Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ 21

Służka Zarzyczki jak we śnie wędrowała przez obce ulice. Miasto oszałamiało ją i przerażało zarazem. Olbrzymie kupieckie kamienice niemal przesłaniały niebo, wybrukowane jasnym kamieniem aleje były szersze niż kniaziowskie trakty, a wszędzie kłębiło się takie mrowie ludzi, że aż zachodziła w głowę, kiedy ich matki zdążyły tyle narodzić. W jej wiosce, wczepionej w czarne, wysmagane wichrem i morskimi falami skały Pomortu, żyło zaledwie kilkanaście rodzin. Na najbliższy targ i do świątyni długo płynęło się łodzią. Nawet najdrobniejsze dzieci szybko nawykały tam do ciszy i z powagą obserwowały lot ptaków, które zdradzały rybakom zmienne ścieżki ryb.

Potem, gdy tuż po pierwszym krwawieniu ojciec zawiózł ją do klasztoru Zird Zekruna, gdzie ćwiczono ją w pokorze i posłuszeństwie, milczenie również przychodziło jej bez trudu. Bez szemrania wypełniała polecenia kapłanów i ze wszystkich sił służyła panu, który mieszkał we wnętrzu Hałuńskiej Góry. I tylko głęboko w sercu skrywała lęk i pragnienie, aby ów surowy bóg nigdy nie zajrzał w jej oblicze. Ale też niezmiernie rzadko zdarzało się, by zechciał on powołać kobietę – a jeśli nawet postanowił obarczyć jakąś z nich znamieniem skalnych robaków, zwykle wybierał dziedziczkę któregoś z potężnych rodów, od dawna osiadłych na wyspach, spojonych w ciemny kształt Pomortu, albo jedną z branek, porwanych przez frejbiterów na łupieżczych wyprawach. Jego oko nie spoczęłoby na córce pospolitych rybaków, choć po paru latach najbrudniejszych posług w kuchniach i szorowania podłóg w kapłańskich celach dopuszczono ją do niższego zakonu.

Pewnego dnia kostyczna mniszka, mistrzyni nowicjatu, zagnała ją do łaźni i kazała się obmyć w wielkiej balii, po czym dała jej nową, brunatną szatę, równie bezkształtną i szorstką, jak wszystkie poprzednie. Zaprowadziła oszołomioną dziewczynę do serca podziemnego przybytku, przed ołtarz Zird Zekruna. Tam zawiadujący świątynią kapłan obdarzył ją znakiem symbolizującym dotyk boga. Oczywiście nie piętnem skalnych robaków, te bowiem zastrzeżono dla doskonalszych i znaczniejszych od niej, ale niewielkim tatuażem na lewym ramieniu.

Zapamiętała drobne ukłucie bólu, kiedy kapłan nacinał jej skórę i wpuszczał w świeżą ranę brunatną farbę, ekstraktowaną z krwi jakiegoś podmorskiego stworzenia, ale w czasach, gdy pomagała ojcu na rybackiej łodzi, przywykła znosić o wiele dotkliwsze skaleczenia. Ostatecznie ręce miała całe w bliznach od noży do patroszenie ryb i haków, więc jedna więcej nie czyniła znacznej różnicy. Bardziej przestraszyła się, gdy włożono jej na szyję ostry odłamek czarnej skały, cząstkę Hałuńskiej Góry, w niej bowiem, jak powiadano, kryła się moc boga. Naprawdę jednak zrozumiała, że oto jej dawne życie skończyło się nieodwracalnie, kiedy wygolono jej włosy i nagą czaszkę nakryto welonem. Miała go nie zdjąć aż do śmierci.

Później wszakże nastały dni podobne do wszystkich poprzednich. Znów o świcie dźwigała ze źródła ciężkie wiadra wody, a o zmierzchu wynosiła kubły z nieczystościami. Skrobała w kuchniach jarzyny, czyściła mnisie cele, wysypywała piaskiem podwórzec i zarzynała kury przed wieczerzą. Nauczyła się upinać brunatny welon tak, aby nagły podmuch wiatru nie rzucał jej go na oczy, i tylko czarny odłamek skały aż do krwi ranił ją czasami w nocy. Jednakże idąc przez służebną wioskę, która rozsiadła się na wzgórzach wokół klasztoru, widziała szacunek w spojrzeniach rybaków. I wydawało się, że jej życie, choć wypełnione ciężką pracą i pozbawione czułości, jaką widziała w dotyku matek, tulących do piersi najmniejsze dzieci, jest lżejsze od ich losu.

A jeszcze później jednego dnia wszystko się odmieniło. Odprawiono ją z klasztoru – bosonogą i ze sznurem na szyi, jak niewolnicę – i odesłano do Żalników. Uścieska świątynia okazała się miejscem jeszcze bardziej surowym i nieprzyjaznym niż pomorcki przybytek, a kilka mniszek, przydzielonych kapłanom do posługi, pracowało w niej ponad siły. Dziewczyna szybko pojęła, że każda z nich przybyła tutaj za karę, w pokucie za grzech, o którym nie należało rozmawiać. Sama więc również zataiła naturę swego przewinienia, aby nie stać się dodatkowo zakładniczką współsióstr – wystarczyło, że była wydana na łaskę zwierzchnika świątyni.

Jeszcze głębiej zapadła w milczenie. Wschody i zachody słońca przemijały wokół niej, a ona trwała w odrętwieniu, jak jaskółka uśpiona na dnie stawu, aż wreszcie wszyscy nabrali pewności, że z udręki i tęsknoty pomieszało się jej w głowie.

Niewątpliwie właśnie dlatego Kierch wyznaczył jej służbę przy żalnickiej księżniczce. Nie mógł wyprawić Zarzyczki w drogę bez choćby jednej niewiasty do pomocy, wybrał zatem tę spośród mniszek, która wydawała mu się dostatecznie tępa i ociężała, by nie ulec ani przekupstwu, ani litości. Zresztą dziedziczka Żalników poddała się temu samemu złudzeniu: najpierw próbowała ją zastraszyć, potem zaś przekupić, zupełnie jakby trafiła na prostaczkę niezdolną ocenić, że tak czy inaczej bóg Pomortu ukarze swoją wiarołomną kapłankę. Tymczasem dziewczyna rozumiała bardzo dobrze, że Kierch zdoła ją wytropić choćby pośrodku spichrzańskiego karnawału. Ostatecznie nadal nosiła na ramieniu znak boga, a odłamek Hałuńskiej Góry tkwił jak okruch lodu pod jej koszulą, nie śmiała go bowiem zdjąć i odrzucić precz. Nie była w niczym lepsza od niewolnicy, która, stukocząc po kamieniach łańcuchem, usiłuje się schować na ludnym targowisku. Bóg sięgnie po nią jako po swoją własność, po czym bez litości wymierzy jej karę, bo tak się czyni na północy ze zbiegłymi przypisańcami.

Jednakże podczas podróży na południe coś przebudziło się w niej na nowo, jakaś cząstka ukryta tak głęboko, że nawet nie podejrzewała jej istnienia. Szła po zapiaszczonych drogach z głową skromnie opuszczoną, by Kierch nie odpłacił jej chłostą za płochość, a plamy słońca grały pod jej stopami i wiatr chłodził zgrzane policzki. I gdzieś pośrodku żalnickich puszcz przypomniała sobie, jak przed brzaskiem wypływała z ojcem na połów. Kiedy wstawało słońce, byli już daleko na morzu. Mrok rzedł z wolna, powietrze przesycał chłód i woń soli, a ją ze wszech stron otaczał niezmierzony przestwór sinego oceanu i szarego, burzowego nieba. Przez te lata w ciemnych salach pomorckich przybytków nie pomyślała o tym ani razu. Lecz teraz ze wszystkich sił pragnęła choć przez chwilę poczuć ten wspaniały ogrom świata i zanurzyć się w niego, jak mewa nurkuje w lodowatą toń wód, choćby już nigdy miała nie wychynąć na powierzchnię.

Dlatego właśnie dała posłuch prośbom księżniczki, choć nie zbliżyły się do siebie ani o włos i wiedziała, że Zarzyczka jej nie ufa.

Pod tym względem były do siebie podobne – przez lata obcowania z kapłanami Zird Zekruna nauczyły się kryć prawdziwe uczucia pod pozorem fałszywej pokory i tępoty. Domyślała się tylko, że księżniczka również wkroczyła na niebezpieczną ścieżkę. Dlatego na skraju schodów cytadeli odważyła się okazać Zarzyczce cień serdeczności i życzyła jej szczęścia. Zaskoczona księżniczka podała służce sakiewkę pełną srebra, a kapłanka odwróciła się na pięcie i nie oglądając się, odeszła w nieznane.

Teraz jednak Spichrza wydawała się jej daleko bardziej przerażająca, niż mogła się spodziewać. Ludzie popychali ją, potrącali łokciami. Czasami czuła na sobie uważne spojrzenia, lecz kiedy się rozglądała, wszyscy odwracali głowy. Cała tężała, gdy mijał ją patrol straży, przekonana, że po brunatnej sukni w lot rozpoznają w niej zbiegłą kapłankę. Drabi jednak przechodzili spokojnie, widać szukając większych zbrodniarzy. Wkrótce więc zrozumiała, że na razie, póki wieść o jej zdradzie nie dotrze do Kiercha, winna się raczej obawiać zwyczajnych uliczników. Jednakże znalazła się w miejscu zbyt obcym i niezrozumiałym, by umiała trafnie ocenić niebezpieczeństwo.

Krzyknęła z przestrachu, kiedy otoczyła ją grupa hałaśliwych, pstrokato ubranych oberwańców. Nie potrafiła się uwolnić, gdy ze śmiechem popychali ją z rąk do rąk. Wreszcie któryś zakręcił nią jak frygą, aż zawirowało jej przed oczami. Wyciągnęła ramiona wprzód, by się oprzeć przy upadku a żartownisie rozpierzchli się wśród radosnych pokrzykiwań. Oszołomiona, uderzyła barkiem o skraj straganu, gdy tuż za sobą usłyszała nieznany głos:

– Stój!

Obejrzała się, odzyskując ostrość wzroku. Wysoki, barczysty młodzieniec w granatowym, szamerowanym srebrem kubraku szamotał się z jednym z oberwańców. Przydusił go, nie bacząc na rozpaczliwy kwik tamtego, wyrwał mu coś z garści, po czym solidnym grzmotnięciem w plecy popędził go w dół ulicy. I odwrócił się ku kapłance. Jego pulchnego, różowego oblicza nigdy nie wysmagały wichry znad Cieśnin Wieprzy, a niebieskie oczy spoglądały pewnie i śmiało, kiedy podał jej sakiewkę z miękko wyprawionej skóry.

– Czyż to nie wasze?

Zdołała tylko skinąć głową, rozpoznawszy podarunek żalnickiej księżniczki. Nie poczuła nawet, jak złodziejaszek odciął mieszek od paska. Ponieważ wciąż milczała, chłopak wcisnął jej trzosik w dłoń i zamknął palce dziewczyny na aksamitnej skórze. Jego ręka była ciepła i miękka jak u szlachetnego pana, który nigdy nie musiał na kolanach szorować kamiennej podłogi w kuchniach przybytku.

* * *

Kiedy powroźnicy jęli wychodzić, Morwa podniosła się wraz z nimi z koślawego stołka, szczęśliwa, że wreszcie i ona wyjdzie z tej mrocznej izby na słońce. Ale tuż przed progiem pobliźniony schwycił ją za ramię i pchnął tył z taką siłą, że zatoczyła się i wpadła na stół.

– Dokąd, dziwko? – Wykrzywił się urągliwie. – Tu na kapłanów poczekasz.

Pozostali nie odwrócili się, tylko opasły oprawca, który ją wpuścił do wieży, pojawił się jeszcze po chwili i bez słowa wrzucił jej do komnaty gruby koc. Tkanina była brudna i miejscami tak zetlala, że przeświecało przez nią światło, ale Morwę najbardziej przeraziły ciemne, zaschnięte plamy krwi. Nogą odsunęła koc pod ścianę i starała się nie spoglądać w jego stronę. Choć kolana się uginały pod nią z wyczerpania, krążyła po izbie jak dzikie zwierzę, w pełni już teraz świadoma, że oto stała się więźniem powroźników i potrzebuje nie byle łutu szczęścia, aby się wydobyć z tej opresji.

99
{"b":"89211","o":1}