Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ 23

Krotosz prowadził Szarkę rozpaloną ulicą w dół Jaskółczej Skały Dziewczyna bezwstydnie strzelała wokół oczami, ale po prawdzie nie było na co patrzeć. Domy stawiano tu prawie jednakie, trzy piętrowe, o grubych murach z jasnego łupka i wąskich, dla upału głucho zatrzaśniętych okienkach. Gdyby co bogatsi nie kryl ścian białą, marmurową kostką, z trudem przyszłoby rozpoznać która kamienica należy do zasiadacza, co w ratuszu radzi, a gdzie się gnieździ biedota. Odróżniały się tylko drzwi, czy raczej bram) pod ciężkimi portalami, kute w żelazie przez kopiennickich kowali, a im znaczniejszy gospodarz, tym ozdobniejszą fundował sobie bramę. Niektórzy mieli na niej przedstawioną niemal całą historia Spichrzy, począwszy od objawienia Nur Nemruta.

W miarę jak wędrowali niżej, bruk stawał się nierówny, a gdy weszli do Krowiego Parowu, zniknął bez śladu pod piachem i nie czystościami. Ta część miasta spłonęła doszczętnie w wielkim po żarze i gdzieniegdzie wciąż widać było stare, dobrze już porośnięte dzikim koprem zgliszcza. Pomiędzy nimi, ledwo co widoczne spoć krzaków czarnego bzu i akacji, czerniły się chaty – niskie, byle jak sklecone, lecz obwarowane bardzo porządnym i świeżym ostro kołem. Przez otwarte wierzeje dojrzeli gromadkę dzieci, pospołu z wieprzkami bawiących się w błocie przy cysternie. Któreś pokazało przechodzących ręką, lecz Krotosz pospiesznie odwrócił wzrok W osadzie mieszkały servenedyjskie wojowniczki ze straży świątynnej, które stroniły od łudzi Spichrzy, za nic sobie mając próśb) księcia, choć od dawna namawiał je, by się przeniosły do garnizonu na wzgórzu cytadeli.

Doszli do niskiej szopy, z wyglądu drewutni, dziwacznie przy strojonej obdartymi ze skóry krowimi łbami, przy których uwijały się roje much. Wokół cuchnęło potwornie nieczystościami nadpsutym mięsem. Dwa żółte kundelki zajadle wyrywały sobie wnętrzności. Krotosz nie dostrzegł znaków cechowych, zatem trafili na partacką jatkę.

– Darz bóg, siostro. – Zza uchylonych drzwi wychynął łysy mężczyzna w zakrwawionym skórzanym fartuchu. – Spiekota dziś potworna, może piwka łykniecie? – Wyciągnął przez próg kufel. – A może i zajęciem nie pogardzicie?

Ku zdumieniu Krotosza dziewczyna przyjęła naczynie. Bez obrzydzenia pociągnęła trunku, po czym uśmiechnęła się z zadowoleniem.

– I wam niech się dzionek darzy. – Otarła pianę z ust. – Dzięki za napitek, a co do innych rzeczy, tom do zmierzchu opłacona.

– Dzionek szybko schodzi. Nocką w gospodzie Kurzejnóżki o rzeźnika pytajcie, nie pożałujecie.

Kiedy tylko minęli szopę, rozbawienie zniknęło z jej twarzy jak starte gąbką.

– Widzicie, ile pożytków, jak się szarszun przypasze? – Skrzywiła się cierpko. – Zajęcie się samo pcha do rąk.

Przeszli przez Bramę Sienną. Dwóch pijanych hycli drzemało w rowie przed siedzibą rakarskiego cechu. Krotosz przyspieszył kroku i wkrótce weszli na wąską ścieżkę pomiędzy wysokimi krzakami rzepów i czarnego bzu. W dołach pełnych przegniłych odpadków wygrzewały się zdziczałe psy. Duży, czarny kundel o wystających żebrach wyskoczył na dróżkę, powąchał rękę Szarki i nieoczekiwanie polizał czubki palców. Twarz kobiety złagodniała. Pochyliła się, potargała zmierzwioną sierść na jego grzbiecie.

Zwierz popatrzył na nią mądrymi żółtymi oczami i utykając na przednią łapę, pokuśtykał w chaszcze. Krotosz podkasał tunikę i syknął, gdy kępa turzycy smagnęła go po gołych łydkach. Wyschnięte zielsko szeleściło pod nogami, znad wykrotów podrywały się roje ociężałych, wielkich much. Potknął się, niemal upadł, kiedy jedna wpadła mu wprost do oka.

Pies przystanął. Nisko, przy samym strumieniu coś zaskomlało. Szarka podkradła się cicho, rozgarnęła nawis pożółkłej trawy, przyklękła na skraju skarpy. Pokryta zaschniętym błotem, trawą i pędzonymi wodą patykami kupa szmat drgnęła, zaskowytała.

Kundel zamarł, podkurczywszy zranioną łapę.

Dziewczyna wyjęła sztylet zza cholewy i lekko dźgnęła oklejoną mułem postać.

– Znalazłaś… mnie… – zacharczał słaby głos. – Wiedziałam…

Szarka zaczęła odsuwać powalane łachmany.

– Morwa?

– Zostaw… – wionęło stamtąd. – Wiedźma… widziałam…

– Dlaczego? – spytała, cofając ostrze. – Dlaczego ją wydałaś?

Przez chwilę nie dobiegło ich nic, prócz świszczącego oddechu.

– Piętno… – wyjęczała Morwa – z klasztoru… brunatne piętno… zapłata… – zachłysnęła się. – Poszłam do wieży… powroźnickiej… a potem… dotknął mnie… tylko jednym palcem… – mówiła z coraz większym trudem. – Boli… potwornie boli… – poskarżyła się.

– Kto cię dotknął?

– Piętno… kapłani… boli… tak strasznie boli… – Jej głos przeszedł w rzężenie.

Szarka zawahała się nieznacznie i ściągnęła sztyletem szmaty.

Prawą połowę twarzy kobiety pokrywała falująca, oblepiona krwią i śluzem gęstwa brunatnych robaków. Głos dobywał się z bezkształtnej, krwawiącej jamy. Długie, obłe larwy drążyły ścieżki pod skórą szyi.

– Pomóż… – niemal niedosłyszalne westchnienie. – Pomóż…

Krotosz osunął się na kolana i zwymiotował do strumienia. Kiedy się odwrócił, dziewczyna czyściła sztylet o brzeg kubraka. Skalne robaki wciąż ryły w ścierwie kobiety.

Szarka przysiadła na krawędzi skarpy. Smukła błękitna ważka wisiała na wprost jej twarzy.

Daleko ponad ich głowami słońce opadało w czerwonej łunie na wysokie baszty cytadeli księcia Evorintha.

– Teraz mi wierzycie? – spytała.

– Przecież to skalne robaki, klątwa Zird Zekruna – zawołał. – Co wyście uczynili, że prześladują was kapłani z Pomortu?

– Wędrowaliśmy przez Góry Żmijowe. – Nadal przyglądała się brunatnym larwom. – Opat klasztoru Cion Cerena próbował nas spalić. Wiedźmę, nie mnie – uściśliła. – Ja wykrwawiłam się prawie na śmierć. Coś się zdarzyło tamtej nocy. Zwierzchnik klasztoru uciekł z brunatnym znamieniem na czole, a jego następca przekazał mi słowa Cion Cerena. O Annyonne.

– Przestańcież powtarzać to przeklęte miano! – wybuchnął Krotosz. – Nie ma opactwa Cion Cerena w Górach Żmijowych. Spłonęło ostatniej nocy!

W oddali zawył pies. Po chwili dołączył do niego drugi, trzeci, i jeszcze jeden.

– Widzicie – ciągnęła, jakby wcale nie słyszała jego słów – jestem jak ślepiec. Idę po własnych śladach i nie znam ręki, która mnie prowadzi. Nie dociekam przyczyn. Nie muszę rozumieć. Są tylko strzępy opowieści, twarze, które przeniosłam przez ogień. Ścieżka już czekała. Ścieżka, kamień, na którym usiądę, strumień, by zaczerpnąć łyk wody. Może urodziliście się tylko po to, aby ze mną mówić.

– Wszyscyśmy błoto w rękach bogów.

Podrzuciła głową.

– Nie, nie wszyscy. Jeśli się komu uroiło, że mnie jak witkę nagnie do swej woli, srodze się omylił. Nie nakłonią mnie do tego ani skalne robaki, ani opactwo, co w Górach Żmijowych spłonęło. Nie będę dla waszych bogów miotłą, co śmieci wymiata.

– Bluźnicie!

– Głupiście! Gdzieś tam – machnęła ku twierdzy Evorintha – ktoś wypytuje wiedźmę o rzeczy, o które i ja powinnam była spytać, gdybym zanadto nie bała się odpowiedzi.

Podążył wzrokiem za jej dłonią. Wyniosła wieża świątyni czarnym zarysem kładła się na słonecznej tarczy, mury cytadeli poczerwieniały od wieczornego nieba. A nieco niżej, na stoku Jaskółczej Skały, dojrzał jaskrawy, rozchybotany blask. Ze zdławionym okrzykiem przycisnął ręce do piersi.

Kantor, dom i kaplica Fei Flisyon stały w ogniu.

Mroczek splunął siarczyście, lecz zgniły smak w gębie pozostał; nic nie mógł poradzić, że na wspomnienie losu ladacznicy żółć raz po raz podchodziła mu do ust. Miał ochotę odsunąć się od chudego kapłana, który stał tuż za jego plecami, w płaszczu w barwie szafranu narzuconym na brunatną pomorcką szatę. Nie uczynił tego jednak, aby się zanadto nie zdradzać ze strachem. A bał się doprawdy okrutnie – i to nie tylko sługi Zird Zekruna, powiernika złowieszczej mocy pana Pomortu, ale też korpulentnego człeczyny w czerwonym kabacie, który właśnie dreptał ku nim w poprzek zalanej słońcem ulicy Na Zboczu.

Na pierwszy rzut oka Niecierpek nie napawał lękiem. Wręcz przeciwnie. Rozkołysany chód, wielkie brzuszysko, które trzęsło się przy każdym kroku, i dobroduszne oczka, skryte głęboko w fałdach tłuszczu, mogły budzić zaufanie. Dopiero podszedłszy bliżej, przygodny przechodzień dostrzegał jego nieproporcjonalnie wielkie, stwardniałe jak kopyto dłonie, dwie brzydkie, pobielałe już blizny na podbródku i przede wszystkim długi rzeźnicki nóż za pasem. Właściciel bynajmniej nie usiłował go taić, nawet kiedy ulicą przejeżdżał patrol strażników. Ci zresztą, znając dobrze Niecierpka, pospiesznie odwracali wzrok i wcale nie kwapili się doglądać bezpieczeństwa współziomków. Ostatecznie sam sobie winny byłby ten, kto nieopatrznie zagadnąłby akurat grubaska w czerwonym kabacie.

Mimo poczciwej powierzchowności Niecierpek słynął bowiem w Spichrzy jako jeden z najgroźniejszych nożowników, a od ulubionej broni zwano go Rzeźnikiem. Z profesji był zwierzchnikiem miejskich hycli, od dawna jednak polował na groźniejszą zwierzynę niż zdziczałe psy, od których roiło się w dzielnicach biedoty. Nigdy nie widziano go z rozklekotaną dwukółką, na jakich wywożono do Psiego Wykrotu pomordowane zwierzęta i z rzadka pojawiał się nieopodal Bramy Siennej, przy krępej, krytej płaskim dachem budowli z szarego kamienia, gdzie mieściła się siedziba hyclowskiego cechu. Zwykle rezydował w gospodzie Pod Krowim Łbem, miejscu spotkań zasobnych rzemieślników. I tam właśnie przyjmował zlecenia.

Mroczek znał go z dawnych czasów, kiedy właśnie Rzeźnikowi zdarzało się wytropić tego czy owego i utrupić go przykładnie na obstalunek zbójeckiego herszta. Jeśli go dobrze opłacono, Niecierpek przykładał się do roboty, a Spichrze znał wyśmienicie, toteż wyśledzenie ofiary zajmowało mu nie więcej niż dwa dni. Kiedy więc pomorcki kapłan nakazał Mroczkowi zgodzić kilku łebskich człeków, by się rozeznali, czy rudowłosa towarzyszka Twardokęska nadal siedzi w kantorze Fei Flisyon, dawny kupiec bławatny od razu pomyślał o Niecierpku. Zachodził co prawda w głowę, dlaczego jego chlebodawca nie zdecydował się po prostu posłać tam straży świątynnej, jednak gdy się wydał z tym zdziwieniem, kapłan ofuknął go ze złością:

109
{"b":"89211","o":1}