Trudno ukrywać, Seradela spił się niby wieprz. Brnął przez krzaki na oślep, we łbie mu się mąciło, a kontur ścieżki rozmywał się nieustannie. Nie powinien chlać na pusty żołądek, ale nie wiodło mu się ostatnimi czasy, wcale nie. Kiedy więc dorwał się do stągwi z jałowcówką, nie umiał pohamować łapczywości. Żłopał, aż w gardle bulgotało, a kapłani, choć przywykli do barbarzyńskich obyczajów żaków, jęli go łajać i za przyodziewek odciągać od naczynia. Odegnał ich grubym słowem i kułakiem, pewien swego prawa do poczęstunku, bo przecież należał mu się w tę szczególną noc. Właśnie dlatego Seradela tak cenił Feę Flisyon – znała rodzaj ludzki i od każdego wymagała wedle jego natury. Od niego na ten przykład, by żarł i pił, póki mu się kałdun nie rozpęknie na dwoje.
Jako bezwąsy wyrostek opuścił rodzinną włość w Wilczych Jarach, odprowadzany donośnym pomstowaniem ojca, któremu nie widział się syn kostera i pijanica. Zrazu szukał zarobku w knajpach albo na jarmarkach, zacnie bowiem grał w kości i nieźle władał kartami. Układał pocieszne kuplety ku czci jakiejś płowowłosej wojewodzianki czy hożej starościny, w kupie innych podchmielonych waszmościów stawał w burdach przeciwko kniaziowskim pachołkom, a raz przebrał kozę w paradne kapłańskie szaty i wpuścił podczas sumy do kościoła Zird Zekruna. Słowem, bawił się na całego.
Jednakże po tym ostatnim wyczynie drabi srodze zawzięli się na Seradelę. Dybali na niego, następowali na pięty, aż Wilcze Jary stały mu się przyciasne. Chcąc nie chcąc, ruszył na południe. Imał się różnych zajęć, czasami przymierał głodem, aż wreszcie mało co pozostało w nim z owego zepsutego szlacheckiego pacholęcia, które wierzyło, że bezczelnością i śmiechem zawojuje cały świat. Kiedy dotarł na południowy skraj Gór Żmijowych, usłyszał na jarmarku o wielkiej akademii naTragance. Zafrapowany, jął się rozpytywać wśród przygodnych towarzyszy o to obce mu miasto, gdzie żacy podlegają jedynie samej bogini, wolni od wszelkich podatków, kar i obowiązków.
Im bliżej zawędrował Kanału Sandalyi, tym częściej spotykał szkolarzy, gdyż ci w letnich wyprawach zapuszczali się głęboko na ląd. Z początku patrzyli na niego nieufnie, jako że nie nawykli dopuszczać obcych do komitywy. Ale z czasem Seradela zdobył w nich godnych kompanów, skłonnych tak do figlików, jak i do zwyczajnego łupiestwa, choć zdrowo przewyższał ich wiekiem. Szczęściem był chudy i wysoki jak tyczka, a rzadka, jasna broda nie dodawała mu dostojeństwa. Szybko się nauczył obejściem i mową naśladować kamratów. Kiedy jęły dmuchać jesienne wichry, razem z innymi popłynął na wyspę.
Na Tragance wnet się przekonał, że żacy istotnie stanowili w mieście potęgę. Zawsze gnieździło się ich tutaj kilka setek, a wszyscy biedni, wygłodzeni i kłótliwi. Wymuszali haracz od przekupek na targowisku, złorzeczyli służebnikom Zaraźnicy i odcinali sakiewki pijanym marynarzom. Najlepiej wiedzieli, który kapłan ma w mieście kochanicę, gdzie szyprowie chowają kontrabandę i do jakiego zamtuza sprowadzono nowe dziewki. Nikt nie ośmielał się im narazić, a i tak w pobliżu uniwersytetu raz po raz wybuchały zamieszki, szczególnie odkąd otworzono fakultet teologii. Pozostali studenci, dotychczas zwaśnieni, zaczęli zasadzać się na przyszłe sługi bogini. Nocami po mieście pałętały się bandy podpitego tałatajstwa, wlokąc po bruku potężne morgensterny i zardzewiałe szarszuny, a rozsądni obywatele pospiesznie schodzili im z drogi, nie tyle zresztą z obawy przed żelastwem, ile ze strachu przez wyzwiskami i nieczystościami, którymi szkolarze hojnie obrzucali mieszczan.
Seradela znalazł się w swoim żywiole. Chociaż w rodzinnych stronach niewiele liznął ogłady, spędziwszy ledwie pół roku w kolegiackiej szkółce w gródku nieopodal ojcowskiej włości, przystał do kolegium sztuk wyzwolonych, słynącego z największych zabijaków. Na wykładach go nie oglądano, chyba że po którymś następował darmowy poczęstunek. Chętniej wałęsał się po placach za bakałarzami, zwłaszcza jeśli wygadywali rozmaite pocieszności przeciwko obcym bogom i książętom, co zdarzało się często, bo mistrzowie uniwersyteccy byli równie rozpolitykowani jak żacy. Wszystko szło dobrze, póki kilka nocy temu nie zapuścił się nieopatrznie do gospody starego Stulichy.
Od pierwszego spojrzenia rozpoznał Krupę, akademika, wygnanego z wszechnicy za herezję. Ale licho go podkusiło, żeby zostać – nie z ciekawości, co też jeszcze bluźnierca naplecie, lecz z żalu nad niedopitą jałowcówką. I tak skłonność do trunku zgubiła Seradelę, co mu jeszcze w Wilczych Jarach ojczulek przepowiadał. Z karczmy zdążył czmychnąć przez piwniczny loszek, jako że szczęśliwie wiedział o przejściu, co zza beczek z kapustą prowadziło podziemnym tunelem aż do kanału nieopodal portowego żurawia – stary Stulicha nie pogardzał kontrabandą i potrzebował ją bezpiecznie ze statków sprowadzać. Ale świątynni pachołkowie musieli we ćmie Seradelę wypatrzyć albo jakieś ścierwo zdradziło w katowskiej izbie jego imię. A herezja przeciwko Fei Flisyon była jedyną zbrodnią, za którą kaźniono na Tragance nawet szkolarzy.
Kamraci go uprzedzili, że w kolegium nie ma czego szukać, bo drabi zasadzili się tuż przy bramie, czekając tylko, aż wystawi nos na teren uniwersytetu. Szpiedzy świątynni rozpytywali o niego na ulicach, w porcie i na głównym trakcie rozwieszono nawet kartelusze z wizerunkiem Seradeli, choć dosyć rozmazanym i przesadnie szpetnym. Słowem, los mu nie sprzyjał. Zaszył się w zamtuzie u szczerbatej Kraski, która żywiła do niego osobliwą, nieledwie macierzyńską słabość. Chciał jakoś przebiedować, aż sprawa przycichnie, gdyż żakom na Tragance wiele rzeczy, choćby zakazanych, uchodziło na sucho, jeśli się nadmiernie nie pchali kapłanom przed oczy. Ale dzisiaj nie zdzierżył. Na wieść o zabawie w ogrodach wymknął się z zamtuza, chociaż Kraska czepiała się go rozpaczliwie, jakby się już więcej mieli nie zobaczyć.
Przemykając się w ciemnościach, rozmyślał, jak wyjść z tarapatów. Może uprosi profesorów, aby się za nim wstawili w świątyni i przekonali kapłaństwo, że nie miał nic wspólnego z niegodną herezją Krupy, a kamraci wręcz tumultem zagrożą, jeśli się słudzy Zaraźnicy uprą prześladować jednego ze szkolarskiego bractwa. Jeśli zaś ten sposób zawiedzie, wymknie się ciszkiem z portu i pożegluje z powrotem na północ, do domu.
Przystanął, potarł brodę pokrytą rzadką, jasną szczeciną. Wciąż nie mógł zdecydować, w którą się stronę obrócić, by trafić na swoich. W tej głębokiej zadumie nieomal przeoczył, jak zarośla zatrzeszczały złowieszczo. Dopiero gdy wychynęła z nich wysoka postać, Seradela pochwycił za kordzik, co go miał zawsze pod kapotą. Przymrużył oczy, aby tym celniej wymierzyć cios, gdy wtem ujrzał pasma długich, jasnych włosów. Fala krwi, która ze strachu nabiegła mu do głowy, cofnęła się w zgoła niższe rejony.
– Cudności moje! – wykrzyknął dziarsko Seradela, po czym schował kordzik i z wyciągniętymi rękoma, jak wędrowiec, który po długim marszu przez pustynię dostrzegł wreszcie studnię, ruszył ku nieznajomej.
Odkąd pamiętał, niewiasty były mu przychylne. Hołubiły go i stare, i młode, po części za przyczyną ogłady, wyniesionej z odległego szlacheckiego sioła, po części zaś dla pomętniałych tej nocy, lecz niezmiernie błękitnych oczu, które nadawały mu wyraz nieco przerośniętego, zagubionego dziecka. Seradela rad czerpał z tego korzyści, zwłaszcza że w łazęgowskim życiu franta i oczajduszy względy nieprzeliczonych karczmarek, posługaczek, mieszczek i ladacznic nieraz ratowały go z opresji.
Także teraz na widok dziewczyny zdjęła go nadzieja, że oto znów szczęśliwie uniesie głowę. Parł ku dziewce przez wilgotną trawę i niskie krzewinki, gałęzie pryskały mu pod stopami. Miała naprawdę ładną buźkę, po północnemu bladą, i wielkie zielone ślepia, które jarzyły się jak dwa szmaragdy. Chyba nie była dziwką, choć rozpuszczone włosy opadały jej aż do pasa. Dziwkę Seradela umiał rozpoznać od razu tym nieomylnym zmysłem człeka ulicy, dzięki któremu w tłumie ominie się dwóch rzezimieszków. Nie, zdecydował, to raczej kupiecka córka, która postanowiła skosztować zakazanej rozkoszy. I wcale nie wzywała na jego widok ratunku. Przeciwnie. Nawet uśmiechała się zachęcająco.
Ech, będziesz miała co wspominać, dziewczyno, pomyślał, czując, jak w lędźwiach zaczyna mu pulsować znajoma niecierpliwość.
– Tak ci wygodzę – wymamrotał bardziej do siebie niż do niej – że jeszcze za pół wieku, sapiąc pod ciężarem jakiegoś tłustego starca, swego męża, będziesz wspominała Seradelę.
Okowita wciąż spowijała jego myśli leciutką mgiełką, dodawała pewności siebie.
Zatrzymał się, kiedy coś bodnęło go między żebra. Zaskoczony, spojrzał w dół, pomacał palcami. Dziewczyna nie przestawała się uśmiechać, ale żelazo przystawione do mostka Seradeli było niewątpliwie prawdziwe. I bardzo ostre.
– Dziękuję – odezwała się miękkim, niskim głosem. – Nieczęsto zdarza się, by ktoś równie chętnie ofiarował swe służby nieszczęsnej, samotnej białogłowie.
Ton wabił, nęcił Seradelę, lecz słowom przeczył czubek miecza, który nie cofnął się ani o włos. To nie jest mieszczańska córka, pomyślał w nagłej panice, starając się otrząsnąć ze zgubnego oparu trunku. Może jakaś najemniczka, przecież się ich niemało w porcie włóczy, albo jeszcze inne licho. Nosiła się z cudzoziemska i tak nieobyczajnie, że zrazu sądził, iż to tylko przebranie na tę szczególną noc. Teraz jednak nie był już pewien. Niewiele też potrafił wyczytać z jej twarzy, choć zwykle oblicza niewiast nie miały przed nim tajemnic. Rozumiał tylko tyle, że musi stać nieruchomo i czekać, póki panna nie powie, czego chce. Na razie jedynie kpiła, co poznawał po iskierkach wesołości, które pojawiały się na dnie jej oczu. Jednak ani mu przez myśl przeszło, aby uciekać czy wzywać pomocy. Sam nie wiedział, dlaczego.
Spróbował się przed nią skłonić – na tyle, na ile to możliwe z mieczem przyłożonym do piersi.
– Co tylko zechcecie, pani.
Wyczuł, że ją rozśmieszył i bolesne napięcie w jego mięśniach zelżało nieco. Ale wciąż się bał.
– Zechcę – odparła. – Jak cię zowią?
Przełknął ślinę, nadal zbyt oczadziały okowitą, by naprędce skłamać.