Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ 27

– Nie puszczę! – Starosta dolnego zamku obronnym ruchem przycisnął do piersi zwój pergaminów. – Bez zgody księcia nie puszczę! Należy się pisanie z dużą pieczęcią. No – mruknął z niesmakiem – może być średnia pieczęć. Ale na niebieskim sznurze. Wosk też niebieski.

Zafrasowany kniaź poskrobał się po głowie. Potyczka z biurokracją ciągnęła się nieznośnie. Co prawda Suchywilk przerastał starostę prawie o łokieć i był pewien, że mógłby przełamać każdą z jego krzywych, obciągniętych żółtymi rajtuzami nóg równie łatwo, jak zeschnięty patyk. Ale na razie biurokracja zwyciężała.

– Człeka naszego w wieży więzicie – powtórzył nieco defensywnie. – Tedy go nam wróćcie, bo ani wy, ani wasz książę mocy nad nim nie macie.

– W wieży? – zainteresował się nagle starosta. – A w której?

– W Wiedźmiej Wieży – podpowiedziała Szarka.

Zwajeccy wojownicy poczynali już wymownie postukiwać toporami w posadzkę.

Urzędnik rozpromienił się, że podsunięto mu jakże dogodne rozwiązanie sporu.

– Do Wiedźmiej Wieży to nijak nie wejdziecie. Inna jurysdykcja.

– Znaczy się, co? Nie puścicie nas?

– Toż powiadam, że inna jurysdykcja. W Wiedźmiej Wieży powroźnicy siedzą, a oni przez świątynię wynajęci i prócz kapłanów tylko cech trzyma nad nimi zarząd. Trza wam do mistrza cechowego posyłać. Mnie nic do tego.

– Ale klucze macie? – upewnił się Suchywilk.

– Mam – cierpliwie tłumaczył starosta – lecz nie dam. Bo one jeno dla samego księcia. Każdy inny człek od kapłanów lub cechu zezwolenie mieć musi. Jako rzekłem, nad Wiedźmią Wieżą nadzór trzymają powroźnicy.

Zza ławy poderwał się pyzaty pisarczyk, wielce już zniecierpliwiony przedłużającą się wymianą zdań.

– Ja was lepiej objaśnię! Wyście w książęcej gościnie, tedy was jaśnie pan starosta bez ceregieli odpędzić nie może. Ale dopiąć to wy niczego nie dopniecie. Ani w cytadeli, ani w powroźnickim cechu. Nazbyt skrupulatnie kapłani strzegą swych sekretów. Książę zaś cechowym się prawem zasłoni, a cechowi do księcia was odeślą. I kiedy będziecie tak od jednego do drugiego wędrować, powroźnicy po cichońku człeka wam umorzą.

– Zamilcz, gówniarzu! – oburzył się urzędnik.

– Wszak szczerą prawdę gadam! – Chłopiec zamaszyście odgarnął spadającą na oczy grzywkę. – Wy z nimi zanadto politycznie, panie starosto. Musiał się ten ich człowiek w jakieś wiedźmie sprawy uwikłać. I nie dziwota, wszak to Zwajcy! Może i oni w jakim spisku z plugastwem szczuraków nam na kark ściągnęli? Z nimi żadna polityka nie pomoże, niech precz idą!

– Polityka? – złowrogo powtórzył Suchywilk. – Ja ci politykę pokażę! Zwajecką! – I zdzielił starostę na plask toporem. – Idziemy, córuchna!

– Co robią?! – Książę Evorinth rozpaczliwie usiłował wyplątać się z opuszczonych do kostek niebieskich nogawic. Wieść o napaści na Wiedźmią Wieżę doszła go podczas końcowych przygotowań do wieczerzy. W skrytości ducha uznał to za osobistą zniewagę.

– Co robią?!

– Idą do Wiedźmiej Wieży – skwapliwie powtórzył pokojowiec.

– Horda Zwajców, żalnicka księżniczka i jeszcze jedna niewiasta. Wszyscy idą do Wiedźmiej Wieży. Pobili starostę, zabrali klucze i idą do wieży…

– Mówiłeś już! – ryknął oswobodzony wreszcie książę. – Mówiłeś, dokąd! Ale po jaką cholerę tam lezą?!

* * *

Powroźników nie udało się zaskoczyć. W przeciwieństwie do pachołków, którzy rozleniwili się i utyli na książęcym wikcie, łowcy plugastwa pieczołowicie strzegli swego bezpieczeństwa. Kiedy więc pierwsi Zwajcy podkradali się cichaczem do okutych żelazem drzwi, z okienka wychynął łysy łeb. Powroźnik poświecił sobie kagankiem, zlustrował majstrującego przy zamku wojownika. I bez zwłoki podniósł wrzask.

– Możecie sobie ninie te klucze w rzyć wetknąć – zauważył siwowłosy Zwajca, kiedy ze środka zaszczekały pospiesznie zakładane sztaby. – Dobrze się, ścierwa, pilnują – pokazał oprawcę zaczajonego w okienku nad drzwiami z pokaźnym mosiężnym kociołkiem. – Widać wrzątek mieli nagotowany. Bardzo roztropnie.

– Niech no który dyla wynajdzie! – rozkazał Suchywilk. – A tego mądralę z wrzątkiem strzałą przepłoszyć.

Od strony górnej cytadeli dały się słyszeć rześkie okrzyki. Z bram górnego muru wysypywało się mrowie pochodni. Zarzyczka słyszała rozjuszonego księcia Evorintha, który popędzał co bardziej opornych pachołków.

Księżniczka niespokojnie przygryzła wargę. Jedna rzecz odnalezienie z dawna utraconej córki, pomyślała, a zgolą inna ruchawka w spichrzańskiej cytadeli. Musi być to zamieszanie Suchywilkowi na rękę. Zanadto chytry, by się losem jednego sługi przejmować.

– Co to?! – wrzasnął zadyszany książę. – Co to za napaść? Czemuście moich ludzi pobili?

Otaczająca go gromada wyglądała na zbieraninę pałacowych strażników, wścibskich dworzan i najzupełniej przypadkowych gapiów. Ale nawet uzbrojeni w wielkie pałasze pachołkowie nie kwapili się bynajmniej do starcia ze Zwajcami. I książę Evorinth doskonale to rozumiał.

Nieoczekiwanie dla samej siebie księżniczka wystąpiła pomiędzy dwie grupy zbrojnych, którzy mierzyli się wzrokiem jak wraże stada psów nad krowią padliną.

– Ano to, że mnie wasi ludzie życia próbowali zbawić. Ot, jeszcze krew mam na sukni. – Rozchyliła płaszcz: na spódnicy zakrzepły rdzawe plamy.

To chyba ten chłopiec, przypomniała sobie. Chłopiec z rozprutym brzuchem.

Wstrząs, który odbił siew oczach spichrzańskiego włodarza, nie mógł być udawany. Nie wiedział, pomyślała. Ktokolwiek usiłował mnie zabić, uczynił to bez zgody i wiedzy księcia Evorintha.

– Niepodobna… – zaprzeczył słabym głosem.

– Jak nam nie dowierzacie, idźcie ścierwa na schodach cytadeli obejrzeć – prychnął któryś ze Zwajców. – O ile ich jeszcze kamraci ukradkiem nie uprzątnęli. Całe mrowie nasza kniahinka ubiła.

Rudowłosa wojowniczka uśmiechnęła się miło. Za plecami księcia Evorintha ktoś głośno wciągnął powietrze.

– Kniahinka – powtórzył bezmyślnie książę. – Jaka kniahinka?

– Moja córka. – Suchywilk znacząco bawił się toporem. – Jej człowieka do wieży wtrąciliście, tedy go z powrotem bierzem. Każcie drzwi odewrzeć albo sami rozbijemy.

Jakby dla potwierdzenia groźby, zza wieży wysypało się truchcikiem paru wojowników, niosących imponujący i najpewniej wyłamany z ostrokołu słup.

Książę przymrużył oczy. Nie chciał bijatyki ze Zwajcami, która mogłaby się okazać nazbyt brzemienna w skutki. Pomijając już inne rzeczy, w wigilię Żarów miasto i tak kipiało ze wzburzenia po napadzie szczuraków.

– Starego, wiernego sługę – wyczekująco powtórzył kniaź.

Jego córka zasłoniła usta dłonią. Dłonie miała bardzo ładne, choć umorusane, o długich, wąskich palcach. Złotorude włosy nosiła nieskromnie rozpuszczone na ramionach, a nabijany żelazem kubrak – dość nieświeży, jak mimowolnie spostrzegł książę – zupełnie nie przystawał niewieściej godności.

– Musiał was ktoś niecnie w błąd wprowadzić – oznajmił cierpko. – W wieży samo plugastwo zamknięte. Wiedźmy i ich pomocnicy. Tych chyba na świat dobywać nie zamyślacie.

– Skoro w wieży samo plugastwo – odezwała się zuchwale rudowłosa – to chyba nie będzie wam wadzić, jeśli tam zajrzymy?

Rzucił jej nieprzychylne spojrzenie.

– Zdałoby się najpierw Krawęska o zgodę spytać, bo wieża świątyni przynależy.

– Jednak was, włodarza, zapewne do środka wpuszczą – nalegała dziewczyna.

Książę Evorinth wahał się jeszcze krótką chwilę.

– Nie godzi się, by za równie marną przyczyną między nami urazy powstały – zdecydował niechętnie. – Ale to złowieszcze miejsce, krwią naznaczone. Niechaj więc straż niewiasty do zamku odprowadzi, bezpieczniej tam i opieka lepsza.

– Krwi dość dzisiaj widziałam – sprzeciwiła się księżniczka. – Gdy zaś o bezpieczeństwie mowa, nie wydaje mi się, bym mogła polegać na opiece waszych poddanych.

Kilku Zwajców uśmiechnęło się półgębkiem. Suchywilk politycznie popatrzał w bok.

– Skądże pewność, że właśnie moi ludzie was napadli? – Książę się zniecierpliwił. – Chyba się z imion nie opowiadali?

– Nie, nie opowiadali – wtrąciła znów córka Suchywilka. – Ale ja w żebraczej gospodzie słyszałam, jak się kilku szubrawców naradzało. Pani zapłaciła, gadali, żeby kuternóżkę ubić, byle z cicha i ukradkiem. Nie przyglądałam się, inne mi rzeczy w głowie stały. Ale pamiętam, kto ich do złego namawiał. Niewiasta, jasnowłosa i całkiem nadobna, przy tym w barwie cytadeli.

Za plecami oniemiałego księcia dworzanie wymieniali znaczące spojrzenia. Książę posiniał.

– Chodźcie – rzucił oschle, zdusiwszy nieszlachetne pragnienie spytania, czego też zwajecka kniahinka szukała w żebrackiej tawernie. – Pokażę wam Wiedźmią Wieżę. Dobrze się przypatrujcie, bo tam jeszcze cudzoziemska noga nie postała. Otwierajcie, zacni mistrzowie! – rozkazał łysemu, który obserwował zajście z okienka nad wrotami.

Zarzyczka niepewnie rozglądała się po wnętrzu wieży. Na zawilgłych, poznaczonych zaciekami porostów ścianach wisiały wianki śmierdzących ziół, czosnek i coś, co wedle księżniczki musiało być jakimś zasuszonym, pierzastym truchłem. Zgadywała, że owe dziwaczne remedia osłabiały magię wiedźm. Nie miała jednak z nimi prawie żadnego doświadczenia, Wężymord zadbał, by w Żalnikach nie zostało ich zbyt wiele.

Książę Evorinth z przekąsem pokazał szereg bliźniaczych, małych drzwiczek.

– Skąd zaczniemy? Bylebyśmy przed świtem zdążyli, bo tu prawie w każdej komnatce wiedźma siedzi. Pracowity dzień mistrzowie mieli.

Suchywilk oparł się o pokrytą czerwonymi zaciekami ścianę.

– Niemiły zakątek. Choć waszych ludzi widno zadowala, nawet biesiadować gotowi. Co to za śpiewy?

– Pewnie mistrzowie sprowadzili kapłanów – zgadł książę. – Żeby świątobliwymi pieśniami plugastwu moc odbierali.

Kniaź przyłożył ucho do drzwi.

– E, ci to chyba nie bardzo pobożnie śpiewają – zauważył. – Wszak to jest znana śpiewka o tym, jak dwie kopiennickie niewiasty niedźwiedzia w malinach przydybały…

128
{"b":"89211","o":1}