Tuż przed Spichrza Kierch dał znak, aby orszak zatrzymał się na wypoczynek. Stanęli na szczycie wysokiego pagórka, skąd rozpościerał się widok na miasto, nad którym górowała wyniosła wieżyca Nur Nemruta od Zwierciadeł. Ale teraz, kiedy dotarli pod bramy stolicy księcia Evorintha, Zarzyczka była zbyt znużona, by podziwiać z dali najpiękniejsze z miast Krain Wewnętrznego Morza. Przez ostatnie dni zwierzchnik uścieskiego kolegium nie miał litości ani nad ludźmi, ani nad zwierzętami. Bezustannie popędzał konie i zezwalał na krótki postój tylko wtedy, kiedy stawało się już zupełnie oczywiste, że wyczerpane zaprzęgi wkrótce padną ze zmęczenia.
Księżniczka przeczuwała, że coś musiało się wydarzyć w Górach Żmijowych, być może Wężymord jakimś sposobem dowiedział się o zmianie marszruty albo sam Zird Zekrun ponaglił swego sługę. W każdym razie gnali na złamanie karku, za nic mając dostojność i rangę jej osoby. Odkąd zaś wjechali w granice spichrzańskiego władztwa, nie popasali już w gościnnych klasztorkach ani nawet w odludnych oberżach. Gdzieś na południowym skraju księstwa do pocztu na chwilę dołączyła nowa grupa pomorckich kapłanów. Jak Zarzyczka wywnioskowała z kilku zdawkowych słów, rzuconych przez jej spowiednika, powracali z dalekiego południa, aż zza Gór Żmijowych. Więcej jednak nie zdołała się dowiedzieć. Potem pewnego poranka po prostu zniknęli wśród tej pofałdowanej, pagórzystej krainy, która w niczym nie przypominała Żalników, a orszak Zarzyczki spiesznie podążył dalej.
Jednakże nawet Kierch nie mógł dopuścić, aby pojawiła się przed księciem Evorinthem w podróżnej sukni i z włosami pokrytymi kurzem. Zresztą sam nie zamierzał zaniedbać ceremonii przynależnej mu jako zwierzchnikowi kolegium kapłańskiego, wysłannikowi kniazia i opiekunowi dziedziczki tronu. Zarzyczka z krzywym uśmiechem przyglądała się, jak słudzy wyciągają z kufrów paradne szaty i rozpościerają je na trawie, aby się wygładziły i w porannym słońcu kolory odzyskały. Dowódca eskorty przechadzał się wśród żołnierzy, sprawdzał końskie rzędy i pancerze, wszyscy bowiem chcieli się zaprezentować godnie w mieście, na całym świecie słynącym z zamiłowania do zbytku. Koniuchowie czyścili konie i wplatali im w grzywy wstążki, wprawdzie nie czerwone, jak zwykła czynić żalnicka szlachta, ale brunatne, w kolorze Zird Zekruna. Jego też chorągiew miała powiewać nad pocztem; księżniczka widziała, jak Kierch ze czcią wydobył ją z osobistych pakunków i nakazał zawiesić na długiej tyce.
Wiatr natychmiast rozwinął materię i księżniczka z przykrością odwróciła wzrok, aby nie patrzeć na pomorckiego dwugłowego węża. Nawet Wężymord nie obnosił się z nim równie zuchwale! Zaraz jednak zamknęła oczy i poddała się zręcznym palcom niewolnicy. Służka rozczesała jej świeżo umyte włosy i teraz splatała je w drobniutkie warkoczyki, zbierając każdy z nich przy końcu srebrnymi obejmami, które pobrzękiwały dźwięcznie jak dzwoneczki. Choć kapłani Zird Zekruna nie pochwalali ostentacji, tego dnia Zarzyczka miała włożyć koronę, a także kolię i kolczyki z górskim kryształem. Sam Kierch obejrzał jej suknię, sztywną od srebrnego haftu i tak ciężką, że księżniczka obawiała się, by kolano nie zawiodło jej, jeśli będzie musiała w niej przejść więcej niż kilka kroków. Jednakże całe to bogactwo nie mogło przyćmić jednego prostego faktu, że nawet przyodziana w szczere złoto, Zarzyczka była tylko zakładniczką pomorckich kapłanów.
Wśród żołnierzy uczyniło się raptem zamieszanie i niewolnica delikatnie dotknęła ramienia księżniczki.
– Już czas – powiedziała, podnosząc się z klęczek. – Chyba gońcy wrócili.
Istotnie, od strony Spichrzy rozległ się dźwięk trąb, przytłumiony odległością, lecz wyraźny. Do miasta dotarła zatem wieść o gościach. Zarzyczka westchnęła. Należało zbierać się do drogi, ruszyła więc w stronę płóciennego namiotu, gdzie niewolnica miała jej pomóc zmienić suknię. Ale zanim tam weszła, służebna, która skromnie postępowała dwa kroki za swoją panią, stanęła jak wryta i ze świstem wciągnęła powietrze. Ktoś krzyknął.
Zarzyczka odwróciła się i poczuła, jak łzy nabiegają jej do oczu.
Nad bramami Spichrzy powiewały żalnickie lwy z chorągwi jej ojca.
* * *
Tego samego ranka w spichrzańskiej cytadeli Jasenka uniosła się na łokciu, kiedy zakłopotana służka weszła do alkowy z wieścią o przybyciu dziedziczki żalnickiego tronu. Nałożnica odprawiła ją niecierpliwie, zanim hałas zdążył obudzić księcia. Przez uchylone okna wpadało rześkie powietrze i wiatr poruszał półprzezroczystymi zasłonami, ale żar w trójnogach wygasł tuż przed świtem i w komnacie było jeszcze ciepło. Jasenka oparła się wygodniej na poduszce i z nieznacznym uśmiechem obserwowała uśpionego władcę. Lubiła patrzeć na swojego złotego księcia, kiedy leżał obok niej ze zmierzwionymi włosami i cieniem zalegającym w drobnym dołeczku na brodzie, nagi i wydany na łup jej spojrzeniom. Pozwalała wówczas, aby na chwilę ogarnęła ją dziwna tkliwość, z jaką nigdy nie zdradziłaby się za dnia. Nie czuła pokusy, aby go dotknąć, odgarnąć z policzka wilgotny kosmyk czy rozprostować na czole zmarszczkę wywołaną przez niespokojne sny. Wystarczało jej, że czuje obok ciepło jego ciała – i wygrzewała się w jego obecności jak jaszczurka w słońcu.
Tym razem jednak sen okazał się kruchy i książę ocknął się, nim kroki służebnej na dobre ucichły w korytarzu. Jasenka obiecała sobie, że jeszcze przed wieczorem odprawi tę tępą krowę, która najwyraźniej nie rozumiała, komu służy.
– Zatem gra się rozpoczęła – powiedział książę Evorinth, pan Spichrzy. – Zarzyczka przybyła.
Jasenka skinęła głową: cóż innego mogła uczynić, skoro najwyraźniej słyszał każde słowo? Odrzucił prześcieradło i podniósł się, nagi i tak zdumiewająco chłopięcy w swej urodzie, że na okamgnienie zaparło jej dech. Podszedł do okna i otworzył je na roścież, nie dbając o strażników, którzy pełnili nocną służbę pod murami apartamentów Jasenki. Miał smukłe ciało, zahartowane poprzez długie dni ćwiczeń, gonitw oraz polowań w pobliskich lasach, i poruszał się z lekkością, jaka zwykle nie jest dana mężczyznom lub szybko mija z wiekiem. Jasne włosy połyskiwały w promieniach słońca, kiedy się do niej odwrócił.
– Dziękuję, że byłaś tej nocy moim wytchnieniem – rzekł z uśmiechem. – Jak zwykle, ukochana.
Powinna w tej chwili wdzięcznie się ukłonić i obrócić jego słowa w żart, lecz siedziała nieruchomo ze wzrokiem wbitym w swe dłonie, złożone równo przy krawędzi prześcieradła. Poranne światło było bezlitosne, pod jasną skórą rysowały się niebieskawe linie żył, na kłykciach – drobne zmarszczki. Dopiero skoro książę Evorinth sięgnął po koszulę i spodnie, odezwała się:
– Nie odchodź jeszcze – i zaskoczył ją własny głos, cichy i pełen smutku.
Książę spojrzał na nią ze zdziwieniem, niepewny, czy to jedna z gier, którym od lat oddawali się z upodobaniem i które sprawiały, że żadna z przelotnych kochanek nie zajęła miejsca Jasenki. Ale dziś nie wyczuwał w jej tonie ni cienia kokieterii. Nie odsunęła prześcieradła, by odsłonić rąbek szczupłego, białego ciała, porównywanego przez nadwornych minstreli do żywego marmuru. Nie uśmiechała się nawet.
Pomyślał, że może daje wiarę plotkom, a w cytadeli aż od nich huczało, odkąd stało się powszechnie wiadome, że żalnicka księżniczka będzie podczas Żarów jego gościem. Oczywiście Jasenka powinna być na tyle mądra, by wiedzieć, że on w żadnym razie nie poślubi tej kulawej dziewczyny, co wychowała się w cieniu wszechpotężnego boga Pomortu. Księżna Egrenne nie dopuściłaby, żeby do ich rodu weszła tak zatruta krew, a zapewne i Wężymord niechętnie wypuściłby z rąk dziedziczkę żalnickiego tronu. Jednakże kobiety zbyt łatwo ulegają podszeptom wichrzycieli, a Jasenka miała na dworze dość wrogów, by ktoś zapragnął wzbudzić w niej bezrozumny lęk.
– Nigdy cię nie opuszczę – rzekł miękko.
Wydała mu się taka krucha. Przytrzymała jego rękę i przytuliła do swego policzka.
– Wiem – wyszeptała i zdumiała go ta odpowiedź. – Lecz nie zostawiaj mnie teraz.
Zawahał się. Jego matka nie słynęła z cierpliwości i często wypominała mu nadmierne uleganie woli faworyty. Tego zaś ranka przybywała żalnicka księżniczka i naprawdę wiele zajęć czekało na niego jeszcze przed oficjalnym powitaniem. Ale powstrzymał go ton błagania w głosie nałożnicy. Jasenka rzadko o coś prosiła.
Nawet klejnoty przyjmowała ze śmiechem, jak błahostkę, którą można beztrosko odrzucić.
– Mam takie uczucie – odezwała się znowu – jakby pozostała zaledwie ta jedna chwila przed nawałnicą, która nas zniesie bez śladu.
– Pragnęliśmy tego – przypomniał jej łagodnie, bo przecież od początku była wtajemniczona w grę, jaką miał niebawem podjąć.
– To prawda. – Skinęła głową. – Lecz cóż z tego?
Przez moment miał ochotę ją zganić, że znów ulega zabobonnym lękom, podsycanym przez sprytnych wróżów i kapłanów, którzy nieustannie krążyli pomiędzy jej pokojami i świątynią. Zamiast tego przesunął palcem w dół po krzywiźnie jej policzka, aż do ust, które rozchyliły się i nabrzmiały pod jego pieszczotą, po czym delikatnie popchnął ją na poduszki. I kiedy ją całował, myślał o bardzo wielu rzeczach, które powinien był powiedzieć, nie rozumiejąc jeszcze, że czasami dotyk koi skuteczniej niż słowa.
Jasenka przymknęła oczy i poddawała się jego dłoniom, miękka jak aksamit i bezwolna. Przez na wpół uchylone powieki widziała nad sobą plamę jego twarzy i jasne włosy, przez które przeświecał blask słońca. Wszystkie poranne odgłosy cytadeli, nawoływania służebnych na korytarzach, odlegle krzyki straży i grube głosy parobków, pędzących do rzeźni zwierzęta przeznaczone na wieczorną ucztę, nikły stopniowo w jej uszach i gasły, by wreszcie zmienić się w przyciszone falowanie dwóch oddechów i coraz szybsze bicie serca. Nigdy wcześniej nie czuła się równie bezbronna, jak koncha otwarta pod jego dotykiem, naga. Pomyślała jeszcze, że nie należy nikomu dawać nad sobą podobnej władzy, najmniej zaś temu złotemu księciu, który zaczynał właśnie grę swego życia. A potem zacisnęła mocno powieki i pozwoliła, aby poprowadził ją dalej, coraz dalej, poprzez doliny i zagłębienia jej ciała.