Zbójca nie umiał później pojąć, co go właściwie podkusiło, by zajrzeć jadziołkowi w ślepia. Wiedział przecież, że bestia tylko jedną parą oczu spogląda na boży świat, drugą zaś przydano jej na zatracenie rodzaju ludzkiego. Mimo to spojrzał, nie mógł się powstrzymać.
A potem coś mu chrupnęło we łbie, jakby kości rozstępowały się pod ciosem. Język skołowaciał i bezwładnie wypadł z ust, paznokcie zaczęły drzeć murawę. Słyszał własny nieartykułowany wrzask, lecz dobiegał on z niezmiernej odległości, aż wreszcie ucichł bez śladu, a w umyśle Twardokęska coś rozgorzało jak płomień. Nie, nie strach, lecz ślepa, zwierzęca wściekłość – na durnego księcia, że śmiał się wymknąć skalniakowi, na równie durną Szarkę, co poważyła się na tę bezsensowną walkę, na kapłanów, którzy wygnali zbója z Traganki, ograbiwszy wprzódy z dobytku, wreszcie na własnych kamratów, bo ścigali go uporczywie na sam skraj Gór Żmijowych, zmuszając, by zapuścił się w obce strony, gdzie czyhała nań zguba. Złość aż w nim buzowała. Gdyby mógł, rzuciłby się wrogom do gardła choćby z pazurami, rwał ich ciała na strzępy i chłeptał ciepłą krew z gardła.
Poczuł na języku metaliczny smak posoki i ostatnie trzeźwe myśli znikły wobec nieprzepartego pragnienia mordu. A ślepia jadziołka tkwiły tuż przed nim, olbrzymie i głębokie jak studnie. Nie spostrzegł wcale, jak zanurzył się w nie bez reszty.
* * *
Ocknął się tui przed świtem, w szarej godzinie, kiedy promienie słońca nie padły jeszcze na skały i nocny ziąb przenikał wszystkie mięśnie. Ledwo mógł się poruszyć, ale był silny, najsilniejszy z miotu, i bardzo pragnął żyć. Na oślep wyciągnął więc głowę i uderzył dziobem, wciąż miękkim i wilgotnym od śluzu, w skorupę. Nie ustąpiła od razu, a przy każdym ciosie głód w jego trzewiach narastał, sprawiając, że wił się i krzyczał bezgłośnie z bólu. Wreszcie wydostał się na zewnątrz i rozwarł oczy.
Miał szczęście, matki nie było w pobliżu. Owszem, wybudowała gniazdo na skalnej iglicy, gdzie nie mógł się wspiąć żaden z pustynnych drapieżników, zniosła jaja i ogrzewała je własnym ciałem przez kilka tygodni. Lecz teraz, kiedy młode się wykluło, zobaczyłaby w nim nie potomka, tylko innego jadziołka, który nieopatrznie zapuścił się do jej siedziby, i walczyłaby do upadłego, aby go pokonać. Taka była natura jego pobratymców. Kiedy nadchodziła ich pora, parzyły się pospiesznie na rozgrzanych słońcem skałach. Poza tym jednak nienawidziły własnego gatunku równie mocno, jak reszty świata.
Zimny wicher osuszał mu pióra i wysączał Z ciała resztki sil. Potrzebował pokarmu. Już teraz, zanim rozprostuje skrzydła i wzbije się do pierwszego w życiu lotu. Inaczej nie ucieknie z gniazda przed powrotem matki, ona zaś pożre go bez najmniejszego wahania; długie tygodnie czuwania nad jajami nie natchnęły jej łagodnością. Prędko rozłupał skorupę najbliższego jaja. Pisklę zasyczało słabo, kiedy opadł na nie zakrzywiony dziób brata, lecz wkrótce kwilenie umilkło, ajadziołek uderzał raz po raz, wyrywał kawały mięsa i pochłaniał je łapczywie. Skończył dopiero wtedy, gdy nie pozostało już nic prócz pogruchotanych resztek jaj, strzępów piór, wciąż posklejanych śluzem, i krwi.
Przechylił głowę na bok i przez chwilę przyglądał się światu, wczepiony pazurami w skraj gniazda. Słońce już wstawało i ostry blask nieprzyjemnie raził w oczy. Rozłożył skrzydła i rzucił się w dół, a powietrze pochwyciło go i uniosło naprzód. Nadał był głodny. Długo krążył ponad czerwonawymi, spalonymi słońcem skałami, wypatrując zdobyczy, ałe zdołał pochwycić jedynie kilka jaszczurek i węża, który wylegiwał się na nagrzanym kamieniu. Ich krew pobudziła go do dalszego lotu, lecz nie na długo. Potrzebował więcej – słodkiej krwi, drgającego mięsa i jeszcze czegoś, choć nie do końca pojmował, co to jest.
Upał się wzmagał, on zaś leciał wciąż dalej, gnany pragnieniem, które wykręcało mu trzewia. Rozgrzane powietrze zaciskało się wokół niego jak niewidzialna sieć. Rozpaczliwie młócił skrzydłami, lecz czasami zdawało mu się, że wcale nie posuwa się w przód, nieodwracalnie uwięziony pomiędzy bezlitosnym ślepiem słońca i rdzawymi skałami. Jego lot stopniowo tracił płynność, skrzydła słabły, a z dzioba dobywało się chrapliwe skrzeczenie. Wtedy właśnie ujrzał rzeczy.
Ich jasne ciała odcinały się mocno od spalonej ziemi. Niektóre leżały w skąpym cieniu głazów, inne skubały liście kolczastych, karłowatych krzewów. Kiedy spadał ku nim z wysokiego nieba – jak kropla oliwy, ze złożonymi skrzydłami i wysuniętym ostrym dziobem – ich krew śpiewała do niego słodko, zachęcająco. Rozerwał gardło pierwszej, zanim inne spostrzegły jego obecność i z meczeniem rzuciły się do ucieczki. Teraz nie zaprzątał sobie nimi głowy. Chłeptał gorącą posokę, czując, jak opuszcza go otępienie. Wzrok wyostrzał się, a mięśnie odzyskiwały siłę. Dopiero w tej chwili zauważył, że słońce chyliło się już nad krawędzią gór. Leciał cały dzień, a teraz musiał przetrwać noc, pierwszą poza gniazdem.
Kiedy rozłożył skrzydła, ich cień sięgał dwakroć dalej niż jeszcze tego ranka. Jak wszyscy z jego gatunku, przez kilka dni po przebudzeniu rósł i gwałtownie przybierał na wadze. Pióra na skrzydłach i na ogonie się wydłużyły, a na ich końcach pojawiły się zawiązki haczyków. Gdy stroszył je i wygładzał dziobem, wyczuwał posmak jadu, jednak ciągłe bardzo słaby i ulotny. Druga para oczu nabrzmiewała mu pod powiekami, nadal sklejonymi. Nie mógł jeszcze polować w sposób, do którego go stworzono. A potrzebował krwi. Wciąż więcej krwi.
Znów wzbił się w powietrze, ociężały nieco i rozleniwiony od żeru. Musiał jednak ponownie zabić, aby w pełni nasycić głód przed nocą. Odszukanie rzeczy nie sprawiło mu zbyt wiele trudu. Przerażone pierzchły na wszystkie strony, lecz zaraz zbiegły się nieopodal uschłego drzewa. Jadziołek wybrał jedną z nich, dorodnego, młodego samca o czarnobiałej sierści i skręconych rogach, po czym szarpał mu gardło tak prędko, że ten nie zdołał się nawet poruszyć. Reszta stada przez chwilę tępo obserwowała mord, po czym zerwała się w popłochu. Jadziołek nie ścigał ich. Wiedział, że nie odbiegną daleko. Były zbyt głupie i słabe, by się przed nim ukryć, chociaż druga para jego oczu wciąż pozostawała uśpiona. Dzięki temu przetrwa. Będą go karmić i wzmacniać, póki przemiana nie dobiegnie kresu. Bo wykłucie się z jaja i opuszczenie gniazda stanowiło jedynie początek podróży. Wiedział to na pewno.
Nażarty i zadowolony, stracił czujność i nieomal przeoczył rzecz, która zakradła się ku niemu od strony uschniętego drzewa. Odskoczył, o włos unikając ciosu ciężką, drewnianą łaską, i ze wściekłym wizgiem wzbił się w powietrze. Zdumiał się. Rzecz należała do innego rodzaju niż zamordowany samiec, ale – co dziwniejsze – wciąż nacierała na niego z uniesionym drągiem. Poruszała się bardzo szybko, musiał to przyznać. Uderzył, sięgając zakrzywionymi szponami ku jej oczom, a ona odwinęła się tak zwinnie, że nie zdążył zmienić toru lotu. Co gorsza, tym razem naprawdę dosięgnęła go kijem.
Cios okazał się tak silny, że przekoziołkował w powietrzu i, zamroczony, prawie spadł na ziemię. Zaraz umknął wyżej, ale jedno skrzydło i bok pulsowały przejmującym bólem. Odczucie było tak nieoczekiwane, tak urągliwe, że ogarnęła go furia, jakiej jeszcze nie doświadczył. Uniósł się aż ku czerwonemu słońcu i krzyknął przeraźliwie, głosząc swą wściekłość i zaskoczenie. Nie zamierzał uciekać. Bynajmniej. Nie wiedział nawet, że mógłby się cofnąć, a złość jedynie zwiększała jego łaknienie.
Krążył nad uschniętym pniem, wyczekując sposobnej chwili, by ponownie uderzyć, a rzecz śledziła go niecierpliwie. W pewnej chwili ich wzrok się spotkał. W umyśle jadziołka wybuchnął ból tak dotkliwy, że zaparło mu dech. Jak przez mgłę widział, że rzecz wypuściła drąg i opadła na skały. Jęcząc, usiłowała przesłonić oczy rękami, ale było już za późno. Druga para jadziołkowych ślepi rozwarła się z wysiłkiem i dopiero wtedy zobaczył ją naprawdę wyraźnie.
Jej sny były pełne ognia i krwi.
„Moja, moja, moja!” – zawołał, wciąż schrypnięty od bólu, bo teraz już rozumiał, że to właśnie jej potrzebował, aby przemiana dobiegła kresu.
* * *
Krzak czarnego bzu rozsiewał w ziemiance wiedźmy przemożną woń kwiatów. Gospodyni nuciła przyjemnym, z lekka chropowatym głosem. Była maleńka, bardzo szczupła i piegowata. Drobne, jasnobrązowe cętki znaczyły całą jej twarz, wychylały się z wycięcia sukni, pokrywały ramiona. Przykucnąwszy pośrodku ziemianki, zagniatała ciasto na kawałku deszczułki. Kosmyki nierównych, spłowiałych włosów raz po raz opadały jej na twarz, utrudniając pracę. Obok na wysypanej świeżymi trocinami polepie stały dwa dzbany, brązowy i niebieski z utrąconym uchem, a nieco dalej legowisko z jodłowych gałęzi pokryte przetartym kocem.
Gwałtownie szarpnięta chmielowa witka opadła jej na ramię i ze ściany zeskoczył kociak. Niewiastka nalała mleka z niebieskiego dzbana. Kot chłeptał łapczywie, rozchlapując je na klepisku, a drobne wiórki drżały mu na wąsach.
Wiedźma tymczasem skończyła ciasto i otrzepała suknię. Rzuciła w palenisko grono czerwonych, zeschniętych nasion. Węgle zaskwierczały, a znad nich podniosły się smużki sinawego dymu o gorzkosłodkim zapachu. Potem utoczyła z ciasta małe kulki, nadziała je na pęk patyków i zatknęła nad ogienkiem. Pomysł wydawał się dobry, lecz podpłomyki smakowały plugawo, zwęglone z wierzchu, surowe w środku. Spośród wielu niezbędnych zajęć gotowanie sprawiało wiedźmie najwięcej kłopotu.
Popijając resztki mleka, usiłowała przypomnieć sobie zapach jęczmiennych placków matki. Mieszkali w zachodnim paśmie Gór Żmijowych, w miejscu zwanym Szczerkotką. Ojciec był owczarzem, zwykłym, ani bogatszym, ani biedniejszym od innych. Miał kilka zagonów, krępą, krótkorogą krowę, stado owiec i oprócz wiedźmy spłodził pięć lat starszą od niej Miłkę i syna, który pełzał jeszcze na czworakach, gdy okolica zwiedziała się o przekleństwie. W Szczerkotce uchodził za człowieka zasobnego i szczęśliwego.