Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A tuś mi, serdeńko! – powitał go tubalny głos zarządcy, chudego szlachetki, który całe życie strawił w książęcej służbie. – Dalejże, zdjąć go z konia! – rozkazał i najbliższy zbrojny strącił Wydmikufla z siodła.

Pan Krzeszcz byłby padł na kolana, gdyby się nie przytrzymał czapraka. Dysząc z wściekłości, pochwycił rękojeść szabli, ale żylasta dłoń zarządcy zacisnęła się na jego przegubie i unieruchomiła rękę. Choć przedwcześnie posiwiały i z wyglądu mizerny, sługa księcia Piorunka był silny jak tur.

– Nie przyda ci się więcej – oznajmił cierpko i jeszcze mocniej wykręcił panu Krzeszczowi ramię.

Szlachcic poczerwieniał na gębie i z bolesnym sapnięciem rozluźnił palce, a wówczas zarządca odepchnął go mocno i dał znak drabom. W try miga odebrano panu Krzeszczowi szabelkę i obdarto go z pysznego pasa, który pamiętał jeszcze czasy Żalników. Nie śmiał się burzyć. W jego skołatanym gorzałką umyśle powoli kiełkowała myśl, że tym razem książę Piorunek rozsierdził się nie na żarty. Ale dopiero kiedy zarządca obnażył jego rodowe ostrze i złamał klingę, a odłamki rzucił na stertę gnoju, włosy na głowie szlachcica jęły się podnosić z grozy.

– Napytałeś sobie biedy, rybeńko. – Na wyschłej, ogorzałej od słońca twarzy książęcego sługi pokazał się cień współczucia i zaraz znikł bez śladu. – Trzeba było z chłopami w spokojności pić, a do polityki się nie brać i jaśnie pana nie judzić. Nic, próżne teraz żale. Bierzcie go! – krzyknął pachołkom. – A was – dodał, zwracając głowę ku kapłanowi – książę w świetlicy wygląda. I nie kazałbym mu dziś zanadto czekać.

Cała osada zbiegła się patrzeć, jak pachołkowie przywiązują pana Krzeszcza do pręgierza. Zarządca coś mówił o wiarołomstwie i zdradzie. Pan Krzeszcz nie słyszał, tak mu krew we skroniech łomotała. Chciał milczeniem okazać wzgardę, ale wkrótce ryczał z całych sił. Nim jeszcze bat porwał na nim przyodziewek, wrzeszczał i szarpał się w postronkach. Najpierw zmiłowania wołał, potem prześladowców przeklinał. Na koniec zemdlał.

Oprzytomniał, kiedy ktoś podniósł mu głowę, by wlać między rozbite wargi piekący napój. Pan Krzeszcz zajęczał. Czuł na twarzy skrzepłą krew. Plecy były wielką raną. Słabo rozejrzał się wokół. Wciąż tkwił u pręgierza, choć niebo pociemniało, a gapie rozeszli się bez śladu. Nie umiał powiedzieć, ile czasu minęło od kaźni, lecz w dworze panowała już cisza i nawet psy poukładały się w budach do snu.

– Na litość bogów… – wybełkotał, gdy dotarła do niego pełna groza położenia. – Na wszystkich…

– Cicho! – syknął mu ktoś do ucha, a miękka dłoń zatkała mu usta. – Cicho, jeśli nie chcesz tu skąpiec!

Pan Krzeszcz spojrzał przytomniej i rozpoznał sługę Zird Zekruna. Kapłan rozciął mu więzy na rękach i przytrzymał bezwładne ciało, gdy kolana ugięły się pod szlachcicem.

– Pachołkowie posnęli, ale rychło się obudzą – ostrzegł. – Umykaj co prędzej.

– Toż nie uniosą mnie nogi – zaprotestował, bo czuł w członkach obezwładniającą słabość i każdy ruch przyprawiał go o ból w przeoranych bykowcem plecach. – Dajcież mi schronienie w kaplicy, wasza miłość. Wszak nie odmówi wam książę i na uświęconej ziemi nie pogwałci miru. Osłońcie mnie, choćby na dni parę, nim do siebie dojdę.

Sługa Zird Zekruna uśmiechnął się krótkim, krzywym uśmiechem.

– Nie mam już takiej władzy. Nie tylko na was obrócił książę nieroztropną złość.

– Dokąd więc pójdę? – załkał pan Krzeszcz.

– Do domu. – Znamię skalnych robaków falowało w świetle pochodni, kiedy Pomorzec pochylił się nad panem Krzeszczem tak nisko, że dotknął czołem jego skroni. - Z moim błogosławieństwem bogowie poprowadzą cię do domu.

52
{"b":"89211","o":1}