Siedziałem i patrzyłem na Murzyna, a Murzyn siedział i patrzył na mnie. Milczeliśmy. Dość długo. Jeśli idzie o mnie, zastanawiałem się, czy za moment nie otworzą się drzwi i do celi nie wejdzie kolejno – Indianin, Eskimos i Papuas? Towarzystwo na dachu stawało się coraz bardziej wielobarwne. Mogłem wprawdzie zapytać sublokatora, kim jest i jak się tu znalazł, ale na wszelki wypadek wolałem poczekać na jego inicjatywę. Czarny olbrzym wydawał się drzemać, a może tylko zbierał siły. Musiało upłynąć dobre dwie godziny, zanim zupełnie nieoczekiwanie padło pytanie, zadane z charakterystycznym akcentem mieszkańca Wielkiej Depresji:
– Jest stąd jakieś wyjście?
– Nie ma – odrzekłem.
– A czy ktoś tu przychodzi?
– Nie.
– Aha! – powiedział bez wyrazu. I znów zapadła cisza. „Bardzo dobrze”, pomyślałem, „sublokator nie przybył tu z własnej woli”. Przyglądając się uważniej, dostrzegłem świeży opatrunek na ramieniu.
– Zdrowo pan oberwał?
Kiwnął głową.
– Ten Japończyk?
Znów potwierdził.
– Dawno jest pan na dachu?
Murzyn rozejrzał się, jakby szukając i tak niewidocznych podsłuchów i wycedził szeptem:
– Parę godzin.
– O cholera – nie potrafiłem opanować zdumienia.
– Helikopterem… uczepiłem się podwozia…
– A więc wylądował tu helikopter. To by wyjaśniało powód mojego zamknięcia – mruknąłem na wpół do siebie. – Nie chcieli mieć świadków.
– To pan też nie apokaliptyk? – w głosie pytającego zabrzmiało zainteresowanie.
– A bo co?
Machnął ręką i stwierdził:
– Jest kiepsko.
Z tych lakonicznych odżywek nie wynikało jasno, z kim ma przyjemność. W grę wchodziły trzy możliwości:
– Detektyw?
– Policjant?
– Tajny agent?
Ponieważ nie odpowiedział na żadne pytanie, musiał być trzecim.
– Jesteś agentem – powtórzyłem.
Potaknął niechętnie.
– No to dlaczego nie odpowiadasz?
– Bo jestem tajny.
– Aha… Tak czy siak, przedstawmy się: Walter.
– Bob.
Uścisnęliśmy sobie ręce, a olbrzym dodał:
– Poznałem od razu. Widziałem pańskie zdjęcie w gazetach. Wszyscy myśleli, że pan zginął.
– Jednak żyję! Choć naprawdę nie bardzo wiem na jakim świecie… Ale może pan coś wie, w co się wpakowaliśmy?
– Nic nie wiem. Regulamin zabrania – wyznał prostodusznie.
– Ależ człowieku, regulamin regulaminem; dziś jedziemy na jednym wózku i musimy sobie ufać. Może będę mógł ci pomóc?
Skrzywił się:
– Regulamin nie pozwala mi na współpracę z amatorami.
Znałem ten idiotyczny rodzaj arcysłużbistości. Ale istniał na to sposób.
– Ile pan chce za przejście do pracy u mnie?
– Jestem na posadzie państwowej…
– A gdybym kupił pańską agencję?
– Nie kupi pan Super Secret Ser… auu! – ugryzł się w język. Miał dużo racji. Równie dobrze mógłbym kupić całą naszą administrację.
Natychmiast wykonałem dyplomatyczną woltę.
– Oczywiście, ja pana kupić nie mogę, ale przecież pan może mnie zwerbować do swojej akcji – powiedziałem. – Jako konfidenta…
Przez moment na twarzy Boba malował się olbrzymi wysiłek myślowy, wreszcie wykrztusił:
– Zwerbować! Aaa, to mogę…
– No to werbuj mnie pan.
Nie będę powtarzał dokładnie przebiegu tej zabawnej imprezy. Najpierw musiałem dwa razy opowiedzieć mój życiorys, następnie wygłosić deklarację pochwalną dla poczynań rządu i SuSeSu w szczególności, na koniec złożyłem uroczystą przysięgę o zachowaniu tajemnicy służbowej i otrzymałem kryptonim „Krezus”. Pisemne zobowiązanie miałem złożyć po uwolnieniu. Po tym wszystkim Bob powiedział:
– Doskonale, teraz jesteś moim człowiekiem i możemy wspólnie działać!
– Najpierw poproszę o wyjaśnienia…
– Wyjaśnienia są zbędne. Będziesz wykonywać moje polecenia. Ładny pasztet, po to się wygłupiałem z przysięgami, żeby wiedzieć tyle samo co na początku.
– Jeśli mam pomagać, muszę wiedzieć w czym, bo inaczej mogę zaszkodzić – nieomal wykrzyknąłem.
– Cicho! – huknął Murzyn.
A potem znów bardzo długo pozostawaliśmy w milczeniu.
Nigdy dotąd nie zastanawiałem się, ile bezmyślności kryje w sobie wszelka dyscyplina. Człowiek jest z urodzenia anarchistą i dopiero życie zmusza go do ustawicznych kompromisów, ale jeśli idzie o mnie, wszelki rytuał postępowania, wszelki dyscyplinarny automatyzm zawsze napawał mnie wstrętem.
W czasie przedłużającej się ciszy Bob bynajmniej nie pozostawał bezczynny, parokrotnie obszedł celę, obejrzał nieliczne sprzęty, zbadał drzwi i nagle zagadnął:
– Co pan wie o profesorze?
– O jakim profesorze! – wykrzyknąłem.
– No… o Jeremiaszu.
– Nie wiedziałem, że ten obszarpany pustelnik ma tytuł profesora!
– Teraz pewnie już nie ma, ale miał… Kiedyś uznawany był za jeden z najlepiej zapowiadających się umysłów epoki. W wieku dwudziestu jeden lat obronił doktorat z futurologii… Mając dwadzieścia cztery lata, został profesorem. W rok później oficjalnym członkiem Komitetu „XXI wiek” przy ONZ… Oczywiście nazywał się wtedy trochę inaczej (tu podał nazwisko, które kiedyś obiło mi się o uszy).
– Niezwykły człowiek – westchnął Bob. – Wielki. Może nawet za duży jak na epokę. Jego pomysły były tak fantastyczne, że nikt nie miał zamiaru ich realizować.
– Na przykład? – rzuciłem zaszokowany elokwencją osobnika, którego oszacowałem jako półgłówka. Dopiero później dowiedziałem się, że recytował materiał wykuty na pamięć podczas przeszkolenia.
– Na przykład osuszenie Atlantyku, wykorzystanie wnętrza Ziemi do kolonizacji nadwyżek ludnościowych, atomowe odcięcie Grenlandii od jej podłoża i zaholowanie na południowy Atlantyk. Przyspieszenie lotu Księżyca…
– W jakim celu?
– Korzyści, jego zdaniem, byłoby wiele: zmiana pływów morskich i wykorzystanie ich w energetyce, skrócenie okresu ciąży dzięki krótszym miesiącom księżycowym, wreszcie te same pensje przy dwudziestu czterech miesiącach w roku.
– Jako autor science-fiction Jeremy zrobiłby karierę – rzekłem z przekąsem.
– Niestety, profesor traktował swoje pomysły jak najbardziej serio, a brak zainteresowania uważał za osobistą zniewagę. I nadal kombinował. Do jego kolejnych pomysłów należał projekt ochronnego półpancerza słonecznego, który zapobiegałby trwonieniu energii w przestrzeń kosmiczną. Chciał również hodować mutacyjne owady rzeźne wielkości słoni, myślał o krzyżówce ludzi z delfinami i wyhodowaniu rasy syren homoidalnych, które w przyszłości kontynuowałyby dotychczasową cywilizację…
– Czysty surrealizm!
– Niewątpliwie… Z biegiem czasu Jeremiasz coraz bardziej zamykał się w kręgu swych zwariowanych koncepcji, tracąc kontakt z rzeczywistością. Jego przełożeni kładli to na karb postępującej choroby psychicznej. Izolowano go od studentów, usiłowano leczyć. Parokrotnie uciekał z kliniki psychiatrycznej, gdy próbowano poddać go badaniom. W dniu, kiedy pozbawiono go profesury, buńczucznie zgłosił żądanie przyznania mu Nagrody Nobla za całokształt pracy i oddania mu do dyspozycji wszystkich laboratoriów świata. Wtedy był już tylko śmieszny. Tak właśnie oceniono jego wypowiedź dla prasy, w której przestrzegał świat przed rychłą katastrofą i zagładą, ubliżał politykom i naukowcom, twierdząc, że ci, którzy go nie słuchają, zapłacą za swą niefrasobliwość i ignorancję.
– Biedny wariat! – powiedziałem.
Bob tylko pokiwał głową.
– Tak właśnie to oceniono. Zresztą, nastroje katastroficzne stały się wtedy modne. Pamięta pan na pewno sektę O’Briena, z tym, że działania Irlandczyka były bardziej spektakularne niż dywagacje profesora.
– No dobrze, ale co to ma wspólnego z naszą obecną sytuacją? – zapytałem. – Jeśli Jeremy jest wariatem… a chyba jest, to nie ma się czego obawiać! Ciekawe tylko, dlaczego ukrywał przede mną swą przeszłość. Wie pan, wymyślał coraz to nowe powody swej ucieczki na dach.
– My również nie znamy pełnej prawdy. Przez parę lat nic się nie mówiło o profesorze. Zapomniała o nim prasa, nie interesowały się nasze służby, które miały – jak pan się domyśla, wiele innych spraw na głowie: przewroty w Trzecim Świecie, krótkotrwałe sukcesy Ruchu Odnowy zakończone aferą korupcyjną, wielkie manewry szpiegowskie, terrorystę, który szantażował kraj bombą wodorową własnej konstrukcji, apokaliptyków i ich samobójstwa w Gminie Księżyca… Co ja zresztą będę panu opowiadał…
– Czy już wtedy Jeremy był na tym dachu? – przerwałem.
– Nie, nie… sprawa dachu pojawiła się troszkę później, jakieś siedem lat temu, ale wówczas oceniano jego ucieczkę wyłącznie w kategoriach czynów ekscentrycznych. Doszliśmy do wniosku, że profesor musiał upłynnić komuś jakiś swój wynalazek, dostał bowiem dość środków, aby dokonać zakupu dachu, a co ważniejsze, opłacić prasę, by nie zajmowała się jego sprawami. Zresztą, czy był to ciekawy temat? Jest w Anglii facet, który od dwudziestu lat mieszka w wannie, a w Grecji z kolei ktoś postanowił pobić rekord Szymona Słupnika…
Rozgadało się Murzynisko, nie ma co. Słuchałem tego jednak z rosnącym zaciekawieniem.
– Dopiero trzy lata temu cała kwestia odżyła w związku z ucieczką Soni.
– Sonia jest tu, na dachu! – wtrąciłem szybko.
– Wiemy o tym. Głównie dzięki temu nie mogliśmy dobrać się Jeremiaszowi do skóry. To była jego żywa tarcza. Bo w końcu zbombardowanie, wytrucie czy też zdmuchnięcie tej pustelni nie stanowiłoby problemu. Poza tym, długi czas nie widzieliśmy powodu do takiego działania. Wynalazca wydawał się niegroźny…
– A teraz?
– Dużo panu mówię – westchnął Bob – powiem jednak do końca, to wprawdzie niezgodne z regulaminem, ale w obecnej sytuacji…
– W jakiej sytuacji?
– Obawiam się, że to wszystko nie potrwa już długo.
– Co do licha?
– Świat!
Na moment zrobiło się cicho, potem wybuchnąłem śmiechem.
– A cóż może zrobić naszemu światu ten nieszkodliwy staruszek?
– Tego niestety nie wiemy. Jednak rok temu na biurku szef SuSeSu znalazła się pewna zielona teczka. Były to analizy wykonane przez jakiegoś młodego naukowca. Początkowo jako hobbysta tropił fantastyczne pomysły Jeremiasza. Przekopywał archiwa, sprawdzał doświadczenia. Przez dziewięć lat nauka poszła naprzód i wbrew pierwotnym ocenom, niektóre koncepcje profesora stał się całkiem realne… Młody naukowiec zainteresował się szczególnie katastroficznymi pogróżkami Jeremiasza. Szczęście mu sprzyjało, zdołał wkręcić się do sekty apokaliptyków, z którymi – jak się, okazało – nawiedzony profesor nawiązał współpracę. Poznał tam niejakiego Daniela…