Литмир - Электронная Библиотека

Kiedy bezceremonialnie złapał ją za biust, wykonała półobrót i rzuciła lubieżnikiem o elastyczną ścianę.

– No, no, co tak mocno dzisiaj? – powiedział zaskoczony.

Kopnęła go w twarz, potem w podbrzusze, a kiedy zawył, wywaliła za drzwi.

– Czyś ty naprawdę zwariowała? – zawołał, umykając. Mennarr, rzecz jasna, należał do masochistów. Lubił brać w skórę. Istnieją jednak jakieś granice. W trakcie zadawania ciosów cześniki pospadały z głowy Liby i – ku największemu zdziwieniu dziewczyny – opadłszy na fotel, masowały same siebie. Zboczenie automatów, do tego już doszło?!

– Narry – zawołała po chwili – chodź tu!

Wszedł przygarbiony, gotowy do odparcia następnego ciosu.

– Słyszałeś o naszej dzisiejszej akcji?

– Śledziłem na monitorze.

– Co to był za człowiek? Ten, którego ścigaliśmy? Wzruszenie ramionami.

– Wybierz informogram, znasz przecież klucz do archiwum. To akurat nie podlega utajnieniu.

Wydruk nieco ją rozczarował. Niewiarygodne, że w dobie pełnej informacji można było równie mało dowiedzieć się o człowieku.

Mart (nazwisko nieznane) urodził się gdzieś na Pograniczu. Za Pograniczem przemawiała również sprawność fizyczna, nie do pomyślenia u ludzi z miasta. Wskazywały na to jego rysy i lekko śpiewny akcent. Musiał mieć około trzydziestu lat. Od pięciu lat poszukiwany był za rozmaite przestępstwa przeciw prawu pracy. Nie istniały żadne dane o jego dzieciństwie, wykształceniu. Po raz pierwszy niepokojące sygnały dotarły z czwartej metropolii przed pięcioma laty. Mart prowadził wówczas domokrążny warsztacik naprawczy wszystkiego. Reperował wiekowe budziki z XX-wieku i stare elektroniczne biowizory. Było to absolutnie zabronione. Stary sprzęt, z wyjątkiem egzemplarzy uznanych za muzealne, ulegał niszczeniu po określonym normami czasie użytkowania, niezależnie od tego, czy był w pełni sprawny, czy nie. Zatrzymywanie gratów było „przestępstwem przeciwko produkcji”. Tworzyło sytuacje kryzysogenne. Mart żerował na psychicznej ułomności ludzi, którzy mimo odpowiedniej edukacji przyzwyczajali się do starych sprzętów, nawet jeśli były już przestarzałe, zawodne i estetycznie obrzydliwe.

Szczególnie wredni bywali starcy, którzy ukrywali podczas dorocznych kontroli dawne wyroby, tłumacząc, że się zgubiły lub zniszczyły. A potem czekali na Marta lub jemu podobnych wyrzutków. Majsterkowicz był początkowo jedynie ostrzegany. Potem parokrotnie konfiskowano mu warsztacik. Wreszcie miarka się przebrała. Został ujęty i odstawiony do Ośrodka Reedukacji.

Liba miała niewielkie pojęcie o tym osnutym grozą obiekcie, na jego temat krążyły najfantastyczniejsze legendy. Często sprzeczne. Jedno było pewne; nikt po zabiegach nie wychodził z niego sobą. Patologiczni mordercy mogli potem niańczyć niemowlęta, wrogowie systemu występować w charakterze społecznych agitatorów.

Mart przetrzymał pierwszą serię. Co więcej, w trakcie terapii wykonał bliżej nieznany zabieg, który sprawił, że zaaplikowany program jeszcze go wzmocnił. Zamiast konformistą został zdeklarowanym buntownikiem. Potem uciekł i przez trzy lata nie zarejestrował go żaden czujnik. I dopiero teraz…

Liba zadawała sobie pytanie, dlaczego tak zainteresował ją ten człowiek? Widziała go przez krótką chwilę, on nawet nie mógł jej zobaczyć. A przecież interesował ją stokroć bardziej niż mdła zgraja funkcjonariuszy KOM-u czy nieokrzesani TUP-erzy. Dlaczego Mart się buntował? Czego naprawdę poszukiwał? Na wideogramach miała odtworzoną sylwetkę zbiega – nieruchomą i w ruchu, ubraną i nagą… Nie drażniła jej ani szrama na twarzy, ani niemodna dziś muskulatura. To był ktoś ciekawy.

– Jaka szkoda, że nigdy z nim nie porozmawiam! – westchnęła.

* * *

Grood nie krył wściekłości. Uciekinier przepadł. Wszystkie czujniki ERT-a przeszukujące przestrzeń wokół pnia milczały. A przecież policyjne autorytety zgodnie stwierdziły, że sztucznym zmysłom TUP-u nie można uciec. Podczas pościgu automaty zebrały całą gamę informacyjną Marta – w programie przekazanym „matce” zakodowano jego wideogram, ruchy, falę bioenergetyczną, zapach, częstotliwość oddechu. Przed nośnikiem, wyposażonym w taki program nie było ucieczki. Czujniki istniały praktycznie wszędzie. A jednak złoczyńca zniknął. Czyżby jego elektroniczny wizerunek został sfałszowany?

Gorycz przepełniła serce funkcjonariusza, ci z ERS-u już go prawie mieli. Gdyby nie rygorystyczne regulaminy domagające się nieprzedłużania czasu pracy, pościg mogliby kontynuować ci, co zaczęli, a tak… Grood zaklął:

– Jesteśmy więźniami własnych przepisów!

Oczywiście wierzył, że prędzej czy później któraś z załóg dostanie Marta; kolejne porażki (w ciągu trzech dni zdarzyło się ich już parę) powiększały zasób informacji na temat zbiega. ERS na własnej aparaturze przekonał się, że zbrodzień dysponuje cyberłomem, następnym razem jednak ścigający nie popełnią błędu automatyzacji pościgu. A centrala obiecywała nowe rozwiązania.

Dopiero po dziesięciu minutach dostrzeżono bliznę w powłoce zewnętrznej gałęzi. Uniwersnóż był zatem kolejnym sprzętem, jaki miał na wyposażeniu ścigany.

Komputery, które otrzymały problem do rozwiązania – podobnie jak ludzie – postawiły jedynie kilka znaków zapytania. Dlaczego Mart wyszedł z ukrycia właśnie teraz, czego szukał w arbopolis nr 11 i co jeszcze mogło ich spotkać z jego strony?

Grood miał wrażenie, że Centrala może wiedzieć coś więcej na jego temat, ale nie kwapił się z zadawaniem pytań.

– Najchętniej kropnąłbym sukinsyna! – asystent Berri zwerbalizował marzenie dowódcy.

– Co pan mówi?! – obruszyła się milcząca dotąd asystentka z KOM-u.

– Żartuje i tyle – usprawiedliwił go Grood. – Prędzej czy później Ośrodek Reedukacji dostanie go całego i zdrowego.

* * *

Pułkownik Virder Boddox wyszedł z kabiny odświeżającej.

Stał przed sferolustrem i z zadowoleniem obserwował ze wszystkich stron swoje osiemdziesiąt pięć kilogramów dorodnego samczego mięsiwa. Patrzył na brodatą twarz, herkulesowe ramiona – wynik po części stosowania odpowiednich odżywek, po części dzieło genetyków – na skołtunione włosy na piersi, w które lubiły nurkować lekkie, łatwe i chętne panienki rozrywkodajne. Pułkownik wolał wprawdzie amatorki od profesjonalistek, ale surowe zasady Kosmicznego Zakonu nie zezwalały na mieszanie się z pospólstwem. Od najmłodszych lat kandydaci Programu hodowani byli wedle innych od powszechnie obowiązujących reguł.

Ich celem było nie przetrwanie w królestwie konsumpcji, ale otwieranie nowych horyzontów. Tam w kosmosie, a nie na zagęszczonej i ciągle podzielonej Ziemi, czekało JUTRO. A ci, którzy mieli je zdobyć, musieli się do tego należycie przygotować.

Co tu jednak mówić o jutrze? Dziś, przed wylotem musiał się odprężyć. Ostatni kawalerski wieczór. Coś jednak mu się od życia należało!

– Idziesz, malutki? – zabrzmiał głos Evy. – Czekam!

Boddox uniósł impulsator, wyrafinowane narzędzie sadomasochistów i wszedł do sypialni.

* * *

Cokolwiek by się nie rzekło, schyłek XXII wieku należał do okresów niebywałego wręcz rozrostu wolności i demokracji. Człowiek, dzięki postępowi nauk, stał się nie tylko pełnym panem natury, ale również siebie. Rodzina – jako twór sztuczny i niefunkcjonalny – rozpadła się. Istniała oczywiście w sensie prawnym, jednakże poza nazwą nie istniały właściwie zobowiązania rodziców wobec dzieci czy dzieci wobec rodziców. Wszystko zapewniały agencje ubezpieczeniowe, a Karta Praw Dziecka pozwalała, praktycznie od dwunastego roku życia, na pełną samodzielność. Naturalnie, jeśli ktoś nie gustował w terminowym konkubinacie i chciał mieć stałą żonę, mógł ją posiadać, a nawet kilka – istniało wszak wielożeństwo, poligamia, poliandria, nikogo też nie dziwiły związki homoseksualistów. Ani to, że miewali dzieci. (U partnera biernego potrafiono już pobierać geny żeńskie i tworzyć homunkulusów posiadających cechy obu partnerów). Naturalnie kwitła dobrowolna eutanazja – życie trwało teraz dość długo (do stu pięćdziesięciu lat albo dłużej), więc każdy mógł je dobrowolnie skracać. Istniała też eutanazja przymusowa, ale wymagała stuprocentowej zgody całej rodziny pacjenta do czwartego stopnia pokrewieństwa i – jak twierdziły mass media – nie była nigdy stosowana pochopnie.

Za to Akt Intymności z 2105 roku zapewniał nienaruszalność mieszkań, toteż aparatura podsłuchowa i podglądowa instalowana była wyłącznie na żądanie właścicieli. Jedni instalowali ją z lęku przed złodziejami, inni dla perwersji. Głównym problemem Marta było rozróżnienie na pierwszy rzut oka rezydencji będącej – lub nie będącej – pod kontrolą.

Wspomniane wolności oczywiście ograniczały pewne fundamentalne prawa. Prawo do Pracy, Prawo Własności Rzeczy Nowych – które pozostawało trwałym fundamentem systemu i Kodeks Miłości. Pod tą eufemistyczną nazwą krył się dawny kodeks karny, chociaż poza grzywnami (symbolicznymi, żadna bowiem kara nie mogła naruszyć standardu ekonomicznego skazanego) istniał tam właściwie jeden rodzaj wyroku. Wychodząc z założenia, iż przestępstwo jest chorobą – schwytani mordercy, gwałciciele, włamywacze lub anarchiści kierowani byli do Ośrodków i wychodzili stamtąd całkowicie odmienieni. To prawda, wielu z nich po krótkim czasie sięgało po luksus dobrowolnego samobójstwa – ale i tu Usługi szły na rękę swym klientom. Autolikwidatornie zapewniały szeroki wachlarz bezbolesnych sposobów usunięcia się ze świata, od samotniczej eliminacji, po harakiri, mało kłopotliwe dzięki współpracy wykwalifikowanych robotów-anestezjologów, dysponujących szerokimi możliwościami miejscowych znieczuleń. Staranne planowanie urodzin i kontrola nad płodem sprawiała, że większość dzieci rodziła się dokładnie takimi, jakimi zaplanowali je rodzice; stanowiły ich repliki albo odwrotnie – przeciwieństwa.

Jeśli w tym wszystkim istniały jakieś wyłomy, winowajcą była ciągła niedoskonałość natury ludzkiej, która nie do końca poddawała się inżynierii genowej oraz tradycjonalizm niektórych obywateli, wychowywanie dzieci w domu lub co gorsza, edukowanie ich na konserwatywnych wzorcach. Były też dwa marginesy ultrapostępowego życia: Korzenie i Pogranicze.

61
{"b":"89370","o":1}