Szpital im. Hipokratesa – sześć graniastosłupów górujących nad kotliną św. Łazarza, to jeden z bardziej ekskluzywnych zakładów medycznych Wielkiej Depresji.
Tego dnia na terenie szpitalnego obiektu panuje dziwny niepokój: kordony odgradzają licznych gapiów i ekipy telewizyjne, na podjeździe błyskają światła wozów policyjnych. Są dwie przyczyny tak licznego przybycia funkcjonariuszy ładu i porządku. Od paru dni w szpitalu trwa strajk. Personel protestuje przeciwko wprowadzeniu obowiązkowych ubezpieczeń społecznych; ubezpieczeń, które w wydatny sposób mogą podciąć dochody lekarzy i pielęgniarek. Drugą przyczyną aktywności policji jest pacjent z pokoju 1028. Zmasakrowany facet o nie ustalonych personaliach, jedyny żywy znaleziony wśród kilku ciał w zrujnowanym bungalowie.
– Kiedy będzie można przeprowadzić rozmowę? – pyta lekarza porucznik z miejscowej policji. – Długo jeszcze mam tkwić na korytarzu?!
– Stan jest ciężki – odpowiada młody chirurg. – Dopiero co skończyliśmy operację. Najbliższe godziny mogą się okazać krytyczne. Poza tym pacjent nie odzyskał jeszcze przytomności.
– Poczekamy – odpowiada policjant i zwracając się do towarzyszącego mu funkcjonariusza, mówi: – Siadaj Jack, i nie spuszczaj ani na chwilę oczu z wejścia.
Od strzelaniny w górach upłynęło kilkanaście godzin. Policja zjawiła się jak zwykle po czasie, zastając prawdziwe pobojowisko i ani śladu po helikopterze. Trudno było nawet stwierdzić, czy ktokolwiek żywy wyszedł z całej rozróby.
Porucznik lokalnego wydziału zabójstw był wściekły. Co się dzieje? Najpierw ten trup w uliczce między blokami mieszkalnymi, potem upokarzający dla policji incydent w hotelu „Minerwa”, a teraz taki pasztet. No i jeszcze to porwanie młodej narkomanki… Czy te zdarzenia aby się nie zazębiały? A gdzie podziali się inni pomyleńcy?
Jest faktem, że wśród zwłok nie znaleziono ciała rosłego Murzyna, z którego pięściami zdążył się zaznajomić, ani ciała aroganckiego przesłuchiwanego.
Tymczasem z resortowej góry sypały się gromy podenerwowanych przełożonych, z dołu natomiast naciskali nachalni żurnaliści. Popołudniowe dzienniki przyniosły krzykliwe nagłówki: „Porachunki wśród apokaliptyków”, „Policja jak zwykle bezradna”, „Czyżby nowy termin końca świata?”.
– Rzeczywiście przydałoby się skończyć z tym wszystkim – wzdycha zmęczony stróż prawa. – Nareszcie zapanowałby porządek!
– Koniec świata to nie dla mnie – stwierdza, wachlując się gazetą głupkowaty Jack. – Świat jest za fajny, żeby się kończyć. Zresztą, jak mieliby to zrobić?
O północy przychodzą zmiennicy. Porucznik i Jack wracają do domu. W izolatce Hiob majaczy, gada nieprawdopodobne głupstwa. Z obrzmiałą, porozbijaną twarzą rzeczywiście przypomina biblijnego Hioba. W pewnej chwili chwyta za rękę pielęgniarkę.
– Czy zna pani sekretarza ONZ? – rzęzi. – Jest jeszcze czas, aby zapobiec zagładzie!
Dziewczyna odskakuje z okrzykiem przestrachu.
Rano temperatura opada i ranny zapada w sen. Następnego dnia wieczorem na korytarzu dziesiątego piętra pojawia się postawna, piersiasta blondyna. Opinający ją szpitalny fartuch uwydatnia znakomicie wszystkie jej doczesne walory.
– Pewnie praktykantka – myśli półsennie sanitariusz.
Strażnik siedzący przed pokojem pacjenta drzemie. Nie odczuwa nawet ukłucia szpilki, które pogrąża go w śnie jeszcze głębszym i znacznie dłuższym.
Blondyna pospiesznie wytacza łóżko Hioba z podręczną kroplówką. Szczęśliwym trafem vis-à-vis izolatki znajduje się winda. Na dole w garażu czeka zawczasu przygotowana karetka. Ogólny bałagan panujący w szpitalu ogarniętym strajkiem ułatwia ucieczkę. Nikt nie sprawdza ambulansu wyjeżdżającego na sygnale. Nie odjeżdża zresztą daleko; w sennej, zacisznej uliczce samochód zatrzymuje się. Blondyna zrzuca kitel, pozbywa się wypełnionego watą stanika. Po zdjęciu peruki pokazuje twarz Tima. Kilka minut wystarcza, by z karetki zniknęły szpitalne akcesoria, lampa, znaki… Zamiast nich karoseria forda combi zostaje pokryta nalepkami przedstawiającymi wyroby czekoladowe.
Tim oddycha z ulgą. Udało się! Opuszczając w pośpiechu okolice bungalowu popełnił błąd, nie sprawdził, czy istotnie wszyscy nie żyją. Przeoczył Hioba! Dopiero z gazet dowiedział się o swojej pomyłce. Musiał użyć całego sprytu, by ją naprawić. A przecież zdany był na własne siły. Mike nie żył, Bob odfrunął, a do szefa SuSeSu nie było z czym dzwonić. Nadal zresztą nie ma. Mimo przejęcia apokaliptyka sytuacja wciąż jest niejasna. Jeśli ranny umrze albo nie będzie chciał odpowiadać na pytania…
Wyjeżdżają za miasto. Autostrada rozbłyska światełkami, poza tym wokół panuje nieprzenikniony mrok. Tim zdecydowanie kieruje się w stronę przygotowanej kryjówki.
– Proszę pana – dobiega naraz głos z tyłu. Odwraca się. Hiob odzyskał przytomność i usiadł na łóżku. Twarz ma kredowobiałą.
– Proszę pana – powtarza. – Czy już minęła północ?
– Nie!
– To dobrze. Musi mi pan pomóc…
Tim jest zdziwiony.
– Najpierw porozmawiajmy – mówi.
– Nie ma czasu na rozmowę – w głosie apokaliptyka pobrzmiewa rozpacz i determinacja. – Wpierw pan musi pomóc mnie i sobie! I nam wszystkim.