Przed dziewiątą bramą trakt się rozdzielał. Północna furtka wiodła ku cytadeli; tą drogą panowie Spichrzy chadzali do świątyni. Dziś furtkę ową otwarto na oścież i przywabiała mnóstwo ludzi, tuż bowiem pod bokiem cytadeli, w ogrodach, dobry książę Evorinth przykazał wydawać jadło pątnikom. Natomiast za potężnymi, odlanymi z litego żelaza wrotami rozciągały się świątynne podwórce.
Trójkątny placyk przed bramą doszczętnie zapchano kupieckimi kramami.
Przekupnie wrzeszczeli. Pątnicy kłębili się bezmyślnie. Złodzieje odcinali sakiewki.
Obszarpany i bez wątpienia szalony staruch piskliwie zwiastował nadchodzący dzień sądu.
Trzech książęcych drabów rozsiadło się przy rożnie z pieczonymi kapłonami. Halabardy oparli o mur, zdjęli hełmy i łapczywie żarli wyłudzone od przekupnia pieczyste, bez żenady przepijając z co nadobniejszymi niewiastami.
Dziewczyna w brązowym płaszczu wymówiła się ulicznikowi, który próbował wcisnąć jej srebrny krążek z podobizną Śniącego. Drobna i przykurczona, utykając, szła ku książęcym ogrodom.
* * *
– To ona! – Wysoki, chudy żebrak machnął kosturem tak energicznie, że doczepione do niego blaszane miseczki na jałmużnę zagrzechotały przeraźliwie.
Łysy, piętnowany na policzku drab przechylił głowę na ramię i przez chwilę przypatrywał się dziewczynie.
– A pewnyś, Czerniec? – zapytał z powątpiewaniem. – Bo mnie się ona nie widzi na księżniczkę. Mizerna jakaś…
Żebrak uderzył się w chudą pierś, aż zadudniło.
– Na własną matkę się klnę, że to ona! Wszak ja przy samej furtce do cytadeli siedzę, nieraz ją oglądałem, jak z księciem po murach czy tarasach łaziła.
– Ty już nic, Czerniec, nie gadaj – łysy machnął lekceważąco ręką – bobyś tę swoją matkę za flaszkę gorzałki sprzedał. A co do księżniczki, to zawsze mi się jakaś większa wydawała… i bardziej urodziwa – dodał.
Żebrak zaśmiał się szyderczo.
– Bo w pozłocistej kiecce zawżdy się nadobniejsza wydaje dziewka, a kiedy ją z kiecki obedrzeć… – Znów zarechotał plugawo. – Cóż, kiep jako kiep zostaje. Ale na Śniącego przysięgam, że to żalnicka księżniczka.
Łysy zbir nie wyglądał na przekonanego, jednak w końcu wyciągnął zza pazuchy skąpą sakiewkę i wręczył ją Czerńcowi.
– Bacz jeno, że jeśliś nałgał, Trzpień ci nie odpuści, póki na własnych kiszkach nie zadyndasz – przestrzegł go poważnie. – Dobrze, komilitonowie – zwrócił się do towarzyszącej mu gromadki oprychów odzianych w pstrokate szatki i uzbrojonych w najrozmaitszy oręż, od pałek nabijanych żelazem po miecze w bardzo przyzwoitych pochwach. – Czas zapracować na utrzymanie.
* * *
Poniżej na trakcie rozległy się nieprzyjazne pokrzykiwania: oto od strony miasta nadchodziła kompania zwajeckich najemników. Wyspiarskim zwyczajem każdy wdział kolczugę albo ciężki bechter, na plecach mieli oburęczne miecze, a niektórzy nieśli potężne topory. Że zaś byli postawni, ich zwieńczone czarnymi kitami hełmy wyrastały nad głowy pątników. I tak kroczyli szumnie, środkiem gościńca, nie zważając na wrogie pohukiwania.
Raptem w ciżbie gruchnął wrzask:
– Bij Zwajeckiego!
Przygrywający pątnikom na szałamai ślepy staruch z zapałem pochwycił kostur, wysunął zeń słusznej wielkości szpikulec i zdradziecko dźgnął najbliższego Zwajcę w plecy. Wojownik uchylił się i ugodził dziada mieczem na płask.
– Rąbać kurwich synów! – ryknął radośnie jeden z biesiadujących na murze żaków.
Jego towarzysze poczęli żarliwie wydzierać kamienie z nadwątlonego muru i razić nimi najemników. Książęcym drabom, co próbowali hamować pospólstwo, w mig wyrwano halabardy i odepchnięto ich od furtki. Wśród rozjątrzonej gawiedzi coraz śmielej pobłyskiwało żelazo, nie miecze, których książę pan Evorinth plebsowi nie dozwalał nosić, ale szerokie, obusieczne noże, jakie z dawien dawna kuto w Górach Żmijowych, i maczugi z drewna lipowego, do których mocowano żuchwy bydlęce. Znienacka ktoś cisnął brukowcem. Któryś ze Zwajców upadł na gościniec, co jeszcze bardziej tłuszczę rozzuchwaliło.
Wojownicy uczynili krąg i jęli się cofać ku cytadeli. Tłum napierał na nich ze wszech stron i złorzeczył, nikt się wszakże przesadnie nie kwapił podkładać pod zwajeckie miecze.
Paru spitych spichrzańską okowitą wieśniaków oczyściło rożen z kapłonów i ruszyło rabować kupieckie budy.
W zamieszaniu ktoś niepostrzeżenie zarżnął staruszka przepowiadającego koniec świata.
Z gospody Pod Karaskiem wysypała się chmara dobrze rozochoconych szlachciurów. Od ściągającego na święto chłopstwa odróżniały ich tylko krótkie miecze na konopnych sznurkach u pasa i zawieszone na piersiach ryngrafy z wizerunkami Śniącego. Owi ubodzy zaściankowi z dawien dawna żyli pod bokiem Spichrzy. Drobne nadziały ziemi, na których siedzieli, w żaden sposób nie mogły ich wyżywić, najmowali się zatem co zasobniejszym gildiom do obrony transportów. Szlachetkowie byli do bitki prędcy, choć wielce nabożni i oddani świątyni Nur Nemruta, przy tym chełpliwi, hardzi i wszelakim obcym nieprzychylni. A już najbardziej Zwajeckim.
– Bluźniercy! – zakrzyknął najroślejszy. – Wiedźmi pomiot obmierzły!
– Za ich nieprawości bogowie doświadczają nas najazdem szczuraków! – zawtórował mu młodziak w sobolim kołpaczku. – Bodajby wasza noga nigdy w Spichrzy nie postała!
Zwajcy, którzy z początku płazowali po grzbietach co bardziej zażartych krzykaczy, pojęli rychło, że tu nie z tłuszczą niewprawną sprawa, ale z wojownikami doświadczonymi i zajadłymi jako gzy. Nie zniechęcili się wszakże. Przeciwnie, zdawało się nawet, że ochota do bijatyki gwałtowniej w nich wezbrała. Czarnobrody mąż, najwyraźniej przewodzący zwajeckiej gromadzie, uśmiechnął się paskudnie i ugodził w łeb wrzaskliwego szlachcica. Ogromny topór rozszczepił czerep i gładko wszedł dalej, nie zatrzymała go ani misiurka, ani srebrzysty ryngraf na zbroi.
Uwiązany przy sadzawce z uzdrawiającą wodą brunatny niedźwiedź, który tańcował do wtóru drumli, ocknął się nagle z drzemki. Widać nie nawykł do zgiełku, bo zaryczał potępieńczo, po czym wyrwał z nadwątlonego muru żelazny pierścień i rzucił się w dół traktem. Gromada szkolników pognała za nim, szczując i targając za łańcuch, póki pospołu nie wpadli pomiędzy garncarskie kramy. Uczynił się wielki zamęt. Niedźwiednik wyskoczył z karczmy, gdzie dotąd chwacko od południa popijał. Czeladnicy garncarscy biegali za nim, biadając nad utraconym dobytkiem.
Nikt nie zwrócił uwagi na gromadę żebraków, którzy powoli przebijali się ku stojącej na schodach księżniczce.
* * *
Na stopniach wiodących do spichrzańskiej cytadeli Zarzyczka obejrzała się, by zobaczyć, jak kramarzący wizerunkami Śniącego ulicznik z charkotem wali się u jej stóp. Z pleców sterczała mu rękojeść sztyletu. Księżniczce raptem zabrakło tchu. Od świątynnego traktu, gdzie Zwajeccy na dobre już rąbali spichrzańską szlachtę, biegł ku niej z tuzin mężów w żebraczych łachmanach. Przodował łysy rzezimieszek, napiętnowany na gębie haniebnym znakiem szubienicy. Wygrażał księżniczce szafelinem i było pewne, że zamierzają w zamęcie przebić. Za nim spieszyli inni. Z kopiennickimi mieczami.
Zarzyczka ani spostrzegła, skąd się przy niej wzięła niewiasta w ciężkim, nabijanym ćwiekami kubraku. Odepchnęła księżniczkę w załom muru i zgrabnie cięła przez pierś pierwszego ze skrytobójców.
W dole, od strony świątyni, rozległo się wycie servenedyjskich wojowniczek. Tabunik wpadł pomiędzy spichrzańskich szlachciców, siekąc bez różnicy i tratując końmi walczących. Zrozumiawszy, że nadchodzi odsiecz, Zwajeccy zwarli się i ruszyli ławą do przodu, by zagrodzić pospólstwu drogę do książęcych ogrodów.
Nad nimi rudowłosa niewiasta wymykała się ciosom morderców. Zakrzywione miecze w jej rękach wznosiły się i opadały niczym srebrnołuskie żmije. Musnęła ostrzem szyję piętnowanego bandyty. Chłop zwalił się, posoka chlusnęła mu z gardła, paskudnie upaprawszy marmurowe stopnie. Nie zwalniając, dziewczyna cięła łańcuch morgensterna, którym wymachiwał ryży pachoł, a miecz przeszedł gładko, jakby natrafił nie na żelazo, tylko na pergaminową cedułę. Pachoł rozwarł usta do wrzasku… i nie wrzasnął. Nie zdążył.
Na placu u bramy Servenedyjki dorzynały już resztki gawiedzi. Ci z zaściankowych, którzy zanadto zwłóczyli z ucieczką, do jednego legli. Ślepy żebrak czołgał się pomiędzy umierającymi, bo mu się gdzieś szałamaja zawieruszyła.
Przywódca Zwajców zdjął poszczerbiony hełm i pokłonił się Servenedyjkom. Z wytatuowanych siną farbą twarzy wojowniczek nic się nie dało odczytać. Dwie, zeskoczywszy z łaciatych koników, chodziły pomiędzy poprzewracanymi kramami, dobijając rannych. Inne leniwie przypatrywały się potyczce na schodach do cytadeli. Prawo broniło im przystępu na książęcą ziemię, więc tylko raźno pokrzykiwały, jak ktoś się walił na bruk.
Niziołek mozolnie wygrzebał się spod budy krytej ciemnym, smołowanym płótnem.
Czterech zbójów próbowało zajść Zarzyczkę półkolem, ale wojowniczka w nabijanym żelazem kubraku prześlizgnęła się między nimi. Dwóch chlasnęła jednocześnie i nie zatrzymując się, sparowała kolejny cios.
* * *
U wylotu ulicy Cynowniczej Przemękę i Koźlarza zatrzymał zgiełk. Przemęka przystanął czujnie, udając zainteresowanie wdziękami ladacznicy w czerwonej, głęboko wyciętej sukni, która z wnęki obok bogato rzeźbionych odrzwi kupieckiej kamienicy dawała im aż nazbyt oczywiste znaki. Wyczuwszy okazję, dziewczyna jęła ich jeszcze bardziej natrętnie wabić, na wszelki wypadek wplatając w miejscowy dialekt słowa w mowie ludów Turznii i nawet pojedyncze wyrazy w języku południowych koczowników; zaiste, nie na darmo mawiano, że w Spichrzy zbiegają się ścieżki ze wszystkich stron świata. Stary wojownik od czasu do czasu kiwał głową, jednak nasłuchiwał bacznie odgłosów z traktu.