Eddy’ego w sali kasyna w malowniczym kurorcie, gdzie już pierwszej nocy dał wyraz swemu patriotyzmowi, ogrywając w ruletkę przedstawicieli narodu agresorów. Rozbicie banku bez udziału bomb burzących, a jedynie z pomocą srebrzystej kulki i krupierskich grabek, przyniosło ojcu Waltera pokaźny kapitał, który ulokowany został na koncie (tym razem, jak to często bywa – szwajcarskim). Sam triumfator postanowił zaciągnąć się w tzw. szeregi. Na obcej ziemi tworzono właśnie armię. Jako dobry obywatel nie powinien mieć przecież innego wyboru…
Atoli i tym razem nie dane mu było zasmakować w wojennym rzemiośle czy choćby spojrzeć wrogowi w twarz. Do punktu rekrutacji dotarł w momencie, kiedy pośród ogólnego zamieszania trwał odwrót sojuszniczej armii. Nie udało mu się więc ani zaszczytnie polec, ani honorowo trafić do niewoli. Natomiast w trakcie heroicznej ucieczki poznał Marka.
Mark, gadatliwy mężczyzna w stylu lewantyńskim, podawał się za pułkownika i choć był zaledwie kapralem, zaprzyjaźnił się z Eddym na zasadzie kontrastu. Godzinami potrafił opowiadać o swym interesie za oceanem, żonie, córce… Ojciec Waltera był znakomitym słuchaczem. Tak dotarliby niechybnie do któregoś z naturalnych, nigdy niezamarzających portów, gdyby nie dezynteria, śmiertelny wróg dzieci dobrobytu, która powaliła Marka. Jak to bywa w złych filmach lub prawdziwych wojnach, skonał on na rękach Eddy’ego, zobowiązawszy go do zaopiekowania się sierotami oraz zostawiając mu listy do żony i córki, a nade wszystko plenipotencje w rozległych interesach.
Słowo dane umierającemu jest rzeczą świętą. Czy więc można było sprzeniewierzyć się i idąc za głosem serca dołączyć do swej jednostki? Jeszcze nie opadły bitewne dymy, a ojciec Waltera już stąpał po ziemi, jak na razie – neutralnego mocarstwa, gotów wypełnić obietnicę do końca albo jeszcze dalej. Był to kraj tak wielkich możliwości, że karierę w nim można było zrobić nawet wbrew sobie. Mark należał do tych Europejczyków, którzy zjawili się tam dostatecznie wcześnie, więc choć przybyli za chlebem, zdążyli się dorobić bułeczki z masełkiem. Już piękny dom w stylu kolonialnym, portier Murzyn i pies brytan zrobiły dobre wrażenie na Edwardzie. Reszty dokonała wdowa i córka jedynaczka. Łzy i kombatanckie wspominki trwały jedynie do kolacji. Już pierwszej nocy przypadło Eddy’emu pocieszanie pani Elizabeth, z czego wywiązał się sumiennie, po żołniersku. W jakiś tydzień później doszedł mu analogiczny obowiązek w stosunku do córki – Sally.
Dualizm nie trwał długo. Zresztą nie mógł trwać. Ojciec Waltera należał do nąjmarniejszych kochanków świata – był jednak szczęśliwcem. Już po miesiącu bowiem pani Elizabeth zeszła ze świata na skutek ostrego woreczka żółciowego, zaś Sally, która też swoje w życiu przeżyła, oddała Eddy’emu to, co dać jeszcze mogła – to znaczy rękę.
Ślub odbył się późną jesienią, natomiast miodową podróż na Hawaje trzeba było odłożyć z powodu brzydkiego postępku Japończyków, którzy zbombardowali nie to, co powinni, odmieniając losy świata i nowo tworzącej się komórki społecznej, której owocem miał być Walter. (Ale na to szczęśliwe wydarzenie trzeba było również poczekać kilkanaście lat). Tymczasem nastał okres dobrej koniunktury dla wszelkiego rodzaju interesów, i choć ginęli ludzie, wartość dodatkowa dodawała się, mnożyła i potęgowała, a gdy po jakimś czasie Eddy znów znalazł się na Starym Kontynencie, najbardziej zaskoczyło go własne konto bankowe. Franki szwajcarskie rozmnożyły się jak króliki. Z człowieka dość zamożnego stał się potentatem. Sytuacji tej już nie zmienił, bo choć bez przerwy zamierzał wracać do kraju i przekazać posiadane miliony w ręce tych, którym by się to słusznie należało, czyli ludowi pracującemu miast i wsi, formalności paszportowe i niezrozumiały opór Sally uniemożliwiły sfinalizowanie tego przedsięwzięcia, mimo że mogłoby ono zakwitnąć kilkunastoma hutami, szpitalami bądź szkołami zbiorczymi. Czas płynął, hossy i bessy, a przede wszystkim doskonały dyrektor generalny, wspomniany już Carlo Olivetti, wprowadziły Edwarda do klubu miliarderów. Wystarczyło jeszcze trudne do wymówienia w sferach biznesu nazwisko Bagnowicz zmienić na Swampson, aby sukces był pełen. Eddy i w tej kwestii ustąpił żonie i dyrektorowi, prywatnie jednak pozostał marzycielem – nadal śnił o skromnym życiu za waluty niewymienialne, o małym ogródku pod lipą, wśród kwaczących kaczek i wijących gniazda bocianów. Marzeń swych nie zrealizował, ale śmierć miał równie piękną. Od pewnego momentu ustawicznie uciekał ze swej Clear Glade. Przeważnie kończyło się to w malowniczej tawernie, odludnej pustelni czy stołówce Armii Zbawienia. Aż wreszcie kostucha spotkała go na autostradzie, gdzie maszerując pod prąd w samych kalesonach, zderzył się z ambulansem pocztowym… A sypiące się banknoty przykryły jego ciało jak zielona flaga finansjery. Zupełnie przypadkowo tego samego dnia jego syn osiągnął pełnoletniość.
Oczywiście, Walter wychowany w innej rzeczywistości, ojcowskim sentymentom nie ulegał, alkoholi nie nadużywał. Był obywatelem świata, choć za słowem obywatel nie przepadał. Nigdy nie marzył też o wierzbach, kaczkach i bocianach, dlatego teraz słysząc pobekiwanie owiec i ględzenie Jeremiasza, poczuł się źle i nieprzypadkowo pomyślał o ojcu.