Hilary Grabiec przeklinał drogę na skróty. Przeklinał soczyście, po proletariacku, jak zwykli przeklinać budowniczowie wielkich budów, wrzucając dla podkreślenia internacjonalistycznego charakteru tych klątw, wielkoruskie „job twoju mat’ !” Żar lał się z nieba, które kolorem upodobniło się do łanów dojrzewających zbóż. A jednocześnie było naelektryzowane wielką energią, duszną i parną.
Oczywiście drogę tę pokazał mu wróg klasowy. Cała podróż była od początku najeżona trudnościami. Na stacji dowiedział się, że z miasteczka nie przyślą podwody i żeby próbował zabrać się okazją. Później ciężarówka pełna rozśpiewanej młodzieży zetempowskiej podwiozła go wprawdzie, za co zrewanżował się gratisową pogadanką o Korei, szelkach Trumana i bezeceństwach „marszałka zdrajców” – Tity, ale czy młodzieży nie przypadła w smak gawęda, czy też kierowca, człek wystarczająco dorosły, żeby pamiętać okres przedwojenny, miał inne poglądy polityczne, dość, że wysadzono go na rozstaju, twierdząc, że do miasteczka jest ledwie pół kilometra z hakiem. Uszedł te pół kilometra i jeszcze ze dwa haki, a dookoła widział tylko pola fałdziste, małe grzebyki lasów, przysiadłe jak gąsienice na wzniesieniach. Przy krzyżu natknął się na babę. Baba, jak to baba. Na widok mężczyzny w garniturze z teczką poczęła ostentacyjnie zawiązywać sznurowadło u trzewika, żeby nawet najbardziej dociekliwy ateista nie mógł nic zarzucić jej pozycji klęczącej.
– Czy dobrze idę, towarzyszko? – rzucił Hilary z oszczędnym uśmiechem, aby nie zdradzać swych ubytków zębowych. Później żałował słowa „towarzyszko”. Mógł przecież zagaić naturalnym „dzień dobry” albo nawet prowokacyjnym „pochwalony”, na co miał dyspensę z komitetu.
Kobiecina wskazała mu dość gorliwie skróconą drogę: „Miedzą, miedzą, bez mostek, kole laska, potem ino smentarzyk i już miasteczko”. Dopiero po przemaszerowaniu następnego kilometra zorientował się, że padł ofiarą dezinformacji.
Miał rację genialny Józef Stalin – wróg czaił się wszędzie. Nawet wśród ludzi prostych, predysponowanych do roli surowca, z którego w marksistowskim tyglu miał wytopić się Nowy Człowiek.
– Ile jeszcze walki przed nami? – westchnął Grabiec. Otarł pot skraplający się na łysinie i mocniej ścisnął rączkę teczki wypełnionej najświeższymi broszurami agitacyjnymi.
Pegeerowskie pole wydawało się nie mieć końca. Próżno szukał jakiegoś punktu orientacyjnego. Przez moment zachwiało się jego niezłomne poparcie dla idei kolektywizacji.
A potem dostrzegł drzewo. Wielkie, baobabiaste, usytuowane na niewielkim wzniesieniu, o konarach poskręcanych jak członki bohaterów barokowych rzeźb sakralnych (których zdecydowanie nie lubił).
– Stamtąd się rozejrzę. A może nawet odpocznę w cieniu? Jak każdy mieszczuch rodem z łódzkiego podwórka, Grabiec nie lubił plenerów. Kojarzyły się z paniczną ucieczką w 39 roku, potem z bezkresnymi rubieżami Kraju Rad, gdzie zaniosło go aż do Karagandy. Miał zresztą szczęście w nieszczęściu. Wiek i stan zdrowia uniemożliwiły mu służbę wojskową, a rodzinne umiejętności (pochodził z wielodzietnej familii krawca Grabenmanna) pozwoliły znaleźć pracę w szwalni mundurów. A potem, już po powrocie do kraju, jakiś kuzyn, Wiśniewski, Kwaśniewski czy Nowak (miał wielu kuzynów i duże trudności z zapamiętaniem ich nowych nazwisk) wyciągnął go z odcinka „kroju i szycia” i przeniósł na odcinek pracy ideologicznej. Grabiec miał tylko małą maturę i niejakie trudności z wypowiadaniem się na piśmie, toteż po krótkim redagowaniu gazety (później skrytykowanej za odchylenia prawicowo-nacjonalistyczne) skierowano go w teren. Bo gadał świetnie. Jego kuzyn (Wiśniewski albo Kwiatkowski), który wpadł raz na szkolenie prowadzone przez Grabca i wysłuchał jego popisowego referatu pt. „Boga nie ma”, stwierdził żartobliwie, że gdyby Bóg to usłyszał, to sam straciłby wiarę w siebie.
Hilary nie lubił takich żartów i gdyby nie fakt, że mówił to jego kuzyn (Kwiatkowski a może Nowak) udałby się z doniesieniem do odpowiedniego Departamentu do spraw Anegdotczyków, zajmującego się rejestracją ochotników na budowę Biełomor Kanału.
Grabiec uważał, że socjalistyczny system wartości musi być integralny. Zwątpienie w jeden z elementów: koncesja dla światopoglądowego relatywizmu lub choćby kolorowych skarpetek, stanowić mogło wyłom doprowadzający z czasem do pęknięcia całości.
– „Wątpliwości to kornik w ramie obrazu lepszego jutra – wyraził się kiedyś poetycko. – I dlatego ja ich nie mam”.
Drzewo było tuż, tuż. Ale i zmęczenie robiło swoje. Czuł pulsowanie w skroniach, przed oczyma przelatywały mu czerwone płaty. Niebo pociemniało. Czyżby zbierało się na burzę?
Naraz potknął się. Ból w piersiach uderzył go jak toporem, a niebo przekreśliła krwawa błyskawica.
„Boga nie ma!” – przemknęło mu w ostatnim przebłysku świadomości.
* * *
Najpierw uczuł chłód, potem wilgoć. Żył. Uniósł głowę, oczekując kolejnego uderzenia bólu za mostkiem. Nic takiego nie nastąpiło. Podniósł się na kolana. Poszukał wzrokiem teczki. Leżała opodal. Sucha! Padać musiało krótko, a chmurka, która była tego powodem, już odpływała ku skrajowi nieba.
Popatrzył na zegarek marki „Smiena”. Było dopiero wpół do trzeciej. Zatem przeleżał w omdleniu zaledwie dwie godziny. W porządku, zdąży jeszcze na wykład. Tylko w którą stronę powinien iść?
W pobliżu rozległ się warkot przejeżdżającego samochodu. A zatem droga musiała biec całkiem niedaleko. Poderwał się żywo, jakby ubyło mu kilka wiosen. Miedza zdawała się szersza, a jednolity łan zbóż ustąpił miejsca szachownicy małych poletek. Dotarł do wąskiego pasma świeżego asfaltu.
– Nareszcie ktoś zabrał się za te poniemieckie dróżki – pomyślał.
Przeskoczył rów i wtedy stało się coś najgorszego. Nadwerężony zamek teczki puścił i sypnęły się na jezdnię broszurki cenne, a niezastąpione: „Cyrk Trumenillo”, „Zapluty karzeł reakcji”, „Upiory Watykanu”, „Myśli Józefa Stalina w walce z pryszczycą”.
Pochyliwszy się, zaczął zbierać swe precjoza z gorliwością zeloty, więc nie zauważył ani nie usłyszał nadjeżdżającego samochodu. Pisk hamulców dotarł do Hilarego z opóźnieniem. Kątem oka zobaczył kierowcę walczącego z poślizgiem. Szczęśliwie, hamujące auto musnęło go tylko, odrzucając do rowu.
– Jezus Maria, czy myśmy go nie zabili? – zapiszczał głos kobiecy.
– Nie – chciał odpowiedzieć, ale kiedy otworzył oczy, gotów był zmienić zdanie.
Anioł miał długie blond włosy, spadające w splotach do połowy ramion, cerę bladą, a bladość jeszcze podkreślał karmin wymalowanych ust. Ubrany był w giezełko z nieznanej tkaniny i spódniczkę skórzaną, tak kusą, że stanowiącą jedynie szerszą wersję paska, nie ukrywającą nawet majtek, czarnych, półprzeźroczystych, przywodzących na myśl akwarium dla grzeszników. Wyżej przez rozcięcie giezła widać było piersi zgoła nie anielskie, dojrzałe, ciężkie o szerokich sutkach koloru ciemnego piwa. Mnogość pierścieni i tajemniczy zegarek na ręku dopełniały całości zjawiska.
– Żyjesz, stary, nic ci nie nawaliło? – pytał Anioł, a umalowane usta odsłaniały ząbki nierówne i troszkę dziurawe.
Nim Hilary zdołał coś wyksztusić, obok Anioła pojawił się – niestety – również Diabeł. Hebanowa głowa i kręcone włosy wyrastały z jasnej bawełnianej koszulki.
– Możesz mówić? – pytała dziewczyna.
Hilary kiwnął głową. Co wyraźnie ucieszyło parę. Pomogli mu się podnieść. Diabeł mamrotał coś łamaną polszczyzno-angielszczyzną.
Wóz stał krzywo, cokolwiek w poprzek drogi. Miał odkryty dach i czerwoną, lśniącą karoserię. Grabiec nie znał tej marki, ale być może na drogi trafił już najnowszy model „pobiedy” z zakładów na Żeraniu.
– W porządku, dziadek jest z solidnego materiału! – zaśmiała się dziewczyna, widząc, że stanął na nogach.
Murzyn otworzył portfel. Grabiec zamachał rękami. To w końcu z własnej winy znalazł się na środku jezdni.
– Nic mi nie jest – dorzucił bez przekonania.
– Może moglibyśmy coś dla ciebie zrobić, wujaszku? – blondyna wyraźnie odczuwała potrzebę zadośćuczynienia.
– Szedłem w kierunku miasta, gdybyście państwo mogli mnie tam podrzucić?
– Szedł pan akurat w przeciwną stronę, ale oczywiście podrzucimy pana.
Idąc do gościnnie otwartego samochodu Hilary zachodził w głowę, kim może być owa dziwaczna para? Studenci? Murzyn był dość młody, więc może rzeczywiście pogłębiał marksistowską wiedzę na którejś z warszawskich uczelni. Czyżby był to postępowy syn kacyka z krajów walczących z kolonializmem?
Zanim ruszyli, Murzyn wyciągnął ze schowka płaską butelkę i zaproponował Hilaremu i Beatce (tak miała na imię blondyna) drinka.
– Z tonikiem czy colą? – zapytała anielica.
Wybrał tonik. Coca Colę znał od najgorszej strony i nie miał zamiaru pić owej cieczy z rozgniecionej stonki.
– A może to wszystko prowokacja? – zachodził w głowę, przechylając butelkę. – Może ktoś chce wypróbować moją odporność na pokusy imperializmu?
Alkohol, choć wrogi klasowo, miał przyjemny smak. Grabiec poprawił się obok teczki na tylnym siedzeniu. Ruszyli. Dziewczyna nie przestawała go taksować, rzucając spojrzenie to na garnitur, to na buty (jeszcze UNRRA), to na teczkę ze świńskiej skóry.
– Pan chyba nietutejszy? – zapytała w końcu.
– Pochodzę z Łodzi, ale ostatnio mieszkam w Stalinogrodzie * . Po wyrazie twarzy dziewczyny widać było, że nigdy nie słyszała tej nazwy i z niczym się jej nie kojarzyła.
Ruszyli. Motor pracował podejrzanie cicho, ale Hilary postanowił na wszelki wypadek nie zadawać żadnych pytań. Po drodze minęli parę samochodów, nieznanych bliżej marek, i maszyn rolniczych. Dziwne, a gadali w województwie, że w tutejszym PGR mają kłopoty z mechanizacją.
Widok miasteczka w dolinie, typowej osady na Ziemiach Odzyskanych, a może raczej dużej wsi z rynkiem, dwoma wieżami kościołów, jakąś fabryczką na boku, uspokoił Grabca.
– Dokąd konkretnie podrzucić? – zapytała Beata.