Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie wolno ci o nich wspominać – wyrzekła wreszcie drżącym głosem. – Nigdy, jeśli cenisz swe życie. Jeżeli nie chcesz, aby mój pan zesłał na ciebie…

– Twój pan – przerwał jej z młodzieńczą bezceremonialnością – nie włada w Spichrzy i nie ma tutaj żadnych praw.

– Lecz maje do mnie.

– Och – machnął z lekceważeniem ręką – wykupię cię, jeśli zechcesz.

Znów się roześmiała, miękko i z pobłażaniem. Cóż więcej mogła uczynić w obliczu podobnej łatwowierności?

– Świątynia przenigdy na to nie przystanie.

– Zdziwisz się, jak wiele można dopiąć srebrem – odparł niestropiony. – I jak tani okazują się niektórzy, kiedy im błysnąć w oczy szczerym kruszcem. Nawet kapłani. A czasem zwłaszcza kapłani.

Nie zamierzała dłużej się spierać, weszła więc na powrót do komnatki i pogłaskała kolumienkę podpierającą baldachim nad łożem. Posłanie było olbrzymie, wyścielone takim mnóstwem poduszek w barwnych poszewkach, że doprawdy nie zgadywała, do czego miałyby służyć. Obok, na toaletce z jasnego drewna, umieszczono duże owalne zwierciadło z wypolerowanego metalu – zaskakujące w zwyczajnej gospodzie, bo przecież w Uścieży jedynie panny najwyższego rodu mogły sobie pozwolić na takie zbytki. Wyposażenia dopełniał stolik, dwa wyściełane krzesła o wysokich podłokietnikach i oparciach rzeźbionych w różane pnącza oraz pasujące do nich podnóżki. W kącie dyskretnie przysłonięto ażurowym parawanem wielką porcelanową misę i dzbanek, również ozdobione drobnym motywem różyczek. Ponieważ wieczór nastał ciepły, na palenisku nie rozpalono ognia, ale przed nim, na obitym miedzią kawałku posadzki, zobaczyła polana ułożone w bardzo zgrabny stosik. Drwa wydzielały delikatną woń. Kiedy pochyliła się niżej, rozpoznała zapach różanych kwiatów.

Wystarczająco długo dbała o potrzeby kapłanów, by docenić, ile trudu włożono w urządzenie komnatki. I mimo braku doświadczenia potrafiła odgadnąć jego przeznaczenie, lecz teraz nie znajdowała dość siły, aby się nad tym zastanawiać. Nagle poczuła się ogromnie zmęczona. Usiadła na skraju łoża i z westchnieniem ulgi zsunęła ze stóp trzewiki, a potem jednym szybkim ruchem zerwała nawitkę i przeczesała palcami króciutkie włosy. Dopiero wtedy dostrzegła, że Nacmierz stoi w drzwiach prowadzących na galeryjkę i przygląda się jej ze zdumieniem. Zapewne żadnej z jego sióstr czy kochanek nie wygolono głowy, pomyślała i znów ogarnęła ją niedorzeczna wesołość. Wśród śmiechu upadła plecami na poduszki, a pomieszczenie zaczęło wirować. Zbyt wiele wina, przemknęło jej przez myśl. Zbyt wiele wszystkiego.

Rozprostowała ręce nad głową i nie odrywając spojrzenia od sufitu, powiedziała z cicha:

– Nie zostanę twoją kochanką. W każdym razie nie tej nocy.

– Nawet nie śmiałbym tego oczekiwać – odparł chłopak z powagą, choć na dnie jego głosu czaił się śmiech. – Pozwolisz jednak, że tu przenocuję. Inaczej oberżysta nabierze o mnie doprawdy żałosnego mniemania.

Roześmiała się. Po prostu nie umiała się oprzeć.

– Jutro pokażę ci korowód bractw. – Nacmierz usiadł przy niej i lekko masował nadgarstek jej dłoni. – I bieg za Krogulcem. A wieczorem pójdziemy do świątyni. Mój ojciec zna Krawęska. Z pewnością znajdzie sposób… Bo musi być jakiś sposób, aby cię uwolnić.

* * *

Przedstawienie okazało się nad wyraz marne, ale też dzielnica wokół Bramy Solnej mocno ostatnimi czasy zubożała i co lepsi kuglarze woleli rozbijać namioty gdzie indziej. Ukryty w grupie czeladników garncarskich Jaszczyk z wysiłkiem udawał rozbawienie. Nie było mu do śmiechu, wcale nie. Co chwila czuł na plecach uporczywy wzrok. Zdawało mu się, że spadnie na niego ciężka łapa i kamraci Niecierpka powloką go do Wiedźmiej Wieży.

Odziany w łaciaty kostium błazen śpiewał sprośną piosenkę o kopiennickich gamratkach, a że w Spichrzy nie kochano ludzi z gór, widownia rechotała donośnie. Chłopak rozglądał się coraz niespokojniej. Dopiero gdy wesołek skończył śpiewkę i gapie poczęli się rozchodzić, dojrzał Krotosza przyczajonego pod okapem kramu kaletnika. Płaszcz kapłana pstrzyły rzepy i drobne gałązki, ręce drżały mu gorączkowo. Szarka zaś, w przyodziewku najemniczki i z dwoma mieczami przypasanymi do boków, beznamiętnie przypatrywała się mieszczanom.

– Zabrali moich do Wiedźmiej Wieży – poskarżył się Jaszczyk.

Dziewczyna uniosła lekko brew, lecz nawet na niego nie zerknęła.

– Miałeś wprowadzić mnie do cytadeli – przypomniała, wciąż taksując wzrokiem przechodniów.

Jaszczyk zaniemówił. Ona o nic nie dba, zrozumiał. Choćby cała Spichrza wypaliła się jak gliniana skorupa, za jedno jej. Przejdzie przez popiół, otrząśnie chodaki i ani się obejrzy za siebie.

Z nagła łzy, głupie, zdradliwe, zakręciły mu się w oczach.

– Jakże wy tak możecie? – niespodziewanie ujął się za nim kapłan, odwracając się ze złością ku dziewczynie. – Widać przecież, że chłopak ledwo żyw.

– Lecz wciąż żyw, choć przepowiedziałam, że śmierć swoją w liście Mierosza przeczytał – zauważyła beznamiętnie Szarka. – Teraz nie czas rozpaczać. Trzeba stąd co rychlej uchodzić. – Nieznacznie skinęła brodą ku wyłaniającej się z Bramy Solnej grupie powroźników.

Oprawcy przystanęli, przyglądając się popisom błazna, i choć wśród gapiów nie powstało żadne wyraźne zamieszanie, w jednej chwili zrobiło się wokół nich nieco przestronniej. Pomimo strachu przed wiedźmami i najazdu szczuraków mieszczanie obawiali się powroźników równie mocno, jak ściganego przez nich plugastwa.

– Ilu ich jeszcze się do miasta zlezie? – wybuchnął piskliwie kapłan.

– Wielu – odparła rzeczowo. – Idę o zakład, że wasz dom nie był ostatnim, który dziś spłonie. Nie – potrząsnęła głową – nim odmieni się księżyc, Spichrza będzie jasna od stosów. Patrzcie!

W piosenkę wesołka wkradło się babskie zawodzenie i spod łuku bramy wyłonił się orszak pogrzebowy. Drobny, sterany konik ciągnął furę, słabo zaścieloną sianem, z zawiniątkiem pośrodku. Wśród ludzi poszedł szybki szum:

– Szczuracy! Szczuracy!

Ano, pomyślał Jaszczyk, wnet zaczną ludziska trupy do miasta zwozić i pochówki szykować, choć z tych pomordowanych nie więcej zostało jak przygarść kości dobrze przez zwierzołaków obgryzionych.

– Wiedźmy to wszystko uczyniły! – zakrzyknął ktoś. – Z wiedźmiego poduszczenia szczuracy nas prześladują.

Zimny dreszcz przeszedł Jaszczykowi po grzbiecie i raptem z okrutną jasnością pojął, że nigdy już nie ujrzy matki ani sióstr. Cokolwiek skłoniło powroźników, aby je pojmali, rozjątrzeni najazdem szczuraków mieszczanie nie uspokoją się, póki nie zobaczą czerwonej krwi. Winni zostaną więc odnalezieni i przykładnie ukarani, a wszak nikt tak uciesznie nie płonie, jak wiedźmy – bez różnicy, i te prawdziwe, i te, które jako żywo czarami nie zawiniły.

Błazen urwał śpiewkę w pół zwrotki, jedynie tamburyn zagrzechotał jeszcze kilka razy. Dziewczyna z bębenkiem zamarła z uniesioną dłonią. Karawan pomału toczył się w dół, aż w końcu zawodzenie żałobniczek przemieszało się z przyciszonymi okrzykami biedoty, która w bocznych uliczkach świętowała wigilię Żarów.

U Bramy Solnej sposępnieli ludzie rozchodzili się powoli.

Odblask pochodni padł na twarz Szarki i wtem Jaszczykowi zdało się, że zza jej pleców bije pożar, że dom za nią stanął w ogniu, że cała Spichrza gorzeje. Nie wiedział, skąd mu się biorą takie myśli, lecz niespodzianie przypomniał sobie opowieść o jałowym polu, na którym umierali Stworzyciele. Opowieść o Annyonne… „I czarne kruki oznajmiały jej przyjście i pożoga głosiła jej imię”.

– Przez was to wszystko – zwrócił się do niej. – Przez was niby zapowietrzeńców nas tropią a ścigają. Bo czym matka moja zawiniła, że ją do Wiedźmiej Wieży powleczono na zatracenie? Albo siostry? Cóż one uczyniły? Ja sam winien, boście mnie złotem zwiedli i pieszczonymi słowy.

– Jaszczyk! – upomniał go kapłan.

– Przez wasze kapłańskie spiski – ciągnął coraz gwałtowniej chłopak. – Przez urąganie księciu, przez zmawianie się ze zwajeckimi bluźniercami. No co się tak gapicie? – prawie wrzasnął na zdumionego Krotosza. – Nie wiecie, kogo ona w Spichrzy szuka? A Suchywilka, zwajeckiego kniazia, nikogo innego! I niech go sobie znajdzie, mnie to już za jedno. Do żebrackiej gospody wedle szpitala Cion Cerena idźcie i o karła pytajcie, on was do cytadeli wprowadzi. I niech was wieczny ogień pochłonie!

I przekleństwo, i obelga spłynęły po niej bez śladu. Odwróciła się i odeszła szeroką ulicą, tylko rozrzucone na plecach włosy mignęły jeszcze raz z daleka. A kiedy skryła się w tłumie, cała wściekłość i gorycz opuściły nagle Jaszczyka.

– Czemuż ją wasza bogini wybrała – spytał żałośnie – gdy ona do samej śmierci podobna?

– A po cóż nam to wiedzieć, Jaszczyk? – martwym głosem powiedział Krotosz. – Chodźmy już lepiej. Chodźmy.

A potem wsparli się o siebie, znękany człowiek w brudnym płaszczu i chudy, obdarty wyrostek, i pokuśtykali ku Bramie Solnej. Dobrze podchmieleni pachołkowie ani na nich spojrzeli, ruszyli więc dalej, za mury miejskie, poprzez błonia rozżarzone od ognisk pątników. Droga była pełna wędrowców nadchodzących do Spichrzy na Żary, a oni mozolnie szli w przeciwnym kierunku. I żaden nie obejrzał się, póki miasto i Jaskółcza Skała nie zniknęły w oddali.

* * *

Przycupnięta w zaułku nieopodal ogrodów cytadeli Marchia niecierpliwie mięła w palcach rękaw sukni. Dopiero teraz, z dala od żebraczej gospody, poczuła brzemię wypitego trunku. Kręciło się jej w głowie, a przy najsłabszej wrzawie od strony książęcego traktu całym ciałem wstrząsało niekontrolowane drżenie. Czekała. Jasenka chciała mieć pewność, że sprawa została załatwiona i Marchia nie śmiała się jej pokazywać, póki nie dostanie wiadomości, że kamraci Trzpienia zdołali ukatrupić księżniczkę.

Ale czas mijał i powoli cienie się wydłużały, aż wreszcie przesłoniły kamienne dno ulic. Marchia objęła się ramionami, lecz chłód tkwił znacznie głębiej, w jej sercu. Ani spostrzegła, kiedy zaczęła spazmatycznie łkać, i dopiero po chwili uświadomiła sobie, że te urywane, piskliwe dźwięki wydobywają się z jej ust. A wtedy przeraziła się naprawdę, nigdy wcześniej bowiem życzenia Jasenki nie przyprawiały jej o podobne przerażenie.

115
{"b":"89211","o":1}