Литмир - Электронная Библиотека
A
A
Plewy Na Wietrze - pic_1.jpg

Anna Brzezińska

Plewy Na Wietrze

PROLOG

Przed północą spłonęła kolejna wiedźma.

Ósma, jak się Twardokęsek dorachował z uderzeń mosiężnego gongu.

– Rychło przyjdzie i wasza kolej. – W drzwiach pokazał się łysy łeb oprawcy. – Najpierw was dobrze wypytają, a potem w ogień wrzucą. Tymczasem gościa macie. Z samej świątyni.

Zbójca wygiął się, z wysiłkiem obrócił ku wejściu do katowni i przez mgnienie oka miał nadzieję, że rudowłosa dziewczyna, z którą przewędrował Góry Żmijowe, przyszła się o niego upomnieć, że ocali go i wyprowadzi na wolność, jak zrobiła poprzedniej nocy, kiedy płonęła gospoda i ze wszech stron osaczali ich zwierzołacy. Ale nie. Jaśminowa wiedźma, rozciągnięta obok zbójcy na katowskiej szrobie, nie drgnęła nawet. Leżała bezwładnie, z głową opuszczoną na bok, oddychając ciężko przez rozbity nos, i zanim jeszcze w ościeżnicy pokazał się zarys człowieka, zbójca zrozumiał, że Szarka nie przybędzie, a te odwiedziny są bez znaczenia, w niczym bowiem nie poprawią ani nie pogorszą ich losu.

W chwilę później rozpoznał chuderlawą, przygarbioną postać i z trudem zdusił przekleństwo. Spomiędzy wszystkich możliwych gości tego się najmniej spodziewał. Zacisnął zęby do bólu, aż pobielały mu mięśnie u nasady szczęk, by ukryć zawód i gniew. Nie zdołał jednak zapanować nad ruchami palców, które przykurczały się i drgały, jakby usiłowały wymacać w powietrzu kształt ludzkiej szyi.

Drobny człek w ciemnej szacie wyrzekł kilka przyciszonych słów do oprawcy. Ten żachnął się – nie nosił cechowego stroju, tylko poplamiony juchą skórzany fartuch i pewnie był u powroźników za katowskiego pomocnika, któremu powierzano najbrudniejsze i najbardziej hańbiące zajęcia – ale wkrótce usłuchał i, mamrocząc pod nosem, umknął z izby. Wówczas przybysz postąpił naprzód.

Wszedł w krąg światła pochodni pozostawionej więźniom, aby nawet przed śmiercią dobrze widzieli całą mizerię swego położenia. Zbójca ze świstem wciągnął powietrze. Znał brunatne szaty, przykrywające chudy grzbiet Mroczka, niegdyś kupca bławatnego i jego kamrata z Przełęczy Zdechłej Krowy; w całych Krainach Wewnętrznego Morza przynależały jedynie kapłanom z Pomortu. Dziwne zatem musieli bogowie wyrzucić losy, bo przecież ledwie dzień minął, jak Twardokęsek widział Mroczka na brzegu Trwogi, gdy z resztą szajki pobierał myto u traktu. Tyle że wówczas kamrat zgoła inne nosił odzienie, a i pobożność nie biła mu zanadto z twarzy, kiedy z ostrzem w ręku pędził rabować podróżnych. Coś się musiało wydarzyć. Coś złego, także dla Mroczka. Zbójecki towarzysz powinien był do tej pory zesztywnieć w przydrożnych chaszczach, gdzie go zbójca zostawił ze sztyletem w boku. Jednakże widok brunatnych szat kapłanów z Pomortu wielekroć zwiastował nieszczęście gorsze niż zwyczajna, czysta śmierć od stali. I skoro Mroczek wstąpił na służbę Zird Zekruna, jego dawne życie, wraz ze wszelkimi jego trwogami i rozkoszami, bezpowrotnie dobiegło kresu.

– Zdziwionyś, Twardokęsek? – Gość wpatrywał się w herszta łapczywie, szukając w jego twarzy zaskoczenia i strachu.

– Czego chcesz? – warknął zbójca.

Nie oczekiwał niczego dobrego po niegdysiejszym kamracie, który w dawnych czasach, kiedy pospołu hasali po gościńcu poniżej Przełęczy Zdechłej Krowy, ten lekce sobie ważył przywódcę szajki i jątrzył przeciwko niemu, ile sił starczyło. Ani pospieszna ucieczka zbójcy z zagrabionym skarbczykiem, ani ostatnie spotkanie z pewnością nie natchnęły Mroczka przychylnością. Dlatego Twardokęsek ani myślał łasić się do niego czy też błagać o litość przez wzgląd na minione dni. Nazbyt dobrze znał Mroczka. Choć milkliwy i skryty, nieskłonny do przechwałek lub głośnych kłótni przy ognisku, dawny kupiec bławatny był równie mściwy jak inni grasanci z Przełęczy Zdechłej Krowy, acz może jeszcze bardziej zajadły, zimnym okrucieństwem pisarczyka, który oszacuje i po wiek wieków zakonotuje każdą zniewagę.

– Pogawędzić. – Chudy człeczyna wyszczerzył nadpsute zęby. – Dwóch nas już tylko z całej kompanii zostało, postanowiłem więc ziomka odwiedzić i stare czasy powspominać.

Za całą odpowiedź zbójca strzyknął śliną. Plwocina, podbarwiona na różowo z popękanych warg, opadła o dobre trzy kroki od człowieczka w brunatnej szacie.

Mroczek nie stropił się.

– Widzę ja, Twardokęsek, co ci teraz po łbie chodzi – rzekł. – Wiesz, że cię mają jutro ogniem palić, myślisz więc sobie, jaka dla ciebie korzyść język strzępić? Ano taka, że nielekko się na stosie zdycha.

Twardokęsek wzruszył nieznacznie ramionami. Spodziewał się raczej, że Mroczek będzie z niego szydził albo zechce go choćby osmagać w odpłacie za niedawną krzywdę. Ale nieoczekiwana łagodność jeszcze bardziej zaniepokoiła zbójcę.

– Był już tu wcześniej ktoś, co mi lekką śmierć za pogawędki obiecywał. Sam książę Evorinth. I z niczym precz poszedł.

– Ale wróci, Twardokęsek. – Mroczek pokiwał głową. – Wróci niezawodnie. A zgadujesz, co wtedy się zdarzy? Poty cię każe kleszczami szarpać, póki wszystkiego nie wyśpiewasz.

Zbójca popatrzył ku rozciągniętej na dębowej ławie wiedźmie. Jej twarz pozostała nieruchoma, po policzku chodziła wielka mucha o błękitnym odwłoku, lecz rytm oddechu zmienił się nieco i Twardokęsek odgadł, że przebudziła się już. Słuchała, jej magia wszakże była nieprzewidywalna i zmienna jak woda w górskim strumieniu – to rwąca i przemożna, to sączyła się tylko słabo po dnie. Nie, na wiedźmie zbójca nie mógł polegać. Nie zamierzał jednak zaufać dawnemu druhowi, szczególnie jeśli ten wstąpił na służbę do pomorckich kapłanów.

– Ona cię od kaźni nie wybawi. – Mroczek widać wyczuł jego niepewność. – A ja okowitę przyniosłem. – Dobył z sakwy solidny bukłak. – Zamroczysz się i lżej będzie zdychać.

Twardokęsek poruszył językiem, chropowatym i wyschłym jak paździoro. Od kilku godzin nie miał w gębie ani kropelki.

– Popatrz, zbójco – dawny kupiec bławatny zakołysał naczyniem i gorzałka zachlupotała kusząco – jak to się dziwnie na tym świecie plecie. Tyś mnie wczoraj sztyletem dźgnął, dzisiaj ja ciebie w ciemnicy nawiedzam.

– I litość cię przygnała? – zakpił Twardokęsek.

– Ciekawość. – Mroczek wykrzywił się i jego pociągłe, wąskie oblicze stało się z nagła podobne do pyska rosomaka. – Chcę wiedzieć, co się wydarzyło na południowych szlakach i jakeś do tej katowni zbłądził. Bo coś się stało niezawodnie, jeśli i książę Evorinth, i kapłani z wielkiej świątyni przychodzą z tobą mówić niczym z jaką personą. W coś się, Twardokęsek, wplątałeś z głupoty albo przypadku. I coś wiesz, skoro wciąż żyjesz. Może więc cząstka tej wiedzy i mnie pomoże. – Przy tych słowach twarz mu się skurczyła, a kącik ust zaczął drgać nerwowo.

Odwrócił się prędko i pociągnął z gąsiora.

Boi się, pomyślał zbójca, dziwnie poruszony przerażeniem kompana. Na Przełęczy Zdechłej Krowy mało kto zdradzał się ze strachem; co bardziej lękliwi szybko kończyli w przydrożnym zielsku z rękojeścią noża wystającą spomiędzy żeber. Mroczek, chociaż ostrożny i przebiegły jak liszka, nie był tchórzem. Od lat krążył z grasantami u traktu, że zaś znał miejskie obyczaje, przyłączał się do kupieckich konwojów, by wciągnąć je potem w pułapkę. Chadzał też na zwiad do Spichrzy, gdzie na jego głowę naznaczono sowitą nagrodę, i nigdy nie wracał bez zysku. Tym razem jednak trafił na pomorckich kapłanów.

– Co ci, Twardokęsek, za różnica? – podjął ochryple Mroczek.

– I tak zdechniesz. Nikt się tu o ciebie nie upomni, więc i ty nikomu niceś niewinien. Dobrze gadam?

Nie spuszczając z niego wzroku, zbójca powoli skinął głową i aż mu się nieswojo zrobiło od zadowolenia, które rozlało się po obliczu kamrata.

– Sam widzisz – Mroczek poweselał i znów potrząsnął gąsiorem – że możesz kupić za tę opowieść pociechę przed zgonem. Gadaj więc wszystko wedle porządku, od tamtego dnia, kiedy z naszym skarbczykiem czmychnąłeś z kompanii. Goniliśmy za tobą, Uchacz nas prowadził, ale cię nie dościgliśmy. Może byłoby lepiej, gdybyśmy dościgli…

1
{"b":"89211","o":1}