Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ 11

Na dwie godziny przed świtem u bram opactwa Ciecierki pojawili się zgoła nieoczekiwani goście. Potężny mężczyzna o gębie płatnego mordercy prowadził błękitnego skrzydłonia. Na widok owego wierzchowca zawiść ścisnęła serce Ciecierki. Zwierzę szło powoli, ciągnąc po ziemi sklecone z gałęzi nosze, a z tyłu postępował jeszcze ktoś. Owinięta opończą niewiasta.

– Otwórzcie! – Kobieta uderzyła pięścią w bramę. – W imię Kostura, opiekuna dróg, wzywam was – otwórzcie!

Jej głos przetoczył się przez klasztor, podrywając braciszków na nogi. Niewiasta przyklękła obok noszy, położyła czubki palców na piersi rannego, lecz jej twarz była skierowana ku górze, ku księżycowi w pełni. Jeden rzut oka na owo oblicze upewnił Ciecierkę, że do opactwa zawitała przeklętnica. Oczy miała niebieskie i wielkie, rozdęte wiedźmim szałem, zatem opat niezwłocznie rozkazał odeprzeć dźwierze. Kiedy wiedźmę wypełnia dzika, ciemna magia, śmiertelni nie mogą jej zatrzymać.

Braciszkowie wybiegli tłumnie na podwórzec. Ciecierka dostrzegł gromadę postaci w białych, nocnych koszulach, nieprzystojnie łopoczących wokół łydek, ale wiedział, że żadne upomnienia nie zdołają teraz zagnać mnichów z powrotem do cel. Nudzili się. Odkąd Ciecierka zabronił włóczenia się po gościńcu, nudzili się nieprzytomnie.

Wiedźma zatrzymała się na chwilę, nieśwjadoma zamętu, który za jej przyczyną ogarnął opactwo, i wskazała palcem na przylegającą do muru przybudówkę.

– Tam! – oznajmiła.

Czarnobrody mężczyzna bez słowa zawrócił skrzydłonia i Ciecierka zrozumiał, że żadne z nich nie zamierza pytać gospodarzy o zgodę. Po prawdzie, zajęli nieużywaną od dawna chatkę ogrodnika, lecz opatowi chodziło o zasadę. Wiedźma nie miała prawa włazić do jego klasztoru jak do swojej nory, postanowił więc dać jej należytą odprawę. Kazał szafarzowi ułożyć na dziedzińcu zgrabny stos i tuż przed świtem – złość tak go trzęsła, że nie położył się spać – wybrał się do chatki ogrodnika z dwoma zaciężnymi u boku. Chciał przydybać bezwstydną, gdy tylko opuści ją magia. Spodziewał się, że nastąpi to o brzasku, gdyż słońce ma moc płoszenia zrodzonej z księżyca i złej krwi maligny. Nie zdążył jednak nawet dotknąć skobla, gdy spod okapu rozległo się złowieszcze, wściekłe syczenie i na wysokości twarzy Ciecierki rozwarły się dwie pary żółtych oczu jadziołka. Kapłan odskoczył, donośnie wzywając opieki Cion Cerena, złe zaś zasyczało jeszcze raz, przeciągle i ostrzegawczo.

Wiedźma stanęła na progu, odziana jedynie w przykrótką, nieprzepasaną koszulę, która bynajmniej nie przesłaniała jej kształtów. Najemnicy zarechotali przyjaźnie na ten widok, a płowowłosa niewiastka uśmiechnęła się do Ciecierki i spytała:

– Czy mógłbyś przynieść odrobinę wody, mój dobry człowieku?

Po czym wcisnęła mu do ręki pogięty mosiężny imbryk i zamknęła drzwi.

Ciecierka, którego nikt wcześniej nie ośmielił się nazwać dobrym człowiekiem, wymamrotał pod nosem kilka obelg zupełnie nieprzystających ustom opata, lecz syk jadziołka powstrzymał go przed ponowną próbą nawiedzenia okupowanej przez wiedźmę chatki. Posłał po wodę jednego ze starszych braciszków i pozostawił zbrojnych na straży, przykazawszy im solennie, aby natychmiast powiadamiali go o wszelkich nowościach, po czym wycofał się w pielesze alkierza. Oczywiście nie zmrużył oka. Siedział w wyściełanym aksamitem krześle i zdawało mu się, że słyszy już szyderczy śmiech, który będzie rozbrzmiewał w całych Górach Żmijowych, gdy rozejdzie się wieść o tym, jak to przeklętnica upodobała sobie schronienie właśnie w jego opactwie.

Dzień minął wszakże spokojnie. Dopiero o zmierzchu strzeżona przez jadziołka wiedźma powlokła się do przyklasztornego ogrodu. Zerwała naręcze ziół oraz kilka garści zwykłych chwastów spod płotu, po czym znów zamknęła się w chatce, co napełniło Ciecierkę ponurym podejrzeniem, że zagnieździła się tu na dłużej. Później na pobliskim pastwisku znaleziono jagnię z wyszarpaną wątrobą. Ciecierka był pewien, że zadusił je jadziołek, jednakowoż bogom dziękował, że na razie choć mnichów pozostawił w spokoju. Przykazał braciszkom trzymać gębę na kłódkę, aby nie odstraszać od klasztoru podróżnych.

Wszelako wcale nie cieszył go ten obrót spraw. Przeszło mu nawet przez głowę, żeby wezwać powroźników, bo zwykle o tej porze wędrowali w górę traktem na spichrzańskie Żary. Po namyśle jednak zarzucił tę myśl: łapacze roznieśliby plotki po całym pogórzu, a podobny rozgłos z pewnością nie przysłuży się opactwu. Dlatego stał teraz w krużganku, z zaciśniętymi zębami obserwując, jak skrzydłoń objada winorośl z portyku. Podobno ranna – bo się wywiedział, że na noszach leżała poraniona niewiasta, bezwstydna towarzyszka wiedźmy, a może i sama też wiedźma – miała się nieco lepiej. W każdym razie przestała zrywać mnichów ze snu, co często zdarzało się na początku. Nie żeby wrzeszczała. Raczej skowytała z cicha, ale przyklasztorne kundle solidarnie wyły całymi nocami.

Ze złością uderzył kosturem, znakiem zakonu Cion Cerena, w posadzkę z białego marmuru. Nie powiodło mu się w życiu z wyborem boga. Jego matka pochodziła z okolicznej drobnej szlachty i powiwszy szczęśliwie pierworodnego syna w przydrożnej kapliczce Jałmużnika, uczyniła ślub, że dziecko pójdzie na służbę u boga, który udzielił jej schronienia w owej jakże istotnej chwili. Ciecierka nigdy nie wybaczył jej, że wiedząc o zbliżającym się połogu, lekkomyślnie wałęsała się po okolicy. Nie przebolał też ślubowania, co skazało go na żywot w opactwie tak lichego i pospolitego boga.

Czynił wszakże niemało, by przysporzyć klasztorowi godności. Za jego czasów klasztorowi przybyło drugie skrzydło, pierścień murów, pokaźny wał od strony gościńca, oraz nowe chlewnie i obora. Opactwo, niegdyś zapuszczone i ubogie, lśniło obecnie czystością, daniny spływały regularnie, jak nigdy wcześniej, a Ciecierkę słusznie zwano człowiekiem przezornym i zapobiegliwym. Bezpowrotnie skończyły się czasy, gdy braciszkowie szwendali się bezpańsko po gościńcu, usiłując nawrócić w karczmach, przy kuflu piwa, przygodnych towarzyszy i rozdając za bezcen talizmany mające chronić przed złą przygodą w podróży.

Ponieważ przez ziemie klasztoru przebiegał trakt na północ, ku państewkom Przerwanki i dalej, aż do Żalników, Ciecierka zrobił rzecz najprostszą: wprowadził myto na każdy mostek, na każdą kładkę oraz obdarzył okoliczne wioski prawem składu, co zmuszało kupców do wystawiania towarów po najniższych cenach. Wędrowcy znienawidzili go okrutnie, lecz wkrótce stał się na tyle potężny, by wydrzeć książątkom dzierżawy zagrabione za rządów poprzednich opatów. Następnie zagnał najstarszych mnichów do prac w bibliotece, gdzie po niedługim czasie odkryto nieoczekiwanie kilka starożytnych dokumentów, potwierdzających nie tylko niezależność opactwa, ale też nadających mu prawo do pobliskich kopalń srebra.

Jak można się było spodziewać, żądania Ciecierki potwornie rozwścieczyły księcia Piorunka. Jednakże wzniesiony przez braciszków wał okazał się wystarczająco solidny i opactwo szczęśliwie przetrwało cztery kolejne oblężenia. Dla Ciecierki nadeszły trudne chwile. W miarę jak dieta stawała się coraz skromniejsza, szemranie mnichów przybierało na sile, książę zaś kazał przerzucać przez bramę klasztorną obelżywe listy z opisem losu, jaki spotka opata, gdy tylko dostanie się w jego ręce. Czasami Ciecierka miał ochotę się ugiąć, lecz na koniec potajemnie zwrócił się z prośbą o pomoc do kapłanów Zaraźnicy. Ci w zamian za zgodę na otwarcie przy trakcie nowych kantorów i składów, poradzili mu, by przystał na sąd polubowny.

Bracia alchemicy mieli tamtego roku mnóstwo roboty. Dniami i nocami mieszano w tyglach starożytne złote wota z pospolitymi cynowymi łyżkami, a kufry Ciecierki pęczniały od nowiutkich, przyjemnie złotawych, choć nie do końca złotych, monet. Gdy udało się namówić Piorunka do rozejmu, jeden za drugim kufry opuściły klasztor, zmierzając na załadowanych dla niepoznaki burakami wozach do najbliższych kantorów Zaraźnicy. Wiosną zaś ogłoszono wyrok, oddający kopalnie opactwu. Piorunek opierał się jeszcze kilka miesięcy. Na koniec ustąpił, nie tyle pod wrażeniem prawomocności wyroku, ile za przyczyną małżonki, która spodziewała się potomstwa. Wprawdzie wkrótce przepędził ze dworu kapelana i naznaczył na jego miejsce sługę Zird Zekruna, ale Ciecierka nie dbał o dąsy upokorzonego panka i przesłał nowemu kapelanowi list z serdecznym powitaniem. Wiedział, że w przyszłości czekają go liczne swary z zapalczywym księciem i wolał zawczasu zjednać sobie sojusznika.

Zeszłego roku, w porze gdy nadchodzą jesienne pozdrowienia, Ciecierkę spotkał podwójny triumf: z dalekiej północy przybyli do opactwa słudzy Zird Zekruna, pana ciemnej pomorckiej ziemi, książę Piorunek zaś, niegdyś zaciekły wróg opata, zaprosił go na chrzciny syna. Ciecierka posłał mu piękną, srebrną kołyskę. Metal wydobyto z kopalń, które stały się zarzewiem ich sporu, i świadomość wygranej wynagrodziła opatowi ów znaczny wydatek. Sam jednak przezornie trzymał się z daleka od Piorunka. Książę słynął z tego, że niełatwo przebaczał urazy.

Natomiast widok pięciu sług Zird Zekruna przekraczających bramy klasztoru przeraził go i jednocześnie napełnił dumą. Ciemne znamiona skalnych robaków pokrywały czoła przybyłych od nasady włosów aż po brwi, obwieszczając ich wysoką godność. Opatowi pierwszy raz w życiu przytrafiła się sposobność przyjrzeć się im z bliska i ze strachem spostrzegł brunatne, wijące się kształty, widomy znak obecności bóstwa. Tamtej nocy wiele rozmawiano i wiele ważkich obietnic poczyniono. Jednakowoż, co dziwne, o poranku miał wrażenie, że coś umknęło jego uwagi. Pamiętał tyle, że zgodził się dać znać sługom Zird Zekruna, gdy tylko na trakcie pojawi się niesławnej pamięci książę wygnaniec z Żalników, kapłani z północy przyobiecali zaś dopomóc mu podczas obioru zwierzchnika zakonu Cion Cerena, o której to godności Ciecierka od lat skrycie marzył.

Sumiennie wywiązał się ze swojej części umowy. Strażnikom na mostach dostarczono dokładny opis świętokradcy i rozkazano natychmiast powiadomić opata, gdyby przypadkiem zawitał na jego ziemie. Wieść wszelako niosła, że czas już jakiś temu żałnicki wygnaniec pociągnął na południe i Ciecierka szczerze wątpił, czy kiedykolwiek powróci do Krain Wewnętrznego Morza, gdzie naznaczono na jego głowę nagrodę wartą pomniejsze księstwo. Zdumiewało go jedynie, czemu bóg równie potężny, jak Zird Zekrun, przywiązuje wagę do pogróżek śmiertelnika. Na koniec postanowił, że idzie o zasady. Nikt nie miał prawa mącić ludziom w głowach bluźnierczą gadaniną.

53
{"b":"89211","o":1}