Szyper błyskawicznie zhardział, gdy tylko statek odbił od nabrzeża. Teraz, kiedy zelżało niebezpieczeństwo, że kapłani wydrą mu ukochaną krypę, bynajmniej nie zamierzał udawać, że jest szczęśliwy z powodu dodatkowych pasażerów.
– Bydlę do ładowni – burknął, popatrując beznamiętnie na skrzydłonia. – I wy też, panno. Ludzie będą mi lepiej pracować, jak zejdziecie z widoku.
Podpokładzie okazało się równie prymitywne, jak cały statek. Szarka ułożyła się na skąpej wiązce słomy, okręciła płaszczem i zaraz usnęła, widać zmęczona przeprawą z zakonem Fei Flisyon albo i wcześniejszymi harcami w grocie bogini. Zbójca ostrożnie przysiadł obok i przyglądał się jej bacznie. Z początku myślał o listach zastawnych, które postanowił zrabować, ale wkrótce o nich zapomniał. Kiedy tak bezwstydnie leżała obok, z głową na szyi skrzydłonia i długimi, szczupłymi palcami wplecionymi w jego czarną grzywę – jej włosy przybrały barwę rdzy, ale pamiętał, że podczas wędrówki przez miasto połyskiwały niczym ciemne złoto – pragnął jedynie jak najszybciej rozsznurować jej kubrak i rozsunąć szeroko uda.
Przejechał palcami po gładkiej, ciepłej skórze na karku dziewczyny. Nie otwierając oczu, odepchnęła go i sennie rzekła:
– Twardokęsek, następnym razem złamię ci rękę. Obudź mnie, kiedy inni wejdą na pokład. Obudź, ale nie dotykaj. Nie lubię tego.
Wymamrotał coś pod nosem, po czym usadowił się jak najdalej od niej, solennie przekląwszy własną głupotę. Należało jeszcze trochę poczekać, ot, choćby do chwili, aż statek na dobre wyjdzie z zatoki, i tam się z panną rozprawić. Po swojemu, zbójeckim obyczajem. Była postawna i zapewne umiała ostrzem robić, skoro nosiła przy boku dwa zakrzywione miecze, podobne trochę do broni Servenedyjek. Z dri deonemem poradziła sobie bez trudu, więc Twardokęsek nabrał dla niej nieco respektu. Zresztą kapłani, ścierwa, obrali go z wszelkiego oręża jak cebulę z łusek i choćby chciał, nie miał ostrza, aby się na nią zasadzić. Ale znajdzie się jeszcze sposób, powiedział sobie, uśmiechając się krzywym, wilczym uśmiechem. Nie będziesz się, dziwko, chełpić, żeś okpiła herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy. A jeśli sam nie wydolę karku ci skręcić, kapitana do spółki przypuszczę albo i resztę rybaków, żeby pofiglowali sobie z tobą przed śmiercią. Paskudnie coś szyprowi z oczu patrzy, niech no o listach posłyszy, a bez skrupułu ci gardło poderżnie.
Pomysł wydał mu się ze wszech miar godny wprowadzenia w życie. Na razie jednak przycupnął cichutko w kącie, aby się nad nim jeszcze raz zastanowić. Tak chciał rzecz całą marynarzom przedstawić, aby lwia część dobytku jemu się dostała. A nade wszystko pragnął skrzydłonia, błękitnej bestii, aby go odtąd unosiła bezpiecznie ponad wszelkie mury i zamki.
Ale nie wytrzymał długo pod pokładem, oj, nie. I to wcale nie za przyczyną Szarki. Ku uciesze załogi zawisł na burcie i rzygał bez końca. Podobno pomaga, jeśli człowiek napije się słonej wody. Twardokęskowi nie pomogło.
Co gorsza, był świadom, że wszystkie jego plany rychło spełzną na niczym. Dziewczyna wnet się obudzi, a kiedy przypasze miecze, rybakom minie chętka, aby się na nią rzucić. Zresztą sam stał się teraz łatwiejszą zdobyczą i tkwiąc u burty, wyczuwał na plecach taksujące spojrzenia. Już same tylko paradne buty z żółtej świńskiej skóry, które mu kapłani oddali na pożegnanie wraz z resztą przyodziewku, nęciły oczy. I zląkł się, czy przypadkiem nie skończy w morzu jeszcze przed Szarką, ale nie miał dość siły, aby się tym martwić.
Czas mijał mu wśród jednostajnego kołysania i równie jednostajnych szarpnięć w żołądku, aż osłabł tak dalece, że nieomal chciał, aby go ktoś zdzielił bosakiem w łeb i skrócił tę męczarnię. Dopiero dobiegające z rufy wrzaski odrobinę go ocuciły. Rybacy wciągali na pokład małą łódkę, a kilku ludzi – ani chybi tych, co ich Szarka tropiła na Tragance – wdrapywało się właśnie po sznurowej drabince.
Nowo przybyli nie wyglądali na przemytników, choć wsiedli na statek na pełnym morzu, co jest starym sposobem na kontrabandę. W słabym świetle czerwonej nocy Twardokęsek dostrzegł, że oblicze jednego z nich znaczyły potworne blizny po usuniętym tatuażu. Zbójca widywał podobne u zbiegłych z Żalników kapłanów Bad Bidmone od Jabłoni i od pierwszego spojrzenia poczuł do niego dojmującą niechęć. Jak wszyscy w Górach Żmijowych, Twardokęsek szczerze nie cierpiał zakonu żalnickiej bogini.
Kapłan rozdarł się przeraźliwie, ledwo postawił stopę na pokładzie. Miał krótkie, krzywe i żałośnie chude nogi, wystające spod przykusej karwatki brzuszysko i z trudem jedynie utrzymywał równowagę na rozchybotanym statku. Ale gardło go nie zawodziło. A dźwięk niósł się po wodzie donośnie, tak że Twardokęsek nie zdziwiłby się, gdyby dał się słyszeć na nabrzeżu Traganki. Słów zbójca nie potrafił zrozumieć, bo z wielkiego wzburzenia glos kapłanowi się łamał i przechodził w piskliwy skowyt.
Drugi z przybyszów był nieco starszy od zbójcy. Włos, zebrany północnym zwyczajem w dwa długie warkocze, mocno już mu przetkała siwizna. Nosił owalną, jednolicie ciemną tarczę i przyzwoity, długi miecz w pozbawionej ozdób skórzanej pochwie. Ot, pomyślał Twardokęsek, jeden z najemników, jacy ostatnimi czasy pałętają się po Krainach Wewnętrznego Morza. Usiłował on uspokoić kapłana, co okazało się zajęciem mozolnym i beznadziejnym. Wreszcie zniecierpliwiony złapał go za ramiona i dźwignął na stopę. Kapłan wierzgnął ze dwa razy, nabrał powietrza chrapliwie i zamilkł. Zbójca posłał najemnikowi pełne uznania spojrzenie: choć niemłody, miał krzepę, że pozazdrościć.
– Dlaczego wrzeszczysz, Kostropatka? – spytał cierpko stary.
W tej samej chwili na pokład wdrapał się trzeci człowiek. Wysoki, o płowych włosach, rozrośnięty w barach, w prostym kubraku, z ciężkim, oburęcznym mieczem na plecach. Jego twarz wydała się Twardokęskowi znajoma, nie potrafił jednak przypomnieć sobie, gdzie ją wcześniej widział.
– Bo to popatrz, Przemęka – syknął kapłan – szyper, ścierwo, oszukał nas i wziął jeszcze jakoweś szumowiny. Dziewkę spławić trzeba – wyciągnął oskarżycielsko palec – nim się jaka bieda trafi.
Twardokęsek podążył za nim wzrokiem. Szarka stała na dziobie, zbójca nie dostrzegł nawet, kiedy wyszła z ładowni. Płaszcz zsunął się z jej ramion, odsłaniając długie, rozpuszczone włosy. Czerwona, południowa noc barwiła je ogniem, połyskiwała na obręczy dri deonema, zmieniała czerń sukna w głęboki fiolet. I kiedy tak stała, patrzyła na jasnowłosego najemnika i czekała, Twardokęsek zrozumiał, z jakiego powodu przyszło mu opuścić mury Traganki. Dzika kotka, pomyślał, dzika kotka w rui. Niech jej kto na drodze stanie, a rozerwie na strzępy.
– Dodamy dobry tuzin groszy – przekonywał szypra niezrażony kapłan – jak dziewkę rybom na żer rzucisz.
Kapitan z namysłem skubał brodę. Twardokęsek przeczuwał, że jeśli sługa bogini podwoi stawkę, na statku rozpęta się jatka i mimo osłabienia rachował, po czyjej stronie bardziej mu się opłaci opowiedzieć.
Nim zdążył podjąć decyzję, ostatni z przybyłych roztrącił rybaków i kilkoma krokami przesadził pokład. Nagle zbójca sobie przypomniał, jak w karczmie przy gościńcu zobaczył nie tylko wizerunek własnej gęby, ale i inny konterfekt. Też wisiał na drzwiach gospody, lecz nie obok Twardokęska, nie, nie z plebsem, tylko w najwyższym rzędzie, ponad pozostałymi.
Toć to syn starego władcy Żalników, zwanego obelżywie Smardzem, uświadomił sobie zbójca. Wygnaniec z ojcowizny. Bezimienny. Zaprzaniec.
Nagle zaschło mu w gardle. Więc dlatego dziewka przetrząsnęła pół wyspy, aby go odnaleźć, pomyślał z uznaniem. Nie taka głupia ona, oj nie. Wężymord wszak zapłaci za Smardzowego syna czystym złotem, i to więcej, niż książątko waży. A Zird Zekrun… – przełknął ślinę, strwożony na samą myśl o bogu mrocznego Pomortu. Zird Zekrun przystanie na każdą cenę, aby dostać w swoje ręce dziecko, które kiedyś wymknęło mu się z płonącego Rdestnika.
Ukradkiem przesunął się ku dziewczynie. Brzydził się bogiem Pomortu, ale w tej chwili chciwość przemogła nad rozsądkiem i był gotów walczyć u boku Szarki, choćby gołymi rękami. Przepełniał go podziw dla tej małej, zaradnej dzieweczki, jak ją właśnie czule nazwał w myślach, puściwszy całkiem w niepamięć wcześniejsze plany, aby jej pospołu z rybakami poderżnąć gardło.
W tejże samej chwili przypadł do niej książę.
– Co znów knujesz, niewiasto? Gdzie jadziołek?
– Poluje. Szukałam cię…
– Ja bym się dał odnaleźć! – zarechotał jeden z poławiaczy.
– …ponieważ jest pomiędzy nami pewien dług. I obietnica – dokończyła Szarka.
– Masz jeden dług – przerwał jasnowłosy. – Plugastwo, którym mnie zeszłej nocy poszczułaś.
Zbójca wodził między nimi oczami, zastanawiając się, które pierwsze uderzy. Zaprzaniec miał na plecach potężne, dwuręczne ostrze: Sorgo, koronacyjny miecz żalnickich kniaziów, wykuty niegdyś w ogniach boga. W Krainach Wewnętrznego Morza wiele gadano o tym brzeszczocie i Twardokęsek nierad by się z nim zmierzył. Nie wiedział, czy Szarka zdoła dotrzymać mu pola swymi zakrzywionymi szarszunami. Na wszelki wypadek chyłkiem pochwycił hak do patroszenia ryby, porzucony nieopatrznie przy stercie lin. Kiedy się książę dziewką zajmie, myślał, spod opuszczonych powiek szacując, jak najsposobniej zadać cios – wtedy uderzę.
Ani trochę nie martwił się, czy książę nie zaszlachtuje wcześniej Szarki. Może lepiej nawet, powiedział sobie. Wszak cała nagroda za głowę wygnańca jemu przypadnie.
– Niechże ją Przemęka zdzieli w łeb i do wody! – Coraz bardziej rozsierdzony kapłan miotał się po pokładzie. Przyskakiwał do rybaków, usiłując ich wypchnąć, aby rozprawili się z obrzydłą niewiastą, ale ci tylko usuwali się ze śmiechem. – Rusz się, Przemęka!
Człek z ciemną tarczą najemnika ani drgnął, z uniesionymi brwiami przyglądał się tylko tamtym dwojgu. Ale kiedy kapłan, postanowiwszy widać własnoręcznie pozbyć się kłopotu, ruszył ku Szarce z bosakiem, złapał go za ramię i odepchnął trzy łokcie.
– Zostaw, Kostropatka! – rzucił ostro. – Patrz lepiej, co ona nosi na głowie.