Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ 24

Marchia obracała w palcach prawie już pusty kubek. Wino, choć mocne i zaprawiane gorzałką, dzisiaj zaledwie gasiło pragnienie, nie dając żadnej wesołości. Ponieważ jednak Trzpień przypatrywał się jej bacznie, przepijała do niego mężnie i odpowiadała na dobroduszne zaczepki jego nielicznych towarzyszy. Była w izbie jedyną białogłową. Zwykle wokół żebraczego starosty pałętało się kilka dziwek, ale on nie miał zwyczaju przypuszczać ich do konfidencji, a w przeddzień Żarów miasto oferowało zbyt wiele możliwości zarobku, by ktokolwiek – żebrak czy ladacznica – obijał się bezczynnie w gospodzie. Dlatego Trzpień pozostawił sobie tylko paru przybocznych, wielgachnych chłopów. Na wypadek gdyby jakiś inny herszt postanowił skorzystać z okazji i utrupić go po cichutku, nosili nabijane żelazem pałki i ukryte wśród przyodziewku długie noże.

Na znak Trzpienia oberżysta znów napełnił kubki. Żebraczy starosta przyglądał się z aprobatą, jak Marchia duszkiem wychyla trunek.

– Żłopiesz niby furman, moja panno – zakpił bez złośliwości. – Zda mi się, że mąż będzie miał w tobie przy dzbanie nie byle przeciwnika.

Dziewczyna uśmiechnęła się z wysiłkiem. Wiedziała, że opryszek lubi ją – oczywiście na swój sposób i póki mu się to opłaca. Gdyby ktoś mu zaoferował dobrą cenę, bez namysłu kazałby jej skręcić kark, wrzuciwszy ją wpierw do komórki, aby żebracy poswawolili sobie do woli. Trzpień nie zwykł przegapiać choćby najmniejszej korzyści.

Teraz jednak wydawał się kontent. Nie dopytywał się nawet natrętnie, co ją sprowadza, a Marchia zwlekała, dziwnie strapiona wypadkami dzisiejszego poranka. Bała się. Wprawdzie i wcześniej zdarzało się jej najmować zbirów, ale tym razem szło o księżniczkę. Dziedziczkę tronu Żalników i zakładniczkę osławionego Wężymorda. I służka rozumiała wyśmienicie, że śmierć Zarzyczki nie przejdzie bez echa.

– No, nie wzdychaj mi tu, panna, i jak cielna krowa nie stękaj. – Trzpień zniecierpliwił się w końcu. – Coś taka struta, jakbyśmy mieli samą księżnę Egrenne trzepnąć? – Zarechotał głośno, rad z własnego konceptu. – Niby czemu nie? Jeśli zapłata będzie stosowna…

– Zapłata będzie stosowna – służebna rzuciła na blat trzos, prawie tak długi jak jej przedramię – bo drugie tyle po robocie dostaniecie.

Trzpień spoważniał, w lot pojmując, że sprawa jest niebłaha.

– Kogo zatem? – Zważył w dłoni wypchaną sakwę.

– Zarzyczkę – odparła Marchia. – Żalnicką księżniczkę.

W ciszy, jaka zapadła w gospodzie, wyraźnie dało się słyszeć brzęczenie much i ciurlikanie trunku przelewającego się w trzewiach Trzpienia.

– A to mi siurpryza – rzekł powoli żebraczy starosta. – Aż zadziwienie bierze, ilu możnych tego świata pęta się dzisiaj po ulicach naszej biednej Spichrzy.

* * *

Kiedy Jaszczyk wpadł do gospody przy szpitalnym murze na tyłach klasztoru Cion Cerena, w środku wciąż biesiadowało zaledwie kilku jałmużników. Rozejrzał się trwożliwie, czyi tu nie dotarł któryś z poszukujących go zbirów. Na szczęście dostrzegł jedynie stałych bywalców, nie rozpoznał tylko dziewczyny przy Trzpieniu. Nie wyglądała na jedną z ladacznic, które pętały się wokół żebraczego starosty, jej suknia nie odsłaniała zbyt wiele, nadto siedziała z dala od gospodarza, na samym skraju ławy. Herszt słynął z ostrożności i z pewnością nie dopuściłby do siebie nikogo obcego, tak więc po krótkim namyśle Jaszczyk uznał, że nie musi się jej obawiać. Na wszelki wypadek przemknął boczkiem w głąb izby, gdzie spodziewał się w końcu ujrzeć człeka, którego od rana na darmo poszukiwał.

Nie znalazł go tam jednak. Zagadnięty oberżysta wzruszył obojętnie ramionami i bez słowa poczłapał dalej. Nie żywił szczególnego szacunku dla wyrostka, który zachodził tu rzadko i skąpił grosza na garniec piwa. Zeźlony Jaszczyk opadł na stołek i począł nerwowo gryźć kłykcie. Dwaj pleczyści kamraci Trzpienia przypatrywali się temu z kpiną, wymieniając po cichu złośliwe domysły, co też mogło tak dalece poruszyć chłopaka. Jego służba u kapłana Zaraźnicy od dawna wzbudzała tutaj plugawe przypuszczenia, toteż policzki Jaszczyka czerwieniały coraz bardziej. Wreszcie nawet Trzpień nie wytrzymał i skinął na karczmarza. Jego towarzyszka śmiała się otwarcie.

– Dajże no dzieciakowi kubek, wszak widać, że potrzebuje trunku! – zakrzyknął.

Chcąc nie chcąc, Jaszczyk podreptał do stołu herszta. Choć głowę miał zaprzątniętą własnymi zmartwieniami, rozumiał, że jeśli istotnie polowała na niego szajka Niecierpka, nie powinien zniechęcać żebraczego starosty, który w razie czego mógł go wziąć w obronę przed hyclami. Wychylił szybko kubek i wymamrotał kilka słów podziękowania.

– Cóżeś to taki markotny, dziecino – zagaił żartobliwie Trzpień – jakoby ci ktoś ogona przydeptał?

– A z czego tu się cieszyć? – wybuchnął chłopak. – Szczuracy na miasto idą, powroźnicy ludzi na ulicach chwytają, a na mnie nastaje szajka Niecierpka.

Przywódca spichrzańskich jałmużników uniósł brwi, słysząc imię znienawidzonego rywala. W tejże samej chwili do gospody wpadł zadyszany chłopczyk, liczący sobie najwyżej półtuzina lat. Zapewne służył żebraczemu bractwu za gońca, bo przemknął się w biegu między strzegącymi drzwi drabami, oni zaś nie uczynili ni jednego gestu, aby go zatrzymać.

– Czerniec wiadomość przesyła – wychrypiał, przypadłszy do Trzpienia – że ją znalazł przy książęcym trakcie, wedle Płaczki.

Herszt spojrzał wymownie na dziewczynę, lecz żadne z nich nie uznało za stosowne wytłumaczyć czegokolwiek Jaszczykowi. Trzpień przywołał skinieniem jednego z oprychów i szeptał z nim przez moment.

– Zmykaj, panna – zwrócił się do towarzyszki, po czym zepchnął ją bezceremonialnie z ławy i poparł słowa klepnięciem w tyłek. – I rzeknij swojej pani, że wnet się sprawa rozstrzygnie.

– A ja? – Jaszczyk chciał krzyknąć, lecz gardło nagle odmówiło mu posłuszeństwa i wydobył z siebie jedynie żałosny skrzek.

Trzpień spojrzał na niego z takim zdumieniem, jakby zobaczy} dębowy stół, co raptem stanął dęba i galopem począł uciekać z gospody. Ale chłopak nie potrafił się dłużej powstrzymać. Napędzane strachem słowa wydobywały się z niego jakby poza udziałem woli.

– A dla mnie Suchywilka znaleźć nie łaska? – zawodził piskliwie.

– Lepiej wam ode mnie dziewka zapłaciła, że wcześniejszej roboty zaniedbujecie? Czy też zwyczajnie gładką gębą was omamiła?

Na szczęście przywódcy żebraków dopisywał humor, przypatrywał się zatem chłopakowi raczej z uciechą niż irytacją.

– No, podobno Zaraźnica, co jej ze swoim panem służycie, też bardzo gładka pani – odparł pogodnie. – W każdym razie ja na jej urodę nic złego nie rzeknę. Zanadto się lękam, żeby mi się potem w morowym płaszczu nie ukazała.

– I dobrze, że się lękacie! – ofuknął go Jaszczyk. – Bo ona dri deonema do Spichrzy przysłała i z jego poruczenia Suchywilka szukacie. Tropcie go zatem, a nie jakiejś powsinodze przysługi czyńcie – dokończył, łypiąc ze złością na dziewczynę.

Ona zaś stała jak wryta, z szeroko wytrzeszczonymi oczami, i dopiero jej zdumienie uświadomiło Jaszczykowi, co naprawdę oznaczają słowa, które przed chwilą wypowiedział. Przeniósł bezradny wzrok na Trzpienia. Ten tylko skrzywił się sarkastycznie.

– Popiałeś sobie, koguciku, i dosyć – syknął przez zaciśnięte zęby. – Siadaj teraz na rzyci i Szydła czekaj. Ty zaś – odezwał się do dziewczyny – nogi bierz za pas, pókim dobry, bo mnie powoli zaczynają mierzić te wszystkie sekrety i spiski. Suchywilk, żalnicka księżniczka, dri deonem… – Potrząsnął głową. – A na co mnie to wszystko? Czyja z poczciwego rabunku nie wyżyję?

* * *

Gierasimka wyszła na galeryjkę i łzy stanęły jej w oczach. Mały balkonik wykusza szczelnie obrosła winorośl i pnące róże, które zwieszały się z drewnianego dachu do balustrady, przesłaniając gości przed wzrokiem przechodniów. Rozchyliła je i ujrzała w górze ponad miastem wysmukłą wieżę Nur Nemruta oraz jasne mury książęcej cytadeli. Wiatr poruszał wiotkimi gałęziami i czerwone, zachodzące słońce przeświecało do wnętrza komnatki poprzez wielkie, przeszklone okna. A kwiaty, jak zwykle tuż przed zmierzchem, pachniały oszałamiająco. Ujmując w palce delikatną łodyżkę białej róży, pomyślała, że to wszystko, cały dzisiejszy dzień jest zaledwie snem, ona zaś obudzi się niebawem w swej zawilgłej celi pod uścieskim przybytkiem i co prędzej pobiegnie do studziennego kołowrotu nabrać wody do szorowania podłóg. Bo podobne historie – ten złotowłosy chłopiec, ten pokój wypełniany wonią róż, słodkie wino i widok błękitnych dachów najpiękniejszego miasta Krain Wewnętrznego Morza – po prostu nie przydarzały się córkom rybaków z osad zagubionych wśród Wysp Hackich, dwa pokolenia temu podbitych przez Pomort i poddanych pod zwierzchność Zird Zekruna.

– Co się stało? – Chłopak stanął tuż obok.

Nie dotknął jej jednak, mimo że rozmiar galeryjki wymuszał bliskość, więc nie potrzebowałby wielu wymówek, by otrzeć się o nią albo wręcz objąć ramieniem. Teraz, kiedy wyszli na zewnątrz, pijackie rumieńce powoli spełzały z jego twarzy.

– Myślałam o ojcu – powiedziała cicho. – Nigdy nie widział podobnego miasta.

Skinął głową, niezdziwiony, bo przecież od dziecka powtarzano mu, że w całym wielkim świecie nie ma miejsca, które mogłoby się równać ze Spichrza.

– Skąd wiedziesz swój ród?

Roześmiała się.

– Nie będziesz znać nazwy mojej wioski. Czasami, kiedy wiatr znad czerwienieckiego brzegu zdaje się wywiewać wszystkie myśli, nawet my sami ją zapominamy. To na północy – wyjaśniła, kiedy wpatrywał się w nią ze zdumieniem. – Za Wyspami Hackimi.

– Tam, gdzie kiedyś chadzali żmijowie – powiedział, zaskakując ją całkowicie.

Jakże bowiem miałaby przewidzieć, że właśnie tutaj, tak daleko na południu, ktoś rzuci jej w twarz cząstkę dziedzictwa, którego ją pozbawiono. Na moment zaparło jej dech i jedynie spoglądała na Nacmierza, zupełnie bezbronna wobec jego słów.

114
{"b":"89211","o":1}