Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Grozisz mi? – spytała kobieta, choć teraz rozumiała w pełni, dlaczego kapłani tak bardzo pragnęli ją posłać na Białogórę. – Grozisz czy ostrzegasz?

– Zgadnij – zakpiła Fea Fliyson. – Zgadnij też, jak długo zdołasz się ukrywać, nawet jeśli pozwolę ci odejść wolno. Aż wibrujesz od mocy. Świecisz jak latarnia w mroku.

W górze, u krawędzi szczeliny, jadziołek poruszył się lekko i załopotał skrzydłami. Był drobny, niewiele większy od gołębia. We wnętrznościach czuł znajomy, palący głód, co nie wprawiało go w przyjazny nastrój. Ciemnooliwkowe, zakończone haczykami pióra uniosły się i nastroszyły. Na końcu każdego z nich połyskiwały drobne krople jadu jak zawsze, gdy ruszał na polowanie.

W dole drobna, jasna postać podawała coś jego rzeczy. Szpony jadziołka zazgrzytały o skałę, zakrzywiony dziób klekotał z rozdrażnienia. Nie powinna tego brać, myślał, wie, że nie powinna. Teraz jednak nie usłucha ostrzeżenia, nazbyt jest zła, że nie odnalazła tego, po co przyszła. Zaskrzeczał z irytacją. Dogadzał jej, piastował ją i hołubił, ale pozostała, jak dawniej, niewdzięczna i nieostrożna. I uparta. Zawsze była uparta, od tamtej chwili, gdy pochwycił ją na spalonych słońcem skałach.

Ale potrafiła śnić i należała do niego. A jej sny były pełne ognia.

– Jesteś do niej bardzo podobna – rzekła Szarka. – Tak łatwo wziąć cię za Delajati.

– Jestem jej bękarcią siostrą, choć słabszą i bardziej trwożliwą. Nie chcę wszczynać wojny. Cokolwiek zamyśla Delajati, weź obręcz i idź na północ. I nie wracaj tutaj.

– A ty?

– Będę cicho i nie wyściubię nosapoza Tragankę, choćbyście pospołu obróciły resztę Krain Wewnętrznego Morza w perzynę – odparła drwiąco Fea Flisyon. – Ale pozostali ściągną do ciebie, jak muchy do lepu. Weź ją! – powtórzyła z naciskiem. – Moja moc jest poślednia i nie ochroni cię przed wszystkim, lecz przesłoni ślad Delajati. Przez jakiś czas. Potem jednak… – Rzuciła jej pod nogi obręcz. – Czy naprawdę musisz przysparzać sobie wrogów?

Dobrą chwilę patrzyły na siebie bez słowa, wreszcie Szarka pochyliła się i podniosła znak bogini. Chłodny metal parzył palce. Dziewczyna odwróciła się i ruszyła pomiędzy ciemnymi zwałami kamieni. Jadziołek też się poderwał i zataczał w ciemności szybkie koła.

– I tyle? – krzyknęła za nią z kpiną bogini. – Nie będziemy rozprawiać o zgubie świata? O czasie szafelinów i siekier, o krwi na darmo przelanej i ogniu za plecami?

Kiedy kobieta, która nosiła jej znak, wyszła z trzewi góry, Zaraźnica stanęła w smudze księżycowego światła, uniosła wąskie, ostre dłonie i rozpoczęła inwokację:

Witaj, jasna gwiazdo zmierzchu, zaklinam cię przez potężne imiona, poprzez dwunastu, którzy umarli od stali, poprzez dwunastu, których powieszono, poprzez dwunastu, których poćwiartowano, poprzez chleb i sól, poprzez dwanaście gwiazd, które są jedno, zaklinam cię, jasna gwiazdo zmierzchu…

Było to zaklęcie stosowne raczej w ustach wioskowej wiedźmy, nie bogini, ale ten, którego przywoływała, nie pojawiłby się na inne wezwanie. Podmuch wiatru przyniósł znad szczeliny smród portu i gorzką woń kwiatów – w dole kwitły migdałowce. Fea Flisyon od Zarazy odwróciła się i zniknęła w głębi Białogóry, nie czekając tego, co przywołała.

* * *

Krążyli bez celu po uliczkach niskiego miasta, ot, trzech zwyczajnych najemników – dwóch zapewne krewniaków, bo ich rysy zdradzały tę samą surowość, trzeci zaś, pobliźniony na gębie i schorowany od dawniejszych ran – którzy w poszukiwaniu nowego zarobku zbłądzili do jednego z najzasobniejszych miast świata, a teraz z szeroko otwartymi oczami podziwiają jego cuda. W każdym razie Przemęka miał nadzieję, że tak właśnie myślą o nich przechodnie spotykani w portowych zaułkach, robotnicy z deskami na ramionach, rybacy w spłowiałych koszulach, przesiąknięci wonią ryb, przekupnie z garncami flaków albo polewki, handlarze winem, bosonodzy mnisi, jałmużnicy o długich, skołtunionych brodach czy wreszcie niewolnicy, którzy z koszami na plecach wędrowali od straganu do straganu za swymi paniami. W tej ludzkiej ciżbie, przelewającej się nieustannie pomiędzy kamieniczkami z lichego wapienia, niewątpliwie kryli się również szpiedzy zakonu Fei Flisyon, na razie jednak Przemęka nie kłopotał się tym nadmiernie. Nie chciał starcia ze świątynną strażą ani tym bardziej najemnikami, strzegącymi głównego traktu, ale ufał, że na paru tchórzliwych donosicieli, co przemykają się mroczną stroną ulicy, starczy wysłużony miecz, który miał u boku.

Kiedy gorąco zelżało, wszyscy trzej przysiedli w podcieniach gospody. Wiatr dmuchał od strony portowego targu, nawiewając ostrą woń ryb, a przy jedynym stole kilku robotników z nabrzeża spiesznie pochłaniało wieczorny posiłek. Pod karcącym wzrokiem oberżysty przesunęli się, by uczynić nowo przybyłym miejsce, ale pomrukiwali coś z wrogością. Przemęka uśmiechnął się pod wąsem. Dobrze znał to miasto. Jak ladacznica chętnie wyciągało dłoń po złoto i wdzięczyło się do przybyszów, lecz w istocie nie było im przychylne. Mało kto z obcych bądź innowierców mógł się tu osiedlić na dłużej – jednemu dom spłonął, drugiemu dziecko zagubiło się bez śladu na ludnej ulicy, inny zaś nieopatrznie podpisał zastawne weksle i za długi sprzedano go w niewolę. Tylko na żaków patrzono pobłażliwiej, ale i wśród nich mało który pochodził spoza Szczeżupin.

Oberżysta przetarł ścierką blat przed nimi i nie mówiąc słowa, przyniósł trzy gliniane miski. Przemęka zamieszał łyżką wśród morskiego drobiazgu, kawałków ryby, kałamarnic, wodorostów, marchwi i pokruszonego chleba. Skosztował bez zapału, ale polewka okazała się zacna, mocno przyprawiona czosnkiem i cebulą. Jadł ostrożnie, obserwując otoczenie spod opuszczonych powiek. Koźlarz przysiadł na skraju stołu, z pozoru zaprzątnięty wyłącznie jedzeniem, ale lewą dłoń trzymał pod stołem na rękojeści długiego sztyletu. Sorgo, jego rodowy miecz, spoczywał bezpiecznie na ławie. Robotnicy portowi z początku zerkali na tę broń z respektem, bo nawet w porcie Traganki z rzadka oglądano tak wielkie, oburęczne ostrze. Wkrótce jednak odzyskali rezon. Szturchali się łokciami pod boki, pokazując wzajem na kapłana, gdyż Kostropatka z wyraźną niechęcią gmerał łyżką w zupie. Raz po raz odsuwał na brzeg miski jakieś morskie stworzonko, to znów wypluwał odłamki muszli czy twarde cząstki pancerzyka, przeklinając przy tym z cicha acz siarczyście.

– Patrzajcie go, jaki wydelikacony! – nie zdzierżył wreszcie najmłodszy z robotników. – Kole cię w zęby nasze jadło, koźlichwoście paskudny?

Przemęka zaśmiał się dobrodusznie i już otworzył usta, aby obrócić przymówkę w żart, lecz niestety kostropaty odezwał się pierwszy.

– Świniom ta strawa zdatniejsza alboli waszej bogini – wypalił. – Alem też się innej nie spodziewał na tej wyspie obmierzłej, między pomornikami.

Siwowłosy najemnik aż zaniemówił ze zdumienia. Nawet kapłan przybyły z odległych Żałników nie mógł być nieświadom, że pomornikami obelżywie nazywano wyznawców Fei Flisyon, oskarżając ich, że w istocie czczą czarną śmierć i zarazę. Albo więc Kostropatka był głupcem co się zowie, albo wręcz przeciwnie – z rozmysłu parł do burdy. Robotnicy portowi porwali się bowiem jak jeden mąż z ławy i wnet wyszło na jaw, że każdy miał w przyodziewku utajony jakiś oręż, a to tasaczek o szerokim ostrzu, a to kord okazały czy zakrzywiony szpikulec na drewnianym trzonku.

Przemęka złapał Kostropatkę za kubrak, mocnym szarpnięciem zwlókł go z ławy i popchnął w kąt, po czym chwycił za miecz, zastawiając drogę napastnikom. Przy stole powstał zamęt. Miejscowi odgrażali się głośno, kapłan pomstował pod niebiosy, przyobiecując czcicielom Zaraźnicy straszliwą karę na tym i przyszłym świecie. Oberżysta, który wychynął od strony kuchni, wrzaskliwie wzywał pomocy. Tylko Kożlarz siedział jakby nigdy nic, dojadając resztki polewki, póki jeden z robotników, najmłodszy i bardziej od innych zuchwały, nie zamierzył się na niego nożem.

Nie wypuszczając łyżki z ręki, jasnowłosy uchylił się przed ostrzem, schwycił tubylca za łokieć i pchnął z całej siły na ścianę.

– Zupę bełtacie – wycedził.

Stary najemnik uśmiechnął się pod wąsem i opuścił miecz. Wiedział już, co nastąpi dalej, i poczuł zadowolenie. Zdałoby się dać temu kapłanowi nauczkę, zanim nam bardziej pobruździ. Tym młodym zuchwalcom także, dodał w myślach, popatrując na rozjątrzonych robotników.

Wyrostek oprzytomniał szybko, choć z nosa płynęła mu krew. Nie zamierzał ustąpić, w przeciwieństwie do swych towarzyszy, którzy zrozumiawszy, że sprawa będzie nie z pobliźnionym pokurczem, ale z dwoma rosłymi najemnikami, poprzestali na wykrzykiwaniu obelg i zagrzewaniu kompana do walki.

– Ja ci jeszcze lepiej we łbie zabełtam – zasępieni! przez rozbite wargi chłopak, wymachując szerokim nożem w drewnianej oprawie. – Aż ci ślepia na wierzch wyjdą i mózg uszami wypłynie.

Wciąż z łyżką w ręku, Koźlarz uniósł brwi. Gapie zarechotali, tak przesadna była pogróżka wyrostka, i nastrój przed gospodą zmienił się w jednej chwili. Młodziak dalej wymachiwał nożem, przyskakiwał do najemnika, uciekał przed wyimaginowanymi ciosami, bał się jednak zanadto przybliżyć.

– Jeno uważaj, Kiełpik, żebyś sobie troków od gaci nie przydeptał – zakpił któryś z jego kompanów. – Nie wiedzieć wtedy, czyja jucha rynsztokiem do morza popłynie.

Młody robotnik zagryzł zęby i mocniej zacisnął palce na trzonku noża. Przemęka właściwie mu współczuł – chłopak nie mógł już okazać strachu przy znajomkach, ci zaś bynajmniej nie zamierzali przyjść mu z pomocą. Może niedawno jął się portowej roboty i nie zdążył zaskarbić sobie ich przychylności, a może po prostu mieli ochotę na chwilę rozrywki, jakiej dostarczy zwada zapalczywego gołowąsa z doświadczonym najemnikiem. Zagrzewali go więc do wzmożenia wysiłków, pohukiwali za plecami, nawet popychali nieznacznie do przodu.

Jeden Koźlarz wydawał się zupełnie niewzruszony zamieszaniem. Dopiero kiedy wygarnął resztki strawy z miski, powstał gwałtownie, odsuwając od siebie stół. Potrącony w udo pacholik zatoczył się i cofnął o krok. Błysnęło żelazo, ale nie wysłużony kord czy nóż do patroszenia ryb. Nie wiedzieć kiedy w ręku jasnowłosego znalazł się potężny szarszun. Młody robotnik sapnął, jak zaczarowany śledząc klingę.

14
{"b":"89211","o":1}