– Do świetlicy, róg Janka Krasickiego i Pawlika Morozowa. Dziewczyna zastanawiała się chwilę.
– Świetlicy?
– Mam wygłosić pogadankę dla miejscowego społeczeństwa.
– Ach to będzie na pewno w Domu Kultury. Skinął głową.
– Tylko że Dom Kultury jest teraz zamknięty, dzielą go i prywatyzują. Chociaż może jeszcze jakaś salka działa.
Nie zrozumiał tej wypowiedzi.
Wyjechali na rynek i Hilary zgłupiał. Znał takie senne ryneczki jak własną kieszeń, nieraz odwiedzał ich brudne knajpki, kontrolował podupadające warsztaty, sklepiki obrosłe kolejkami. Rejestrował obowiązkowe obeliski ku czci Armii Czerwonej na środku… Ale tu?
Bruk, owszem, był swojsko nierówny, fasady odrapane. Ale poza tym – wszędzie błyszcząca feeria reklam – Thompson, Pepsi Cola, Otake. Na wystawach piętrzyły się stosy owoców widywanych normalnie jedynie z okazji ważniejszych świąt. Sklep mięsny przypominał (co Hilary zdążył już zapomnieć), że kopytne składają się nie tylko z rogów, racic i mielonego, ale miewają niekiedy szynki i polędwice… Po pomniku wdzięczności straszył już tylko cokół.
Ponad Domem Kultury (z wyrwanych liter pozostały tylko cienie na tynku) pysznił się neon „Disco”, a całą ślepą ścianę zajmowały malunki reklamujące filmy. I to nie „Opowieść o prawdziwym człowieku” czy „Młodą gwardię”, ale jakiegoś „Indianę Jonesa” i (wyglądające bardziej swojsko) „Polowanie na Czerwony Październik”.
Naraz wszystko stało się dla Hilarego jasne. W miasteczku kręcono film. Demaskatorski film o kapitalizmie. Stąd te zdumiewające auta zaparkowane wzdłuż placu, ci dziwacznie poubierani ludzie…
Na ławeczce kilku obywateli w średnim wieku pokrzepiało się piwem. Wyglądali swojsko. Dosiadł się do nich. Popatrzyli z ukosa na przybysza, ale nic nie powiedzieli. Ba, nawet poczęstowali papierosami.
– Jak się nazywa ten film? – zapytał ośmielony. Starszy pijaczek popatrzył czujnie.
– O czym pan mówi? Powiódł ręką dookoła.
– Myślę o tych dekoracjach.
– Dobrze pan powiedział – odezwał się młodszy – pieprzone dekoracje! Wielki kapitalizm. A człowiekowi zasiłku już po tygodniu na browar nie starcza.
– A panowie…? – chciał zapytać „czy statyści”, ale przestraszył się, że może tym określeniem urazi proletariackich aktorów.
– Bezrobotni! Bezrobotni!
„Oczywiście, statyści do koszmarnej sanackiej rzeczywistości”, pomyślał z ulgą. Wszystko się zgadzało. Nawet coraz liczniejszy tłum gromadzący się przed kościołem. W demaskatorskim obrazie nie mogło przecież zabraknąć opium dla mas. Zajrzał do dawnego Domu Kultury. Wszędzie straszyły kartki „nieczynne”. Nigdzie za to nie było zawiadomienia o jego pogadance. Jednak adres się zgadzał. Tak przynajmniej potwierdził staruszek portier: róg Janka Krasickiego i Pawlika Morozowa. Tyle, że teraz tabliczki były inne: (niewątpliwie dla potrzeb filmu) biskupa Ignacego Krasickiego i Władysława Andersa.
– Moglibyście wskazać mi drogę do Komitetu? – zapytał zniecierpliwiony. Coś przecież musiało funkcjonować nawet podczas kręcenia filmu.
Portier wskazał budynek w głębi, z czerwonym napisem o dziwnym kroju liter. „Komitet Obywatelski Solidarność”. Prawdopodobnie chodziło o solidarność z uciemiężonymi narodami Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej. Ale nie o to przecież chodziło Hilaremu.
– Myślę o Komitecie naszej Partii – uzupełnił.
– Której? – zapytał portier.
Grabca zdenerwowała ta rozmowa. Portier był kretynem. Już samo to dowodziło, że w miasteczku działo się źle. Portierzy w kraju demokracji ludowej powinni być ludźmi sprawdzonymi, jakże inaczej spełnialiby funkcje płatnych informatorów…
Obok zauważył czynną knajpę. Chyba nie kręcono w niej żadnego filmu. Zasiadł przy stoliku i zamówił setę z piwem.
– Należy się pięćdziesiąt tysięcy – rzekł kelner. Hilarego ogarnęła złość.
– Jak to, nie było u was wymiany pieniędzy? Teraz z kolei kelner zmienił się na twarzy.
– A wie pan coś na ten temat?! – aż przysiadł przy Grabcu. – Wszyscy mówią o denominacji, ale rząd dementuje. No, mów pan i pij, ja stawiam!
Zaraz jednak ktoś odwołał kelnera. Grabiec został sam. Zaczął rozglądać się po sali. Pod oknem jakichś dwóch facetów ostentacyjnie liczyło pieniądze. Mimo wieku Hilary miał wzrok bystry i dojrzał, że były to dolary. Całe paczki dolarów. (Może falsyfikaty potrzebne do filmu). W drugim kącie dwójka innych obywateli kłóciła się głośno.
– Jak ja ci cysternę spirytusu, to ty dajesz mi tylko dwie cysterny benzyny?!
Naturalnie uczyli się roli.
Jednak w sercu Hilarego powoli budził się strach. Coś tu działo się nie tak. Za dużo elementów nie pasowało. Nawet jak na anty – imperialistyczny film.
A potem kelner włączył pudło stojące w końcu sali. Grabiec początkowo wziął je za radio. Potem okazało się, że był w błędzie. Na niedużym ekranie pojawił się obraz.
O telewizji, owszem słyszał, ale miała to być pieśń odległej przyszłości. Wtem myśl straszna, nierealna zalęgła mu się pod czaszką. A jeśli on tam, pod drzewem, przespał więcej czasu, niż mu się zdawało?
Na sąsiednim krześle leżała gazeta. Chwilę bił się z myślami. Potem sięgnął. Czuł się dokładnie jak wówczas, gdy jako sztubak podglądał ciotkę Ester w kąpieli. Wziął dziennik delikatnie, dwoma palcami. Nikt na niego nie patrzył. Potem jak filujący pokerzysta wolniutko odwrócił pismo. „Życie Warszawy”. Nazwa była znajoma. A data? 25 sierpnia 1991 roku.
– O wszyscy klasycy Marksizmu! Przespałem prawie czterdzieści lat.
Czterdzieści lat! Hilary nie wytrzymał, zerwał się, pobiegł do toalety. Przejrzał się w lustrze. Żadnej zmiany, ani jednej zmarszczki więcej, ani jednego siwego włosa wokół łysiny. Materialistyczny cud.
No tak. Teraz wszystko stawało się jasne. To nie był film. Po prostu minęło czterdzieści lat. Zbudowano komunizm i pojawił się upragniony dostatek dóbr. Sklepy, samochody. Tylko co znaczyły owe reklamy? Najwyraźniej padł imperializm. Znacjonalizowano te wszystkie Fordy, Coca Cole i Thompsony, a światły lud pracujący zachował dawne nazwy z szacunku dla tradycji.
Na twarzy Grabca wystąpiły ceglaste wypieki.
– Dożyłem! Dożyłem!
Przez chwilę zastanawiał się, czy mieli tę szansę jego kuzyni (Wiśniewscy, Kwiatkowscy, Nowakowie). A co ze Stalinem? Na pewno był nieśmiertelny jak jego idee. Tylko czemu nie widział nigdzie jego portretów?
Może ze skromności „Józefa Słoneczko”.
Tymczasem w telewizji zaczął się dziennik. Uświadomienie musiało być w narodzie duże, bo na sali ucichły rozmowy. Jako pierwsza pojawiła się korespondencja z Rzymu. Spotkanie z robotnikami…
– Na pewno Włochy mają już rząd komunistyczny – ucieszył się Grabiec. Ale nie. Rozmówcą proletariuszy był jakiś starszy mężczyzna w bieli.
Papież? W telewizji? Jak to możliwe.
– No tak – zganił się w duchu. – Dla celów turystycznych nie skasowali tej etnograficznej ciekawostki.
Potem odbyła się dyskusja na temat, czy Warszawską Fabrykę Samochodów na Żeraniu kupi koncern General Motors i agitator poczuł na plecach strumyczek potu. Naraz obraz zmienił się.
– Najświeższe wiadomości z Moskwy – nieomal zawołał spiker. Fala otuchy napłynęła do serca Grabca. Zobaczył Kreml i tłumy manifestujących ludzi. To go uspokoiło.
Wszystko w porządku, wszystko w porządku w ojczyźnie światowego komunizmu.
Tymczasem głos spikera zabrzmiał dziwnie wesoło.
– Prezydent Rosji, Borys Jelcyn, oficjalnie uznał niepodległość Litwy, Łotwy i Estonii. Ukraina ogłosiła suwerenność. Mer Sankt Petersburga obiecuje szybką prywatyzację. Zachodni komentatorzy uznają, że nie ma już Związku Radzieckiego.
– Nie, nie! – ryknął Grabiec i ukrył twarz w dłoniach. Jego ciałem zaczął wstrząsać dygot. – To kłamstwo, obrzydliwa prowokacja…
– Albo się pan uspokoi, albo opuści nasz lokal! – zawołał jakiś tęgawy gość, który zjawił się wraz z kelnerem.
– Poskarżę się na was waszym zwierzchnikom – wyszeptał Hilary. – Co wy tu puszczacie?
– Jakim zwierzchnikom? – obruszył się tęgawy. – Jestem właścicielem tego lokalu.
– Właś-ci-cie-lem?
Wyprowadzono go na ryneczek. W głowie mu szumiało. Mijający go policjant z orzełkiem w koronie na czapce popatrzył podejrzliwie na Hilarego. Grabiec uznał, że najlepiej zrobi, wtapiając się w tłum wychodzący z kościoła. Biły dzwony. Może to czyjś pogrzeb albo procesja?
Tłum niósł go, całkowicie ogłupiałego, jak potok niesie na swych falach ciśnięty korek. Po chwili zorientował się, że ciągle trzyma w ręku tamtą gazetę. Machinalnie schował ją do teczki. Później przeczyta. Zorientuje się, co jest grane.
Zatrzymano się na niedużym placyku obok budynku przypominającego szkołę.
– Co to będzie? – odważył się zapytać stojącego obok emeryta o drżących rękach i pobrużdżonej twarzy.
– Odsłonięcie tablicy pamiątkowej. O, na tym murze! – odparł emeryt.
Grabiec zbliżył się do ściany. Białoczerwony sztandar skrywał górę tablicy. Było widać tylko trzy ostatnie nazwiska. W tym… „Hilary Grabiec 1909-1952. Cześć ich pamięci!”
Znów poczuł uderzenie gromu.
* * *
Pielęgniarka przypominała nieco Beatę, ale w odróżnieniu od niej miała szarą zmęczoną twarz.
– Nareszcie się obudziliście, obywatelu Grabiec – powiedziała.
– Gdzie ja jestem? – poruszył się nerwowo na łóżku.
– W naszym powiatowym szpitalu – odparł lekarz. – Straciliście przytomność na polu. Udar słoneczny. Szczęśliwie znalazł was przechodzący tamtędy nasz ksiądz (słowo „nasz” powiedział wyraźnie ciszej). Teraz jest już z wami dobrze. Za parę dni będziecie mogli wrócić do swojego Stalinogrodu.
– Stalino… ach tak. A którego dziś mamy?
– 26 sierpnia. Byliście nieprzytomni dobę.
– A… czy mógłbym to zobaczyć w kalendarzu? – bał się wprost zapytać o rok. Spełnili jego prośbę. Odetchnął. Stało jak byk: 1952!
– Czy gadałem coś przez sen? – zapytał na wszelki wypadek.
– Spaliście jak zabity – oznajmiła pielęgniarka i dodała: – bardzo się tu wszyscy o was martwili, i Komitet, i… – urwała, ale cała trójka wiedziała, co ma na myśli.