Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ 22

Coś się zmieniło z chwilą, gdy Gierasimka wypowiedziała swoje imię. Dziwne, bo przecież mogła skłamać. Wręcz powinna tak zrobić, bo nie znała tego chłopaka, zaczepił ją tylko na środku ulicy i w dość pośledniej części miasta. Ale ostatecznie przystała, by zaprowadził ją do gospody, choć uczyniła to bez ochoty i milczała całą drogę. Nacmierz, który przywykł raczej, że zarówno patrycjuszki, jak i posługaczki z karczem przyjmują jego względy z większym zainteresowaniem, był jednocześnie i urażony, i zafrapowany. Wszak musiała dostrzec zasobność jego stroju. A może przybyła skądś, gdzie bogactwo nie miało znaczenia? Nigdy dotąd nie słyszał o istnieniu podobnego miejsca.

Gospodarz z uszanowaniem powiódł ich do małego alkierza, gdzie podejmowano szczególnie dostojnych gości. Jego karczma cieszyła się całkiem zacną reputacją, zatem o tej porze tylko kilka dziwek, zresztą wcale urodziwych i schludnych, czyhało na cudzoziemców. Akurat trafiło im się paru najemników o długich brodach, północnym zwyczajem splecionych w warkocze. Wyglądali na Zwajców, a złożone w grzeczną stertkę topory wzbudzały szacunek. Gierasimka rozszerzonymi ze zdumienia oczami patrzyła, jak ze śmiechem obściskują ladacznice i wrzucają srebrne monetki w ich głębokie dekolty. Oni również ją spostrzegli i wszelkie chichoty przy długim stole zamarły jak ucięte nożem. Dopiero po chwili wielki, pleczysty chłop o czarnej czuprynie wypowiedział do towarzyszy kilka przyciszonych słów i wojownicy z północy powrócili do żłopania piwa i obmacywania dziewuch. Jednakże w ich ruchach pojawiła się jakaś ostrożność i Nacmierz wiedział, że dobry nastrój w głównej izbie bezpowrotnie prysnął.

Kiedy wreszcie drzwi alkierza zostały zamknięte, z ulgą zamówił ciemną polewkę z serem, pomidory duszone w oliwie i plastry wędzonego mięsiwa na początek. Gierasimka potwierdziła jego wybór lekkim skinieniem głowy, po czym zaczęła skubać chleb, który postawił przed nimi oberżysta. Jadła starannie, zbierając okruchy ze stołu, i Nacmierz zgadł, że dobrze znała głód. Dla zabicia czasu opowiadał jej o pochodzie otwierającym Żary i pogoni za Krogulcem, która zwieńczy jutrzejsze święto. Słuchała uprzejmie, lecz bez prawdziwej ciekawości. Widać nie przybyła tu na karnawał. Jej tajemnica frapowała go coraz bardziej.

– Ci ludzie w głównej izbie… – odezwał się ostrożnie, kiedy uporali się już z polewką i zjedli po porcji mięsiwa. – Dlaczego się was przestraszyli?

Obracała w palcach pucharek z winem, którego bynajmniej jej nie skąpił.

– Dlatego, że rozpoznali, iż jestem kapłanką Zird Zekruna – odparła po chwili beznamiętnie.

Spokój, z jakim to powiedziała, przeraził go mocniej niż wyznanie.

– Czyż nie powinnaś tego przede mną zataić?

Bezwiednie zwrócił się do niej w poufały sposób, zwykle zarezerwowany dla sióstr, kuzynek i kochanek.

– Być może – zgodziła się, wciąż nieporuszona. – Skąd jednak mam wiedzieć, czy nie wytropiłeś mnie z rozkazu mojego pana?

Podejrzenie, że miałby służyć Zird Zekrunowi, ubodło go do żywego.

– To jakiś żart? – zapytał słabo. – Pigża cię wynajął, żebyś zrobiła ze mnie głupca?

Pigża, syn złotnika, mieszkał przy tej samej ulicy co Nacmierz. Ich ojcowie nie tylko zasiadali pospołu w radzie miejskiej, ale i darzyli się szczerą sympatią, zatem chłopcy znali się od dziecka. Odkąd czteroletni Nacmierz namówił trzyletniego Pigżę, żeby zapędzili trzy świnie, wałęsające się pod podwórzu, do złotniczego warsztatu, nie ustawali w płataniu sobie psikusów. A namówienie karczemnej dziewki albo nawet komediantki, żeby odegrała kapłankę, nie nastręczało żadnej trudności, zwłaszcza dla młodzieńca, którego ojciec był jednym z najbogatszych rzemieślników w Spichrzy.

Jednakże zamiast się tłumaczyć, brązowooka dziewczyna rozsupłała troczki zbierające dekolt sukni, i bez słowa zsunęła ją z ramienia. Widniało na nim brzydkie znamię. Nacmierz w oszołomieniu rozpoznał znak Zird Zekruna, wycięty nożem na skórze i zapuszczony brunatną farbą. Cofnął się, nieomal przewracając krzesło. Pomorckich kapłanów nieczęsto oglądano na ulicach Spichrzy, choć tak jak inne zakony mieli w obrębie murów stałą rezydencję. Ale ojciec Nacmierza prowadził rozległe interesy, a chłopak, od dziecka przeznaczony na jego następcę, odebrał przednie wykształcenie zrazu w szkółce przy najbliższej kaplicy, później zaś w świątyni Nur Nemruta i miejskiej wszechnicy. Wiedział, że nie powinien mieszać się w sprawy pomorckiego boga, którego łatwo było rozdrażnić, a trudniej udobruchać, miał jednak zaledwie dziewiętnaście zim i ciekawością przewyższał młodego psiaka.

– Czy to skalne robaki?

Ze zdumieniem zobaczył, jak jej twarz odmienia się w uśmiechu, oczy połyskują, a rysy nabierają wdzięku.

– Nie – odparła z rozbawieniem, zawiązując troczki sukni. – Nie marnuje się ich dla takich, jak ja.

– Cóż zatem robisz w mieście? – nalegał, coraz bardziej zdeterminowany, by rozwikłać tę osobliwą zagadkę.

– Tego ci nie powiem. – Znów się uśmiechnęła. – Lepiej, żebyś nie wiedział.

* * *

Marchia zbiegała książęcym traktem do miasta z takim pośpiechem, jakby sama Annyonne następowała jej na pięty. Bała się. Wściekłość Jasenki, która od dawna zdawała się wrzeć niby żur w garnku, na wieść o zniknięciu księżniczki zmieniła się w zimną, białą furię. Gniew konkubiny prędzej czy później znajdzie ujście, a wówczas biada temu, kto będzie miał nieszczęście stanąć jej na drodze. Gra szła już nie o srebro, lecz o głowę, jako że książęca faworyta słynęła z tego, że potrafiła bez skrupułów pozbywać się niewygodnych sług. I, co gorsza, dotąd uchodziło jej to na sucho.

Na widok gospody Mazełki przełknęła tylko ślinę i chciała minąć ją bez słowa. Gospodarz poślubił jej ciotkę, lecz obie rodziny nigdy nie żyły ze sobą dobrze. Owszem, Marchia mogła od czasu do czasu liczyć na darmowy posiłek, lecz zaglądała do karczmy z rzadka i opieszale, bo Mazełka był człekiem wścibskim i usiłował ją wypytywać o dworskie sekrety, a zbywany półsłówkami, niezmiennie się obrażał. Ponieważ nie miała ochoty na pogawędki, wcale się nie ucieszyła, kiedy zza węgła wynurzył się Wyrwał. Wprawdzie uważała go za milszego z dwóch kuzynów i innym razem chętnie wychyliłaby z nim kubek zimnego piwa, ale dzisiaj było to niemożliwe.

Nie zdołała jednak się wymknąć. Wyrwał złapał ją za łokieć i nie bacząc się na jej protesty, wciągnął Marchię w niewielki, zarośnięty chwastami zaułek między ścianą drewutni i kompostnikiem.

– Czego? – wydyszała ze złością. – Posłanie mam pilne do miasta.

– Jak zwykle – odparł flegmatycznie Wyrwał, który niezawodnie zaczął już świętować Żary, bo mocno zalatywał nieprzetrawionym wińskiem. – Bacz, byś giczołów nie połamała, zwłaszcza że się w mieście nie byle ruchawka szykuje.

– Et, breszesz! – ofuknęła go dziewczyna.

Jednakże zaniepokoiła się nieco. Wyrwał, choć umieszczony w terminie u zacnego rzemieślnika, nad naukę zawodu i pracę w jatce przedkładał wysiadywanie w gospodach i picie po nocach ze złajdaczonymi czeladnikami. Podobno miał konszachty nawet z Rutewką, który ostatnimi czasy rył straszliwie pod rajcami z ratusza, lecz tego akurat Marchia nie była ciekawa, bo nie dbała o mieszczańską politykę. Za to korzystała niekiedy z rad kuzyna, jeśli Jasenka kazała jej dyskretnie nająć w mieście zbirów, co bez zbędnych skrupułów poderżną komuś gardło. Właśnie z polecenia Wyrwała trafiła do Trzpienia, osławionego żebraczego starosty. Dziewczyna nie potrafiła dociec, co też łączyło jej krewniaka, syna statecznego oberżysty, z owym obwiesiem, który twardą ręką dzierżył pół miasta, ale że dotąd Wyrwał nie sprawił jej zawodu, postanowiła i teraz go wysłuchać. No bo przecież jej utrapiony kuzynek zawsze wie, co w trawie piszczy.

– Głupiaś – rzekł bez złości. – Sama nic nie wiesz, a jęzorem mielesz, ot, jak to baba. Pogłoska tymczasem taka chodzi, że szczuracy się w Górach Sowich ruszyli i z wielką silą na nas ciągną.

– Nie może być!

– Ale jest! – prychnął Wyrwał i, jako że był wtajemniczony w matrymonialne plany kuzynki, dodał cierpko: – Więc już o tej swojej gospodzie przestań roić, pewnikiem ze szczętem spalona.

Marchia łypnęła na niego spod oka. Po dzisiejszej ucieczce Zarzyczki i tak nie mogła specjalnie liczyć na łaskawość Jasenki, ale ani myślała wyjawiać kuzynowi wypadków dzisiejszego poranka. Powzięła wszakże szczery zamiar, by wydobyć z niego wszystko, co się da.

– A ja ci powiadam, że to bujda wierutna. – Wiedziała, że niedowierzanie najprędzej skłoni go do wynurzeń. – W cytadeli ani słóweczkiem o tym nie napomknęli, a kto jak kto, ale książę i księżna Egrenne niezawodnie dostaliby wiadomość, gdyby się taka rzecz pokazała.

– Oho, oglądaj się na tego twojego księcia, a psie jaje zobaczysz – mruknął z pogardą chłopak. – Co on ma niby wiedzieć, skoro go matka z klechami na munsztuku wodzą? Tako i teraz kapłani pierwsi mieli o napaści wiadomość.

– Jeno czy pewną?

Odął wargi.

– Ba! Taką, że pewniejszej nie ma. Wiedźmę pojmali, co własnym jadem owych szczuraków na nas podżegała.

Teraz Marchia naprawdę się zaniepokoiła, bo wiedźmy rzadko trafiały się w Spichrzy i zwykle po bliższym badaniu okazywały się nieszkodliwie obłąkanymi wiejskimi babinami. Oczywiście, palono je przykładnie ku uciesze gawiedzi i dumie powroźników, którzy mogli publicznie dowieść swych umiejętności w poskramianiu plugastwa, jednakże prawdziwa wiedźma, władająca magią zdolną wywabić z podziemnych kryjówek szczuraków, była czymś zgoła odmiennym. I może, przeszło nagle przez głowę Marchii, nie bez powodu przybyła do Spichrzy właśnie dziś, kiedy gościmy żalnicką księżniczkę, od lat pomawianą o czary.

– Gdzie się to zdarzyło? – zapytała powoli.

Kuzyn spojrzał na nią z satysfakcją.

– Co, warto z krewniakiem pogwarzyć? – przyciął jej.

Pogłaskała go po ręku, uznawszy, że trzeba się przypochlebić.

– Dajże już spokój. Wiesz, że z całej rodziny tylko tobiem rada. Ale tak mnie dzisiaj od rana pędzą, że nawet imienia swojego lada chwila zapomnę.

105
{"b":"89211","o":1}