Najpierw w mój mózg o fakturze gigantycznego, zmasakrowanego sznycla załomotało sto tysięcy drobnych młoteczków. Potem zawirowały czerwone krążki. Za jakiś czas dołączyła do tych wrażeń dziwna ociężałość nóg, a na koniec wszystko nagle ustąpiło. Otworzyłem oczy. Oślepiło mnie jaskrawe słońce i na dłuższą chwilę cofnąłem się na powrót w purpurowy mrok. Odchyliłem głowę w bok i ostrożnie odemknąłem jedno oko. Na nieskończenie niebieskim niebie szybował jakiś ptak. Dobrze! Oglądałem niebo zdecydowanie od dołu. Żyłem. Zaraz potem moje zmysły zaatakowały dziesiątki doznań, które od razu mogłem zdefiniować i uporządkować. Zapach świeżego siana i jego szorstkość pod głową, dziwne odgłosy przypominające beczenie jakichś zwierząt, znów szybujący ptak i niebo…
– No i jak się pan czuje, młody człowieku? – spoza kadru doleciał mnie głos przyciszony, trochę gderliwy, ale na swój sposób sympatyczny.
Chciałem coś powiedzieć, ale gardło miałem zaschnięte, więc wyszło mi tylko nieskładne stęknięcie…
– Proszę się nie bać, jest pan zupełnie bezpieczny… a najważniejsze, że będzie pan żył… Może chce się pan czegoś napić?
– Pro… szę!
Rozmówca, który pochylił się nade mną, odziany był na biało, ale nie okrywał go fartuch lekarza… Na gołe ciało narzuconą miał samodziałową szatę z wełny. Nie był stary, ale bujną brodę i imponującą czuprynę gęsto przestębnowała siwizna.
„Cholera, pan Bóg!”, przemknęło mi.
Szpakowaty widać odgadł moje myśli, bo uśmiechnął się i rzekł ni to chełpliwie, ni rozbrajająco:
– Na imię mam Jeremiasz… – tu podsunął mi naczynie. – Napij się, synku…
Przełknąłem, spodziewając się w najgorszym razie kruszonu. Natychmiast, jak szybkobieżna winda, żołądek podjechał mi aż pod przełyk. Z trudem zapobiegłem wylaniu się jego zawartości.
– Ccco to za świństwo? – wykrztusiłem.
– Nie lubi pan koziego mleka?… No to proszę, tu jest woda… Łyknąłem. Woda była okropna, chłodna, bez smaku, niegazowana.
– Gdzie ja jestem, panie Jeremiaszu?
– U mnie! – powiódł ręką dookoła, a ja uniósłszy się nieco na posłaniu, pobiegłem wzrokiem za jego gestem. Wokół piętrzył się mur zieleni, w którym przerwy stanowiły wyloty jakichś ścieżek, trzcinowy szałas, kamienny zbiornik na wodę… Obok, na nasłonecznionej polance, pasło się parę kóz. Słońce stało wysoko… Chciałem spojrzeć na zegarek i elektroniczny terminarz… Ale nic takiego nie znalazłem. Leżałem nagi pod tkaniną przypominającą suknię starego.
– Która godzina?
– Będzie koło południa.
– Do diabła, strasznie późno. Miałem na dziś program napięty co do minuty… o pierwszej konferencja w United Sindical…
– I tak jest już za późno. Spał pan dwa dni…
Spokój, z jakim ten groteskowy typ wypowiadał te przerażające zdania, doprowadził mnie do furii. Czułem, że zaraz dam mu w zęby. Usiłowałem powstać, ale nie udało się i padłem ciężko na leże.
– Obie nogi miał pan złamane – wyjaśnił. – Ale złożyłem je… dałem łupki i obłożyłem gliną. Zrosną się. Tylko musi to potrwać.
Śmieszne – ten człowiek najwyraźniej nie miał pojęcia, z kim ma do czynienia. Postanowiłem wielkodusznie wybaczyć mu jego nieświadomość.
– W porządku, niepotrzebnie się uniosłem. Niech pan mi szybko da telefon, raz dwa wezwę mój helikopter. A pan otrzyma sute wynagrodzenie.
– Niestety nie dysponują telefonem – zabrzmiała odpowiedź.
– To niech pan pójdzie do budki i zadzwoni.
– Stąd nie można zadzwonić.
Panowanie nad sobą to jedna z najważniejszych cech, które bezwzględnie musi wyrobić w sobie człowiek sukcesu. Groteskowa sytuacja, w jakiej się znalazłem, była jednak nie do zniesienia. Odpowiedzi powracające jak piłeczka pingpongowa zaczęły mnie drażnić. Powiem więcej – nudzić. Oczywiście ani przez moment nie odczuwałem strachu. Przymknąłem oczy i próbowałem przypomnieć sobie, skąd właściwie się tu wziąłem. Co było przedtem? No, naturalnie Zuzia… a potem?
I znów samodziałowy gospodarz odgadł moją myśl.
– Spadł pan z nieba. Słyszałem eksplozję samolotu. Noc była widna. Widziałem, jak pański fotel opada na spadochronie. Nie zdążyliście jednak należycie wytracić szybkości… Uderzenie wrzuciło pana w zarośla, poryw wiatru natomiast uniósł spadochron w drugą stronę. Niech będzie pochwalony Stwórca. Od dwóch dni dziękuję mu, że pozostawił pana przy życiu, a ponadto zrzucił właśnie do mnie. Nie uwierzy pan, ale po raz pierwszy od dziesięciu lat rozmawiam z człowiekiem.
Nie wiem dlaczego, ale w tym momencie oblał mnie zimny pot.
– We dwóch będzie nam raźniej – ciągnął dalej Jeremiasz.
– Kozy też pana niewątpliwie polubią.
– Jak to we dwóch? Jakie dziesięć lat? Pan jest chyba szalony! – przez moment przyszło mi do głowy, że spadłem do jakiegoś sanatorium dla obłąkanych. – Gdzie ja jestem? Niech pan mi powie, do jasnej cholery?!
– Na mojej wysepce. Bezludnej wysepce!
– Jakiej?! Jakiej?!
– Nazwałem ją Enklawa.