Nigdy nie wierzyłem w coś takiego jak klaustrofobia. Teraz z wolna zaczynałem zmieniać zdanie.
Jest cicho. Tak cicho, że słyszę łomot swego serca, a gdy się ruszę, trzask kości w stawach. Ale mnie urządzili! Czyżby Japończyk był zwolennikiem chińskich męczarni? Wybrali dobrze. Ból, upał, głód – są łatwiejsze do wytrzymania, w porównaniu z uczuciem ubezwłasnowolnienia i samotności.
Samotność. Kretyńskie słowo, którego dotąd nie znałem. Dlaczego zresztą miałem znać? Na samotność trzeba mieć czas – mawiałem w wywiadach – to przywilej leniuchów i nędzarzy. A teraz sam byłem jak nędzarz, zdany na łaskę i niełaskę zidiociałych enklawistów: sadystycznej Soni, sfiksowanego Jeremiasza i nieprzeniknionego Nakayamy. Co gorsza, podejrzewałem, iż w ich szaleństwie kryje się jakaś metoda.
Z godziny na godzinę narastało we mnie uczucie, którego nie potrafiłem określić – ten pewien rodzaj niepokoju, jaki odczuwają szczury przed zatonięciem statku, lęku, który podrywa ptaki na krótko przed trzęsieniem ziemi i płoszy kozice, przeczuwające w wulkanu. Wiedziałem, że coś się zdarzy, coś, czemu ewentualnie mogłem do niedawna zapobiec, ale teraz pozostało mi tylko bierne oczekiwanie.
Czasem rzucał mnie na pryczę wybuch wściekłości: jak to się mogło stać? Gdzie w doskonałym systemie, który stworzyłem, nastąpiło to fatalne pęknięcie? Zbieg okoliczności, spisek Rudolfa, katastrofa, lądowa na dachu… A może popełniłem jednak jakiś błąd? Może nie docenił czegoś lub kogoś? Cholera! Znalazłem się w sytuacji, której zawsze chciałem uniknąć, sytuacji, w której skazany jestem na jałowe rozpamiętywanie. Na zastanawianie się nad zupełnie zbytecznymi kwestiami, takimi jak sens życia… Psiakrew!
Warunki celi sprawiały, że wręcz tęskniłem za egzystencją „dachowca”. Tam wśród drzew, w blasku słońca można było jeszcze wytrzymać, zabijać czas quasi-działaniami typu dojenie i żywić nadzieję… A tu?
Do tej pory tylko dwukrotnie przeżyłem chwile chandry. Jak wspominałem, pierwszy raz zdarzyło się to w unieruchomionej windzie, drugi raz w dniu mojego ślubu.
Była to wspaniała ceremonia, szczególnie przyjęcie w siedzibie Centrali. Jeszcze dziś pamiętam moją matkę, królującą ponad weselnym bałaganem, delegacje pracowników, a potem trzydniowy popijawę na moim jachcie zakotwiczonym w zatoce. Alkohole, alkohole, alkohole, jakby powiedział Apollinaire. Z tego, co było potem, zostało mi w pamięci znacznie mniej. Jakieś urwane fragmenty bez zachowania następstwa faktów, pośpieszny seks z pokojówką w kabinie dziobowej, bójka z bosmanem, właściwie jednostronna, albowiem stary wilk morski zasłaniał się jedynie przed moimi ciosami, powtarzając mechanicznie : „Ekscelencja ma rację. Wszystko w porządku, tak jest!” Może to zresztą nie był bosman. I jeszcze ta dziwaczna rozmowa o życiu, na samym dnie wielkiego jachtu, kiedy zbratany z dwoma majtkami sączyłem samogon z blaszanych kubków…
Tak. To był wielki, wspaniały ślub – dwie fortuny w monstrualnym akcie połączenia zlewały się w jedną, superindustrialną zygotę! Wydarzenie odnotowane przez kroniki towarzyskie i czułe sejsmografy giełd. Tylko ja pozostałem nieporuszony. Aż głupio.
Inna sprawa, że w stosunku do niewielu kobiet mego życia pozostałem równie obojętny jak do Barbary. Jej to zresztą odpowiadało. Była typową zimną kobietą, traktującą sprawy łóżkowe jak dokuczliwy obowiązek. W sumie raczej mi to odpowiadało.
No więc piliśmy ten samogon blaszanymi kubkami, lekceważąc sobie towarzystwo z górnego pokładu… W pewnym momencie w mojej głowie, skołatanej i nietrzeźwej, pojaśniało.
– Czy ja ciebie przypadkiem nie znam, stary? – powiedziałem do siedzącego vis-à-vis majtka.
– Oczywiście, Walt… Byliśmy w jednej drużynie w college’u… Mam na imię Sam.
– Sam? Sam? – próbowałem sobie przypomnieć.
– Nie pamiętasz meczu z Jajogłowymi? Dołożyliśmy im zdrowo. W końcu to ja wyrównałem na 40:40!
– Sam! Naturalnie, ale co ty tu robisz?
– Pracuję…
– Jako majtek na moim statku?
– Nie wiedziałem, że to twój jacht. Bosman mnie przyjął!
– Nie o to chodzi, nie rozumiem tylko, jak?
– Nie poszło mi, zmuszony byłem przerwać naukę na trzecim roku, stary wszystko stracił, a zerwany mięsień sprawił, że musiałem porzucić koszykówkę… – mówił spokojnie, bez tragizowania. Trzeźwiałem coraz bardziej.
– Ależ Sam, trzeba było zgłosić się do mnie, pomógłbym ci… Mógłbym cię uczynić kapitanem, co ja mówię, choćby i dyrektorem którejś z naszych stoczni.
– Nie nęci mnie to.
– Czego więc chcesz?
– Być wolnym człowiekiem, szczęśliwym.
– Mając pieniądze, możesz tym bardziej realizować swoje upodobania, tylko w nieporównywalnej skali.
– Wydaje ci się, Walterze, zbyt duże pieniądze czynią nas swymi zakładnikami…
Nazajutrz wyszliśmy w morze. Gdy minął kac (wyborne pastylki naszej produkcji podobno likwidują go w ciągu kwadransa – guzik prawda!), postanowiłem odszukać Sama i uszczęśliwić go. Nie znalazłem go jednak, zaś bosman przyciśnięty do relingu zaklinał się, że nigdy nie angażował podobnego osobnika. A potem zajęły mnie zupełnie inne sprawy. Na rynku miedzi doszło do gwałtownego wzrostu popytu…
Chodzę po mej celi wszerz i wzdłuż. Wymierzyłem wszystkie możliwe odległości w krokach. Nie mogę spać. W panującym stale półmroku, u pułapu pali się jedna mała, najwyżej piętnastowoltowa żaróweczka, godzinami przewracam się na pryczy. Może powinienem zacząć głodówkę na znak protestu? Nie wiem nawet, ile czasu upłynęło od mego uwięzienia: dzień, dwa? Czasami chciałbym umrzeć, choć życie kocham nade wszystko.
I nagle nieoczekiwany skrzyp drzwi. Uszy stają mi słupka. Niemrawo zastanawiam się, czy nie rzucić się na Nakayamę, jeśli to będzie on…
Drzwi otwierają się i w ciemnawym pomieszczeniu robi się jakby jeszcze ciemniej. Potem zamykają się ponownie. Mroczna bryła zbliża się do mnie. Do licha, mam sublokatora. Jest nim potężny, gorylowaty Murzyn.