Głos olbrzymiego portowego dzwonu obwieścił koniec dnia, choć niebo nie pociemniało jeszcze i nad wodami wisiała zaledwie lekka, grafitowa mgiełka. Ale na obu cyplach zatoki niewolnicy zacinali już woły u kołowrotu, na który nawinięto łańcuch, podobno dar samego Kii Krindara od Miecza, wykuty w pradawnym ogniu w głębi ziemi. Olbrzymie żelazne ogniwa, co zmierzch podnoszone z morskiego dna, wytyczały granicę portu, aby pod osłoną ciemności żaden obcy okręt ani inna niegodziwość nie wkradły się do uśpionej Traganki.
Z wolna u nabrzeża i wzdłuż traktu, który jak marmurowy wąż wił się wokół Białogóry, rozpalano latarnie. Nawoływania stróżów ogniowych niosły się wzdłuż ogrodów ocieniających drogę do siedziby bogini. Kobieta w stroju norhemnów przystanęła i popatrzyła przez ramię na miasto, rozpostarte pomiędzy jaśniejszą krawędzią portu i stokiem góry. Nie miało murów ani potężnych baszt, by strzegły jego bezpieczeństwa. Za wszystkie zasieki i szańce wystarczała sama Zaraźnica, kapryśna, dziecięco okrutna bogini wyspy. Ale Szarka nie rozmyślała o Fei Flisyon. Oparta o chłodny pień jesionu nasłuchiwała ponad miastem głosu, który przywiódł ją aż na Tragankę. Daremnie. W gorącym, dusznym powietrzu rozlegało się granie cykad i ptaki pokrzykiwały z rzadka w zaroślach, układając się do snu.
– Nie jesteś nim – odezwała się, przerywając ciszę, skulona na szczycie schodów postać. Jej głos był mieszaniną wyrzutu, rozczarowania i złości. Przede wszystkim złości. – Znów nim nie jesteś.
Przycupnięta na krawędzi ostatniego stopnia Fea Flisyon nie odrywała spojrzenia od migoczących na nabrzeżu świateł. Jej wąska twarz i opasujący czoło kryształowy diadem świeciły w mroku tak mocno, że wkrótce Szarka musiała odwrócić wzrok. Dostrzegła jednak, że z lewej, kurczowo zaciśniętej na naszyjniku, ręki bogini wyrastało sześć palców.
Za drobną, rozświetloną postacią otwierała się szczelina, wejście do pałacu i jedyna droga w głąb góry. Po wyspie krążyła pogłoska, że bogini trzyma w pieczarach niezmierne skarby i wielu kusiło się je odnaleźć. Żaden nie wrócił.
– Olśniewające miasto, prawda? – spytała Zaraźnica.
– Największe spośród tych, które widziałam – przytaknęła Szarka.
Bogini ruszyła ku wejściu do jaskiń.
– Chodź za mną – rzuciła.
Szarka zawahała się, patrząc, jak tamta z wolna pogrąża się i ginie w trzewiach góry. Ze szczeliny bił przenikliwy chłód, a skałę pokrywały drobne kropelki wody, połyskujące jak górski kryształ. Kobieta roztarła jedną z nich w dłoni i oblizała opuszkę palca. Woda była słona i gorzka. Blady wiosenny księżyc wzeszedł nad miastem, lecz wewnątrz góry zalegała ciemność, a kroki Fei Flisyon chrzęściły wśród lodu, coraz dalej i coraz słabiej. Szarka jeszcze raz obejrzała się i ostrożnie zeszła w podziemia, w ślad za odległym blaskiem bogini.
W jaskini panowała cisza, mącona jedynie monotonnym pluskiem kropel spadających w gruzowisko skał i ogromnych kryształowych obłamów. Tuż za wejściem korytarz zwężał się i obniżał gwałtownie pomiędzy dwoma głazami. Nie było już świateł ani stopni wykutych w marmurze, tylko chłód i woń zatęchłego powietrza. Podeszwy ślizgały się na zawilgłych porostach.
– Kiedyś miałam tutaj tuzin kryształowych sal – dobiegło ją z dołu – i wiele tuzinów wojowników drzemie w tym rumowisku. A przecież każde z was, którzy tu wchodzicie, myśli, że jest jedyne.
Szarka trąciła czubkiem buta pogięte, przerdzewiałe resztki sztyletu.
– A nie jest?
– Nie. Jedyna jest tylko obręcz, którą nosicie.
Zanurzały się dalej i dalej w zimne wnętrze góry. Przodem szła bogini, przepowiadając coś do siebie pod nosem, Szarka zaś z tyłu, klnąc za każdym razem, gdy musiała przeciskać się pomiędzy zwalonymi głazami.
Na koniec przejście rozszerzyło się w grotę, przeciętą wartko płynącym strumieniem. Z góry, przez odległą szczelinę wpadała smuga światła. Pani Traganki siedziała wysoko na krawędzi oszronionej półki, pomiędzy śnieżnymi sowami. Kosmyk jej czarnych włosów wysunął się spod diademu i opadł na ramię. Poświata przybladła nieco, a Zaraźnica machała bosymi nogami, strącając lodowe sople. Jej twarz była twarzą dziecka, lecz oczy, bursztynowe i błyszczące jak od gorączki, patrzyły wzrokiem bogini, prastarej i złowrogiej.
– Kiedy wieje wschodni wiatr – powiedziała, spoglądając ku górze – szczelina śpiewa jak żmijowa harfa. Usłyszysz, gdy nadejdzie czas deszczów. Jeżeli dożyjesz.
Szarka stała w milczeniu, osłonięta ciemnym strojem norhemnów. Miejsce to w niczym nie przypominało baśniowego, pełnego przepychu pałacu, o którym opowiadali jej kapłani i który podobno krył się we wnętrzu góry. Nigdzie nie widziała podziemnych ogrodów, pełnych kwiatów o upajającej woni ani łoża wysłanego miękkimi poduszkami, gdzie bogini ugaszczała swych wybrańców. Przeciwnie, surowość groty budziła grozę.
– Pewnie w mieście niewiele ci wyjaśnili, partacze. – Zaraźnica skrzywiła się. – Nosisz obręcz dri deonema. Pierwszego. Prawdziwego. Jednak nie jesteś do niego podobna. Nie jesteś nawet mężczyzną. I skoro już nie mogę mieć z ciebie innego pożytku, będziesz dla mnie walczyć na placach Traganki.
Jej słowa nie brzmiały jak wyjaśnienie, lecz rozkaz. Właściwie niczego innego nie należało oczekiwać – nie po tej istocie i nie w jej własnej siedzibie. Mimo to kobieta odważyła się zapytać:
– Dlaczego?
– Dlatego – oczy Zaraźnicy stały się nagle ciemne i obce – że tak postanowiłam.
Sopel lodu zmienił się pod jej dotknięciem w przezroczysty kielich. Bogini zsunęła się na brzeg strumienia, a jej suknia zawirowała przy tym jak skrzydła olbrzymiej ćmy. Zaczerpnęła wody i podała naczynie kobiecie.
– Wypij.
Szarka nie poruszyła się, pozwalając, by kielich wysunął się z palców Fei Flisyon. Nim sięgnął ziemi, druga dłoń bogini – karząca, lewa dłoń o sześciu palcach – wykonała nieznaczny ruch. Dziewczyna usłyszała przenikliwy dźwięk, cichy jak bzyczenie osy. Odskoczyła. Dwie cienkie, przejrzyste igły otarły się o zawój norhemnów.
Kielich uderzył w skałę. Szarka potrząsnęła głową.
– Czy naprawdę sądziłaś, że zabijesz mnie tanią sztuczką?
– To wbrew prawidłom! – zawyła Fea Flisyon.
Jej twarz rozmyła się w jasną, bezkształtną smugę. Kiedy skrzepła na nowo, skórę pokrywały drobne, purpurowe cętki, a rysy wyostrzyły się, sposępniały i nie pozostał w nich ślad wcześniejszej beztroski. Zaraźnica przybrała swe prawdziwe oblicze, przed którym drżano we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza. Spomiędzy sinych, spękanych warg połyskiwały zęby. Czoło pokrywał pot, oczy były rozszerzone gorętwą i szałem, mętne. Tak właśnie wygląda Morowa Panna, gdy znienacka człeka zajdzie, pośrodku snu najgłębszego stanie u wezgłowia, palcem z lekka w plecy stuknie, na zgubę wieczną, na zatracenie.
– Podobni tobie nie przychodzą tą ścieżką! Kto cię, dziwko, na mnie nasłał? – wysyczała.
Jej lewa karząca dłoń drgała i kurczyła się spazmatycznie.
– Nikt! I nie należę do twojego przeklętego plemienia, parthenoti.
– Parthenoti?! – wrzask Zaraźnicy strącił ze ścian groty resztki sopli. – Parthenoti?!
I naraz jej gniew nieoczekiwanie opadł. Lewa ręka znieruchomiała.
– Skąd jesteś? – spytała przytomnym głosem. – I czego szukasz w moim mieście?
– Co ci do tego? Póki nie zobaczyłam igieł, myślałam, że jesteś tamtą.
Fea Flisyon zagapiła się na nią, nie rozumiejąc. W miarę jak jej złość wygasała, czerwone cętki blakły i znikały.
– A zatem przybywasz od Delajati – rzekła wreszcie. – Czegóż chce moja młodsza siostrzyczka? Postanowiła wygubić matczyne bękarty?
– Nie znam zamysłów Delajati.
Bogini przymrużyła oczy.
– Albo nie powiesz mi.
– Dlaczego miałabym to uczynić?
Fea Flisyon uśmiechnęła się, odsłaniając zęby, drobne i ostre jak u rosomaka.
– Wszak wiedza jest bronią, czyż nie? Ale dobrze. Nie zamierzam cię zmuszać, skoro przywędrowałaś do mnie księżycową ścieżką, spoza najdalszej z bram. Jednakże z jakiegoś powodu przypłynęłaś na Tragankę, a potem weszłaś na tę górę. Dlaczego?
– Szukam kogoś. Zwali go Eweinren. Eweinren z Karuat.
Fea Flisyon wzruszyła ramionami, znów spokojna i niemal obojętna.
– Skądże pewność, że znajdziesz go właśnie na Tragance?
Szarka zawahała się. Nie próbowała zaskarbić sobie łaski bogini, nie potrafiła zaufać nikomu z podobnych do niej. Przebyła jednak długą drogę i nie chciała odejść z niczym.
– Jadziolek mi wyjawił – wyznała z ociąganiem. – Skoro tylko wiosna nastała, począł naglić, bym gotowała się do drogi. Przeprowadził mnie przez stepy aż nad sam kanał, a potem wybrał statek na Tragankę.
Fea Flisyon roześmiała się. Jej wysoki głos niósł się po grocie jak trel dziwnego ptaka.
– Tak bardzo pragniesz owego Eweinrena odnaleźć – zakpiła – że usłuchałaś rojeń na wpół obłąkanego plugastwa? I to takiego, co się żywi nocnym mamidłem? Co cię dla zwidów sennych wpędzi w szaleństwo? Nie, nie słyszałam o Eweinrenie – spojrzała na Szarkę bursztynowymi oczami – a ja wiele słyszę.
Szarka bez słowa podała bogini obręcz dri deonema. Opaska była wąska, wykuta ze srebrzystego metalu.
– Zatrzymaj ją – odpowiedziała łagodnie pani Traganki. – Przynależy ci wedle obyczaju.
Dziewczyna cofnęła się o krok.
– Nie będę nosić znaków parthenoti. – W jej głosie brzmiała odraza. – Niczyich znaków.
Fea Flisyon zacisnęła szczęki. Na jej twarzy znów wystąpiły drobne, purpurowe cętki, na czole sperlił się pot.
– Ja zaś nie stanę się pośmiewiskiem w moim własnym domu i nie dozwolę, by śmiertelna odrzuciła moje dary – syknęła. – Popatrz! – W jej lewej dłoni zabłysła garść cienkich, kolorowych igieł. – Niektóre niosą trąd, inne dur, czerwoną śmierć albo zgorzel… Dzisiaj udało ci się obronić przed czarem, który uwięziłby cię na Tragance. Czy jutro również będzie ci sprzyjać szczęście?
Szarka przełknęła ślinę. Odgadła już, skąd biorą się opowieści o podziemnym pałacu i cudownych ogrodach bogini, gdzie kwitną kwiaty z czystego złota, a pszczoły są uczynione z bursztynu i hebanu. Fea Flisyon nie potrzebowała niczego, prócz tych drobnych strzałek, połyskujących teraz w jej dłoni. Ci wszyscy nieszczęśnicy, którzy nie potrafili zawczasu wyczuć natury kryształowych szypów Morowej Panny, przybywali tutaj niczym zwierzęta na rzeź, zadziwieni i strwożeni, oczekując cudu. I cud nadchodził. Dwie drobne kryształowe strzałki oślepiały ich, karmiły złudzeniem i przywiązywały na zawsze do tej groty i jej pani.