Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ 14

Stary sługa przeprowadził Koźlarza i Przemękę bocznymi ścieżkami aż na samo pogranicze Gór Żmijowych. Nieopodal małej rybackiej przystani zostawili Kostropatkę – kapłan miał nająć się do flisu i tym sposobem dotrzeć do Spichrzy – po czym ruszyli ku Wiergom, roztropnie unikając co ludniejszych miasteczek.

Wjechali w dziwnie spokojną okolicę. Od ranka natknęli się na kilka wozów, ale szły pojedynczo, bez obstawy zbrojnych, furmani zaś nie wydawali się zbytnio wylęknieni. Owszem, grzecznie życzyli Przemęce i Koźlarzowi dobrego dnia, lecz ani nie zachęcali do pogawędki, ani nie ciekawił ich nadmiernie widok wędrowców.

Szlak wił się po dnie wąskiego parowu i za kolejnym zakrętem drogę zagrodziła im przyprzężona do siwej kobyłki dwukółka. Wóz wyładowano po brzegi i nakryto burą płachtą, szczelnie przesłaniającą ładunek. Z kozła dobiegały odgłosy sprzeczki. Zrazu Przemęka widział tylko dwa szpiczaste kaptury ze zwieszającymi się na uszy ozdobnymi chwostami, a musiały owe chwosty nieźle słuch przytępiać, bo ich właściciele darli się straszliwie.

– Krochmalu trzeba! – wrzeszczał cytrynowy kaptur. – Krochmalu więcej, powiadam!

– Sam krochmal nie poradzi! – odkrzykiwał raźno brunatny. – Obciążać trza! Obciążać, ile wlezie!

Kiedy wojownicy się przybliżyli, dostrzegli, że powoził niewielki człowieczek w wypchanym paździerzami kaftanie. Obok niego siedział grubas w krótkiej, żółciutkiej kurcie. W ręce dzierżył kawałek pergaminu i tak zajadle coś towarzyszowi klarował, że zrazu żaden nie odpowiedział na pozdrowienie.

– Co to za okolica? – zagadnął Przemęka, którego spotkanie tych osobliwych jegomościów natchnęło zgoła krotochwilnym nastrojem.

Książęce Wiergi. – Grubas w szafrannej kurcie spojrzał na nich nieprzychylnie znad wystrzępionej paginy i zwinął ją pospiesznie.

– A miasto czyje?

– A nasze.

– Chyba nie waszmości? – zdziwił się z głupia frant najemnik.

– E, nie. – Grubas aż pokraśniał z zadowolenia, że go tytułują „waszmością”. – Nasze, znaczy się, pospólne.

Koźlarz zaśmiał się.

– Jakże tak? Książęce Wiergi, powiadacie, to i książę być powinien.

– Z daleka, widzę, jedziecie, boście tutejszych spraw nic nieznajomi. Nie książę tu panował, jeno księżna, pani świątobliwa. A raczej panienka, bo ona nigdy za chłopem nie była.

– Żeby ją z jej świątobliwością wespół zaraza zżarła! – żachnął się woźnica. – Paskudna baba, gębę całą miała ognipiórem stoczoną, słodkim wrzodem. Gniło to, cuchnęło tak okrutnie, że tęgie chłopy w jej przytomności mdlały. A te, co nie mdlały, rwały ze dwora ile sił w nogach, bo w pannie taka ochota do zamążpójścia buzowała, że krew jej medycy musieli puszczać.

– I co? Wychłodła? – zaciekawił się Przemęka.

– Nie, za to zmarło się księciu nieborakowi, jej ojcu – podjął z uciechą ten odziany na kanarkowo. – Synowie po nim dziedzinę rozdrapali. Pięciu ich było, tedy każdy tyle ziemi ledwo dostał, żeby tyłek porządnie usadzić. O wianie dla panienki ani który zamyślał. Uradzili, że u Bad Bidmone za mniszkę ostanie i precz ją popędzili.

– Ano – przytaknął woźnica. – Stąd się jej świątobliwość wzięła. Ze szpetności i braterskiego skąpstwa.

– Tęgo im potem za owo skąpstwo odpłaciła. – Grubas odął wargi. – Ale z początku my się za głowy brali, jak ona tu po okolicy łaziła. Brudna, bosa, w samej konopnej koszulinie na grzbiecie. Głodna taka, że świńskie pomyje z koryta żarła. Straszne nastało w narodzie zgorszenie.

– My się jej, panie, bali. Łeb sobie ogoliła, gadała, że na znak pokuty. Lazła od wsi do wsi, batogami się po plecach ćwiczyła, aż krew szła. A jak bluźniła! Szykujcie się, wołała. Podeptani będą bogowie w swej nikczemności, jeden po drugim. Powróci ostrze w otchłani wykute i posłaniec już naznaczon. Szykujcie się, bowiem nie sczezła Biała Kniahini. Czysta wariatka!

– Biała Kniahini? – spytał Koźlarz.

Grubas skrzywił się z przyganą.

– Ano, tak tu Annyonne nazywają. Zrazu my się po czołach pukali – opowiadał. – Myślelim, że z tej nędzy do szczętu baba zdumiała. Ale ona, zamiast gdzie po przyzwoitości zemrzeć, coraz głośniejszy raban podnosiła. Tu, panie, jak się rok mniej urodzajny trafi, zawżdy wszelakimi szaleńcami obrodzi, prorokami, wieszczkami… Nawet takich, co się bogami mienią, nie brakuje, bo się ludziom z głodu we łbach miesza.

Woźnica splunął.

– Tyle że ich pospolicie wójtowie wyłapują i w co głębszych piwnicach zamykają. Ale kto by księżniczkę w ciemnicy zawarł? Co było robić? Nim my się obejrzeli, wielka gromada rozmaitej chanai uczepiła się naszej jaśnie panienki. Prorokinią ją obwołali. Pono cuda czyniła, chorych uzdrawiała, wodę z kamieni wypuszczała…

– Co i byle wiedźma potrafi! – przerwał mu z oburzeniem tłuścioch. – Ale żadna wiedźma nie śmiałaby bogom zagłady zwiastować i Annyonne na świat przywodzić. Oj, było zamieszania ze świątobliwą panienką. Książęta po cichu zaczynali się niecierpliwić i pewnie by jej na koniec łeb kazali ukręcić, ale właśnie wtedy wojna z Pomorcami nastała.

– I wypełniły się przepowiednie – zgadł Koźlarz. – Okazało się, że szczerą prawdę głosiła. A tych, co wciąż nie dowierzali, Pomorcy migiem w pobożności wyćwiczyli. Począwszy od wyrodnych braci.

Rozbawiony Przemęka zerknął na wychowanka, który z wyraźnym trudem maskował wesołość. Stary wojownik słyszał już wcześniej o świątobliwej wiergowskiej dziedziczce, ale opowieść o jej nabożnym żywocie i licznych cudach zgoła inaczej smakowała, kiedy snuli ją wdzięczni poddani.

– Bystrzyście, panie – przytaknął grubas. – Choć nie do końca. Owszem, Pomorcy poczęli do księżniczki posyłać, ale ona ich precz popędziła. Przeklęty wasz pan i wyście przeklęci, rzekła, rychły kres wam pisany. Ona, panie, jak ta wściekła suka, wszystkim po sprawiedliwości szczekała. A i tak zewsząd do niej ściągali po poradę. Bo widzicie, panie, ona wieszczyła. Najpierw my myślelim, że nam oczy mydli. Ale gdzie tam! Prawdę wieszczyła! Sami Pomorcy się jej lękali.

– Co tam o Pomorcach gadać! – żachnął się woźnica. – Ot, wjedziem na górkę, obaczycie waszmościowie, jaki klasztor naszym kosztem wystawiła, potężny niby zamczysko. I tam pokutowała…

– A my wszyscy z nią pospołu – wtrącił drugi. – Bo nasza księżna założyła trzy legiony pokutników. Tylko że ci pokutnicy to najgorsze szumowiny były! Tak nas przydusili, że i zbój lepiej by nie potrafił. Po wsiach jeździli, kurwie syny, i wszelką chudobę przepatrywali. Niech jeno kto nowy dom pobuduje, a już podatek od zbytku. Obrodziło pole, nuże daninę płacić. Nasza świątobliwa panienka okazała się łakoma jak pleban, ale bardziej uczona, cholera, i przemyślna. Spisy porobiła, panie! – Z irytacji począł wymachiwać rękami, aż mu pergamin spadł na dno wozu. – Spisy, rozumiecie?! Przyłaziły te jej pokutniki, po trzech – bo już wtedy w ludziach taka złość była, że za kłonice chwytali – i po obejściu węszyli. Spisywali!

Grubas wyrzucił w górę ramiona, jak gdyby wzywał niebiosa na świadka swych krzywd. Jego spotniała i odęta z gniewu twarz jawnie wskazywała, jak dogłębne oburzenie wzbudzali w nim nikczemnicy, którzy śmieli mu wyliczać i spisywać majątek.

– Wszelka radość w oczy ich kłuła – gadał woźnica. – Niech jeno niewiasta z odkrytą głową z domu wyjdzie, wnet ją ze szczętem golą. Trafi się weselisko, kapela kapkę głośno przygrywa, zaraz drzwi zaprą i ogień podłożą. W kości grać nie Iza ani dziewek na sianie obracać, ani gorzałki pędzić… To po co żyć, panie? – dokończył z żałością.

– Iście. – westchnął grubas. – Szczęściem od ustawicznych postów i batożenia nasza świątobliwa pani coraz bardziej słabowała. Aż razu jednego, jak na rynku prorokowała, jucha jej z gęby buchnęła. Bez życia ją w klasztor ponieśli i przed świtem sczezła.

Woźnica wyraźnie poweselał na wzmiankę o zgonie księżniczki.

– Jako my natenczas owych pokutników pognali! – Zaśmiał się. – Serce roście! Zewsząd chłopy szły. Jedni z cepami, inni z kosami, co tam kto w komorze miał pochowane. Takeśmy się zawzięli, że przed zmierzchem całe plugastwo przemożono.

– Na trzeci dzień poselstwo od księcia zjechało, naszej świątobliwej pani brata. W opiekę nas brać obiecywał, relikwie po najdroższej siostrze chronić. A zaraz następnego dzionka od Wężymorda z Zalników przysłano. Takoż chciał nas przyhołubić. Ażeśmy się nadziwić nie mogli, ile po świecie mamy przyjaciół.

– Ale widzę, żeście postronnej pomocy nie szukali. – Koźlarz uśmiechnął się z lekka.

Jegomość w szafranowym kubraku podrapał się po brzuchu.

– Widzicie, panie – rzekł z ostrożna – myśmy się z tą świątobliwą cholerą bez mała tuzin zim męczyli. Zatem uradziliśmy, że słusznie nam się wreszcie należy pociecha. Zeszliśmy się, wszyscy co znaczniejsi, w refektarzu i postanowiliśmy, że odtąd nie będziem znać inszego pana. Naszą pobożną księżniczkę – splunął potężnie – weźmiem za świętą a prawdziwą patronkę tej ziemi.

– A nie próbowali was gwałtem do innej opieki nęcić? – spytał Przemęka.

– Z początku próbowali – przytaknął tłuścioch. – Miasto raz nawet podpalili. Ale że my tu pomiędzy Żalnickimi a książętami siedzimy, tedy jedni drugim bruździli. A my się znowuż w refektarzu zeszlim i ustalili, że zdałaby się nam opieka, co by nas przed opiekunami broniła. Jedni chcieli milicję powołać. Ale głupia była rada, bo tu ludek pracowity i, za przeproszeniem waszmościów, nadto roztropny, by z sulicami po krzakach ganiać. Od słowa do słowa ugodziliśmy po Servenedyjki słać.

Przemęka ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Dlatego droga spokojna, jak książęcy szlak. Bogate musi być miasteczko, skoro się południowym wojowniczkom opłaca.

Grubas w żółtym hybercuchu uśmiechnął się chytrze.

– Ano, miniem jar, sami się waszmościowie przyjrzycie.

Nim jednak jeszcze wyjechali z wąwozu, Przemękę owionął dotkliwszy z każdym krokiem smród.

– No, można rzec, żeśmy u samych bram Książęcych Wiergów – oznajmił z dumą furman. – Patrzajcie, waszmościowie, już folusz mój widać i farbiarnię.

67
{"b":"89211","o":1}