W wigilię Żarów w żebrackiej gospodzie wszyscy rozprawiali o wiedźmach i szczurakach. Poza tym nastrój panował radosny, jako że dla dziadów święto Żarów stanowiło najlepszą w roku sposobność do napchania brzuchów. Miedziaki i ćwierćgroszówki z brzękiem toczyły się po szynkwasie, a gospodarz ledwo nadążał z napełnianiem kubków słynną spichrzańską okowitą.
Tylną ścianę gospody stanowił mur szpitala Cion Cerena, postawiony z ciosanego kamienia, pozostałe zaś zbito niechlujnie z grubych desek, co nadawało karczmie wygląd wiejskiej szopy. Poczerniały stół, ciężkie ławy, kilka niskich stołków – ot, całe ochędóstwo. Pod stołem, na twardo udeptanym klepisku spała wychudła suka, z rzadka budząc się z drzemki, gdy ktoś rzucił jej kość, której nie zdołały zmiażdżyć człowiecze szczęki. W głębi, za kontuarem tęga, bosonoga dziewka strugała karasie.
Przy palenisku grupa obdartusów grała w kości. Uciechy tej surowo wzbroniono edyktem księcia Evorintha, lecz żaden z miejskich pachołków nie miał dość zuchwałości, by zapuszczać się do dziadowskiej gospody.
Przy stole krępy człowieczek z opaską ślepca niedbale zsuniętą na szyję rozprawiał o wiedźmie, którą pod wieczór sprawiano na Rybim Rynku.
– A luda co się zlazło! – mówił. – Aż w nosie kręciło od szpikanardy, czosnku i wołka, co się nimi obwiesili ze strachu przed urokiem. Trzech powroźników – nie nasi, nie z Wiedźmiej Wieży, ale widno z gór ściągnęli, bo gęby mieli czarniawe, ogorzałe, a ślepia złe i przewrotne – przytroczyło przeklętnicę do słupa i jeden ją wielce umiejętnie szarpał rozgrzanymi kleszczami, powolutku, aby nie sczezła przed czasem. Z początku zapierała się i znajomków o litość błagała, bo była tutejsza, wedle Krzywej siedziała. Ale kiedy ją nieźle wiedźmimi pazurkami popróbował, jako ptaszka śpiewać zaczęła – zarechotał – cieniuteńko, i córuchny wydawać, bo i je do swego niecnego rzemiosła wciągnęła.
– Ech, popamiętają mieszczanki to szczurze święto – zaśmiał się inny. – Draby po domach chodzą, wiedźmy spod pierzyn wyciągają. Nie jeno zielarki, ale i panie paradne.
Kiedy Szarka zajrzała do izby, tylko gospodarz ją zauważył.
– Aby drzwi dobrze zawrzyjcie! – krzyknął, gdy przekroczyła wysoki próg. – Pierwszy raz was widzę, siostro – dodał podejrzliwie. – Tu zarobku nie znajdziecie.
– Nalejcie okowity. – Rzuciła mu kilka miedziaków. – Karla szukam.
– A, karła – uspokoił się nieco. – Tedyście w czas przyszli, bo właśnie Szpotawego do cna ograbił. Może będzie z wami gadać.
Z glinianym kubkiem w ręce Szarka przepchnęła się bliżej paleniska. Przysiadła, popijając okowitę, i od niechcenia przyglądała się grającym.
Stara suka wylazła spod stołu, położyła łeb na kolanie dziewczyny, która bezwiednie zaczęła gładzić wyliniałą sierść zwierzęcia. Lubiły ją psy, choć doprawdy nie wiedziała, dlaczego. Niegdyś wieczorami zakradały się do jej komnaty, brązowe, suche posokowce, zażarte i śmigłe w polowaniu. Mokerna gniewała się, krzyczała, że nie przystoi, by bydlęta sypiały u pani w alkierzu, lecz ona nigdy nie potrafiła ich odpędzać.
Mokerna. Szorstkie, zgrubiałe ręce na moim czole.
– Nie płacz, córuchno, nie trza w nocy płakać, jeszcze twoich krew nie pobielała, wstyd tobie płakać.
Ciężki od rosy łan, zimna, twarda ziemia.
– Chodźmy w pole, mateńko, chodźmy w połę spać, nie znajdą nas nocką, nie ubiją.
Pasiasty, biało niebieski fartuch. Sen.
Czterech jeźdźców. Niskie, sterane konie o krótko urżniętych ogonach. I ta dziewczynka wciąż krzyczy, choć suchy kurz drogi drapie gardło. Krzyczy nawet wówczas, gdy pasiasty fartuch dawno zniknął w kurzawie.
Obietnice daremne, w złą godzinę wypowiedziane słowa.
– Wrócę, Mokerno, nie zapomnę!
A zdało się raczej z pamięci wygnać, żelazem wypalić…
U stołu wciąż gadano o wiedźmie. Szarka czujnie nastawiła uszu, ale dowiedziała się tylko tyle, że na stos podłożono nazbyt mokre drewno, a skazanej zawczasu wyrwano język, by nie przeklęła oprawców.
Przy kościach zostało trzech graczy: wielki chłop piętnowany na gębie żelazem, jednoręki i karzeł. Po zacnym przyodziewku niziołka dało się poznać, że zwykle w innej kompanii się obraca, nie pomiędzy żebrakami, co zresztą nie dziwiło, bo panowie trzymali karłów przy dworach i wielce ich cenili. Wszakże zazwyczaj były to krzywulce niewydarzone, koślawe i paskudne, tymczasem niziołek przy kominie wyglądał wcale kształtnie. Plecy miał proste, opięte czerwonymi rajtuzami łydki zgrabne, tyle że sięgał żebrakom ledwie do łokcia. Bujna, starannie spleciona broda niemal zupełnie przesłaniała mu gębę. Wydatny nos przebijał się przez gęstwę włosów, a głęboko osadzone, czarne oczka spoglądały zdumiewająco bystro. Szarka nie potrafiła odgadnąć jego wieku.
Rzut piętnowanego okazał się niepomyślny. Zniechęcony wytrząsnął z sakiewki parę drobnych i przysiadł się do miski z mamałygą, przegnawszy z ławy łysą niewiastę.
Szarka bez pośpiechu dopiła okowitę, po czym podeszła do paleniska, gdzie przy wtórze przekleństw niziołek zbierał wygraną. Żebracy przypatrywali się jej nieufnie.
– Zagrasz, siostro? – Karzeł szacował ją zmrużonymi ślepiami.
– Nie, nie mam szczęścia – odparła. – Ale was właśnie szukam. Jaszczyk mnie przysyła.
– A, ten błazen! – Niziołek prychnął. – Co was tak wszystkie świerzbi, by księciu pchać się przed oczy? Kurwa czy szlachcianka, psiakrew, żadnej różnicy. Nie takie jak ty mu w głowie. Zalnicka księżniczka ze świtą zjechała. A Jasenka też po cytadeli jak wściekła suka się snuje, czeka, by kogo na pręgierzu oćwiczyć. Po co ci tam leźć, dziewko? Mnie za jedno, Jaszczyk srebrem płacił, tedy umowy dotrzymam, ale nic tam po tobie. No, bywajcie, kamraci! – Rzucił półgroszówkę gospodarzowi. – Czas księcia naszą przytomnością uradować.
Nikt mu nie odpowiedział. Tylko Trzpień, starosta żebraczy, zerknął nieprzyjaźnie spod najeżonych, szpakowatych brwi.
– Nie strach wam tak z pełną sakiewką po ciemnicy łazić? – spytała, kiedy zanurzyli się w zapuszczone, błotniste uliczki.
Karzeł przeskoczył nad rynsztokiem i skręcił w jeszcze mroczniejszy i bardziej cuchnący zaułek.
– A tobie, dzieweczko, nie strach było do żebrackiej gospody iść? Coś ty sobie myślała? Że jałmużnicy brzeszczota się przelękną? Akurat. Siedzi tam teraz Trzpień z kamratami i duma, czy w nagłej potrzebie potrafisz obracać mieczami, czy jeno hałasu narobisz. A jako że Trzpień człek jest rozważny, przed końcem trzech kolejek ni o krok się nie ruszy. Tak czy owak, iście niewieścia głupota do żebraczej karczmy nocką przyłeźć. Ale nie troskaj się, dzieweczko. – Zarechotał złośliwie. – Wielki przymiot u niewiasty głupota i ogromnie w nim dobry pan Evorinth gustuje. Może i w tobie zagustuje…
Popatrzył na nią wymownie. Ponieważ Szarka milczała, kopnął tylko z zamachu kamień, który z pluskiem wpadł do rynsztoka.
– Jako rzekłem – rozwodził się dalej – może pokosztujesz łask naszego dobrego pana… Jeno nie tej nocki, bo drabi bardzo wejścia pilnują. Z rana czterech za niedbalstwo kijami obito, tedy się przykładają, jak rzadko. Za to jutro igry będą, do pierścieni gonienie i maskarada wielka dla księżniczki zgotowana. Żadna sztuka jedną białogłowę więcej wprowadzić, kiedy się ich tam mrowie całe zleci.
Nagle niebo nad nimi rozbłysło purpurowymi ogniami. W pałacu księcia Evorintha rozpoczęła się wieczorna biesiada. Karzeł przystanął, zadarł głowę.
– Rok cały je ogniomistrze dla naszego zacnego księcia sposobili – rzekł z żalem karzeł. – A dziś ledwo kto spojrzy, tak naród szczurakami poruszony.
Jak gdyby w odpowiedzi, jakiś podochocony człek opuścił pośrodku ulicy pludry i począł lać wyniosłą strugą ku niebu, na którym z sykiem wybuchały barwne fontanny ognia.
– Po sprawiedliwości to nie wiem – Szydło poskrobał się po perkatym nosie – gdzie powinniśmy na nockę przylgnąć. Ludzie zestrachani, powroźnicy ulice przepatrują i po omacku jakiś ciołek może mnie jako zwierzołaka sprawić. Nic, nocka letnia, w ogrodach zatem legniem i do świtu przedrzemiemy. Ale wcześniej zdałaby się jakowaś wieczerza. Książę pan nasz dobry pątnikom jadło rozdaje… a i miastu po drodze się przyjrzysz, boś, widzę, nie z naszych.
Szli przez ulice, oświetlone już jasno na Żary. Ale jako że prawie każdy w Spichrzy potracił krewniaków, częściej mijali domy na głucho zamknięte i obleczone kirem niźli ubrane kwieciem. Za zatrzaśniętymi oknami mieszczańskich kamienic zawodziły płaczki, a jednocześnie ulicami włóczyły się gromady tałatajstwa spojonego winem, które książę pan kazał u bram zamkowych darmo wydawać; opoje ryczeli przy tym srodze i złorzeczyli szczurakom. Nie brakło też pątników w ciemnych, podróżnych płaszczach, którzy, z dala na święto zjechawszy, ani o zwierzołaków dbali, ani myśleli zachować żałobę.
Przez wąską furtkę Szarka i niziołek wychynęli na przestronny bulwar, po obu stronach obwarowany wielkim murem, i zaczęli się wspinać ku świątynnej wieży oraz jasnym od pochodni murom cytadeli. Karzeł maszerował raźno, nie zaczepiając nikogo, nie robiąc nawet małpich min do książęcych drabów.
– Tu już nie miasto, jeno świątynny trakt – objaśnił zdziwioną dziewczynę. – Na nim Servenedyjki pokoju pilnują. – Wskazał brodą nadciągające od strony świątyni wojowniczki.
Jechały środkiem drogi, a zarówno pątnicy, jak i szlacheckie orszaki pospiesznie ustępowali im miejsca. Servenedyjki nie przyglądały się nikomu w szczególności, obojętnie wyprostowane na grzbietach krępych, łaciatych koników. Nosiły się srebrno i niebiesko. Twarze miały poznaczone siną farbą w wężowe sploty, na nogach obcisłe, niebieskie nogawice, na kolczugach zaś sute płaszcze podbite białym futrem. Nawet rękawice i wysokie buty z wywiniętymi cholewami zabarwiono kosztownym, spichrzańskim błękitem. Przy pasie każda nosiła zgrabną szabelkę w srebrzystej pochwie i buzdygan.
Wędrowcy na trakcie jakoś ścichli i spokornieli. Matki zasłaniały oblicza dzieci, by nie padł na nie wzrok wytatuowanych wojowniczek, mężczyźni skwapliwie liczyli kamienie w bruku.