Wszyscy popatrzyli.
Statkiem zakołysało i żołądek znów podszedł zbójcy do gardła, obracając wniwecz wszelkie mordercze zamysły. Na pokładzie wybuchło okrutne zamieszanie. Rybacy lamentowali, kapłan złorzeczył Fei Flisyon, Przemęka go hamował, a rozmowa Szarki i księcia ginęła w ogólnym rozgardiaszu. Potem zaś nadfrunął jadziołek. Opadł na obręcz bogini i rozejrzał się wkoło, rzucając wszystkim złośliwe spojrzenia miodowych oczu. Miał wypchany, krągły kałdun, a jasne kropelki jadu lśniły na końcach piór.
– Zabiorę go pod pokład – w nagłej ciszy oznajmiła Szarka. – Nie jest wam przyjazny.
Zbójcy wydało się, że skrzywiła się przy tym cierpko. Ostatnie słowo jednak należało do kapłana.
– Nie gap się, tylko rzuć sztyletem w ladacznicę, Przemęka! – syknął.
– Spróbuj tylko! – Szyper złapał za bosak i przysunął go do gęby kapłana. – Pierwej wrażę ci to w kałdun, ścierwo!
– Jest powiedziane, że niewierni będą przelewać krew wybranych…! – darł się kapłan.
– Dość już! – żachnął się książę. – Nikt tu do żadnego przelewu krwi nie dopuści, najwyżej Zaraźnica cię durem umorzy.
Szyper wymownie postukiwał bosakiem w burtę.
– To jak się ułożym?
– Zostaniemy na pokładzie – zdecydował książę – a ona w ładowni. Przez dwie nocki nie będziemy sobie bardzo zawadzać.
– Ale zejdziesz nam z ceny – ocknął się kapłan. – Cały statek najęliśmy, z ładownią.
– Od bluźnierców biorę więcej. – Szyper podparł pod boki. – A jak się nie podoba, fora ze dwora.
Na statku zapanowało tedy coś na kształt rozejmu. Szarka zeszła pod pokład, by piastować jadziołka, który wrócił z polowania w wyjątkowo złym nastroju i strzykał wokół jadowitą śliną. Kiedy jeden z rybaków zajrzał do ładowni, niby to chcąc sprawdzić, czy kadłub nie przecieka, plugastwo runęło ku niemu z rozcapierzonymi szponami, jakby chciało oczy wydrzeć. Szarka odtrąciła je w ostatniej chwili, ale i tak jedno z haczykowato zakończonych piór opadło tuż obok twarzy natręta. Po tym wydarzeniu wścibstwo załogi gwałtownie przygasło. Książę z towarzyszami siedział na górze, pod czujnym wzrokiem szypra, Twardokęsek zaś pałętał się to w tę, to w tamtą stronę, na przemian usiłując drzemać w ładowni i rzygając.
Nie, o nic Szarki nie spytał. Zbyt wielu ludzi przewijało się latami przez zbójeckie obozowisko i oto teraz, na statku płynącym przez Kanał Sandalyi, Twardokęsek mniemał, że widział już wszystko. Zbiegłych ze świątyni mnichów, zbójrycerzy, którzy przegrali w karty ojcowiznę, dezerterów ze wszystkich armii Krain Wewnętrznego Morza, powroźników, co spalili więcej pańskich dworców niż wiedźm, servenedyjskie wojowniczki wyżerające na pobojowisku wątroby dogorywających wrogów, a nawet obłąkanego derwisza, który podawał się za nowe wcielenie Bad Bidmone od Jabłoni. Póki nie pchali nosa w sprawy Twardokęska, nie dociekał ich prawdziwych imion ani zdarzeń, jakie ich cisnęły pomiędzy kompanię na Przełęczy Zdechłej Krowy. I tak wszyscy byli jednacy.
Czy Szarka z jej dwoma mieczami, zawojem norhemnów na twarzy i porachunkami z żalnickim księciem mogła zadziwić człeka, który niegdyś miał za kochanki trzy bliźniacze siostry z sekty Skalmierskich dusicieli, grasujące z szajką na gościńcu i odkładające grosz na własną anakondę?
Pod wieczór Szarka wyczesała gęstym zgrzebłem futro skrzydłonia i starannie obejrzała poduszki łap. Posłusznie znosił jej zabiegi, jednak potem natychmiast wytarzał się w kupce słomy, którą mu przeznaczono na legowisko.
– Niecierpliwi się – wyjaśniła kobieta, widząc, że zbójca nie przestaje wodzić spojrzeniem za błękitną bestią. – Od dawna nie rozkładał skrzydeł i nie lubi morza.
Twardokęsek nie umiał powściągnąć zachwytu, kiedy zwierzę otarło się łbem o jej ramię, choć niegdyś te stworzenia nieomal przyprawiły o zagładę jego pobratymców. Zanim upadło władztwo Vadiioneda, południowi barbarzyńcy nieomal rokrocznie przeprawiali się przez górskie przełęcze, by plądrować i grabić zasobne ziemie Kopienników. Wielu norhemnów dosiadało skrzydlatych wierzchowców i żaden mur, żadna twierdza nie mogły ich powstrzymać. Potem jakaś zaraz przetrzebiła podobno stada, prawie co do nogi wybijając udomowione skrzydłonie. Północne księstwa odetchnęły nieco od łupieżczych napadów, lecz jakiś czas później pogrążyły się w zażartej walce. Nim przeszły dwa tuziny lat, pustynni rabusie jęli znów powracać na wykrwawione ziemie. Niezmiernie rzadko prowadzili ze sobą skrzydłonie, lecz większe od poprzednich i bardziej dzikie.
Jedna z Servenedyjek powiedziała zbójcy, że te zwierzęta pochodziły ze stad, które przemierzają niedostępne górskie płaskowyże w sercu Łysogór. Mało kto się tam za nimi zapuszczał, bo choć były płochliwe i zwykle stroniły od ludzi, potrafiły też rozerwać na strzępy, jeśli kto wszedł im nieopatrznie w drogę. Wojowniczka mówiła, że takiego stwora nie dało się okiełznać i przemocą zmusić do posłuchu. Ale może opowiedziała bajkę, jedną z wielu, które powtarzano o odległych krajach, i nałgawszy szpetnie, śmiała się potem z jego łatwowierności.
– Aż dziwota, żeś go norhemnom wykradła – rzekł do Szarki.
– Nie wykradłam. – Uśmiechnęła się, wybierając źdźbła z grzywy wierzchowca.
– Skąd więc…?
– Byłam na stepie i zdychałam z pragnienia, kiedy go skądś jadziołek przygnał. Wolałabym konia.
Twardokęsek skinął głową. Servenedyjka mówiła tak samo, że skrzydłoń sam sobie szuka jeźdźca, raz zaś obrawszy towarzysza, do śmierci przy nim zostaje. No, pomyślał cierpko, może to niezadługo nastąpić. Strach, ile niebezpieczeństw na wędrowca po gościńcach czyha, zwłaszcza na dziewkę, co się sama po świecie włóczy.
Noc jednak mijała im spokojnie i z czasem nawet zbójca rozespał się na dobre, zapominając o udręczonym żołądku. Grubo przed świtem Szarka wychynęła na pokład. Twardokęsek też powlókł się za nią, by sprawdzić, czy gdzieś tam na horyzoncie nie widać lądu, bo morze czyniło go dziwnie słabym i bezradnym. Nic jednak nie dostrzegł. Oblizał spieczone wargi. Tak czy inaczej, niebawem powinni przybić do brzegu. Nareszcie.
Z zachodu płynęła ławica latających ryb; niespokojne, wyskakiwały wysoko i kilka już trzepotało się na pokładzie. Szarka rzuciła jadziołka w powietrze. Stwór zatoczył nad statkiem kilka kręgów, za każdym razem nieznacznie obniżając lot nad przelęknionym klechą.
– Zgiń, przepadnij, zmoro przeklęta! – mruczał nienawistnie pod nosem.
Szarka tkwiła przy burcie i patrzyła na wschód. Nikt się do niej za bardzo nie przysuwał. Sługa bogini raz po raz czynił znak odpędzający zło i mamrotał coś o kurestwie, plugastwie i sromocie. Żalnicki książę, owinięty łaciatym płaszczem z koźlej skóry, drzemał albo drzemkę udawał. Szpakowaty najemnik majstrował z zacięciem przy podeszwie. Takoż i rybacy, dowodząc rozsądku i przezorności, tylko ukradkiem spoglądali ku dziewczynie. Twardokęsek się temu za bardzo nie dziwował, bo obręcz dri deonema nosili zazwyczaj niepośledni szubrawcy. Wciąż jeszcze naTragance straszono dzieciaki jednym z kochanków bogini, od ulubionego zajęcia zwanym Palownikiem.
Jedynie szyper, gwoli urzędu i lat swoich najsposobniejszy do tego, by rozmowę z dziewczyną zacząć, podszedł i drapiąc się niespokojnie pod pachą, zagaił:
– Wiatr ustał.
Nie odwróciła się.
– Będzie sztorm – odparła.
– Czas sztormów dawno minął – w głosie kapitana zadźwięczał strach.
W głowie zbójcy zakiełkowało nieprzyjemne podejrzenie.
– Czuję, jakby coś w sztormie szło – ciągnęła. – I ku nam go popychało.
Kątem oka Twardokęsek dostrzegł, jak najbliższy z rybaków upuszcza stos lin, które właśnie zwijał, dwóch innych, składających sieci, znieruchomiało w pół gestu. Kapłan przeciwnie, poderwał się z desek i zaskrzeczał ochryple, jak gdyby w nieudanej parodii głosu jadziołka. Z twarzy szypra w jednej chwili odpłynęła krew. Poruszył ustami, usiłując przemówić, lecz nie zdołał. Za to siwowłosy najemnik wyszeptał kilka słów i książęwygnaniec podniósł głowę. Z jego oblicza nic nie dawało się wyczytać.
– Sandalya rozplotła warkocz – rzekł niemal bezdźwięcznie Twardokęsek, odważywszy się wypowiedzieć na głos, co i tak wszyscy pomyśleli.
Nie dodał jednak, że oznacza to dla nich niemal pewną śmierć.
Zbójca nie wiedział, co stało się zarzewiem sporu pomiędzy Sandalya i Zaraźnicą, a po prawdzie wszyscy już o tym zapomnieli. Pamiętano tylko tyle, że ongiś panowała między nimi przyjaźń i na ulicach Traganki często oglądano nieśmiertelną panią wodnych przestworzy, jak przechadza się w zielononiebieskiej sukni, gwarzy z przekupkami i przekomarza się z marynarzami. Obywatele miasta wielce sobie cenili jej przychylność, bo potrafiła zagnać do zatoki olbrzymią ławicę ryb albo wyrzucać na brzeg perły okazałe jak gołębie jaja. Czasami też przystojny rybak zabłąkał się na lat parę w jej podmorskie dziedziny i wracał podstarzały przedwcześnie, lecz wzbogacony nad miarę i pełen niezwykłych opowieści. Słowem, była łaskawą panią, choć psotliwą po trochu i skłonną do miłostek.
Aż razu jednego Sandalya bez ostrzeżenia spadla na wyspę i obróciła w ruinę jaskinie Fei Flisyon, roztrzaskała zacumowane na redzie statki i niezawodnie zatopiłaby miasto, gdyby pani Traganki nie zagrodziła jej drogi. Pokonana przez Zaraźnicę, morska boginka powróciła do swych ogrodów w północnych cieśninach, kędy prowadził stary kupiecki szlak. Odtąd wszakże ścigała żeglarzy sztormami, a jej pieśni stały się posępne i zwiastowały rychłą zgubę. Zaniedbane ogrody rozrosły się potężnie i pokryły powierzchnię morza zbitymi kłączami, więżąc niejeden statek. Cieśniny opustoszały. Kupcy woleli płynąć południowym przejściem, przedłożywszy niebezpieczeństwa mielizn nad furię obłąkanej boginki.
Co jakiś czas szaleństwo Sandalyi wzbierało. Rozplatała wtedy warkocz sztormów i pustoszyła brzegi Traganki albo chwytała w uścisk huraganu zabłąkane na kanale statki, z których morze wyrzucało na brzeg jeno potrzaskane stępki.
Spojrzenia poławiaczy bezwiednie wędrowały ku obręczy na głowie Szarki, widać czekali, że zaraz wezwie pomocy Fei Flisyon lub cudownym sposobem uniesie statek z morza. Lecz dziewczyna trwała w bezruchu, zwrócona twarzą ku nadciągającemu sztormowi. Oczy miała szeroko rozwarte, zdumione.