Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ 8

Deszcz zaczął siąpić, kiedy tylko zeszli z Przełęczy Skalniaka, i derka, którą nakryto księcia, wnet doszczętnie przemokła. Księżyc się skrył, ścieżka też przepadła i Przemęka nie rozpoznawał już okolicy. Po jakimś czasie natrafili na dno żlebu, może wyschłej rzeczki, bo kamienie były obłe i wygładzone falami. Potykając się raz po raz, brnęli w dół. Głowa księcia bezwładnie podskakiwała na noszach, ale kiedy siwowłosy najemnik pochylał się nad rannym, słyszał chrapliwą, urywaną piosnkę oddechu. Zacinał wtedy zęby aż do bólu i mocno wpijał palce w gałęzie noszy. Dziecko, które niegdyś jeździło w kohorcie boga, nie mogło tak łatwo umrzeć, powtarzał sobie w myślach. Nie z głową oczadzoną oddechem potwora i nie tutaj, na bezludziu, gdzie nikt nawet nie uczci jego śmierci pogrzebowym stosem.

Szedł więc uparcie i we ćmie zwidywała mu się inna, odległa ścieżka – zapomniany szlak pomiędzy szczytami, kiedy pierwszy raz pospołu z Koźlarzem wymykali się z opresji. Mróz trzymał natenczas straszliwy, pnie drzew strzelały od nadmiaru soku, oddech zestalał się w powietrzu, ledwie wypłynął z nozdrzy, ale Przemękę grzał gniew i wspomnienie płonącej ojcowizny. Bo przecież już w tamtej chwili rozumiał, że nigdy nie powróci, bo i nie będzie do czego powracać po tym, jak Zird Zekrun wywrze zemstę na ziemi, która stała się schronieniem jego wroga. Dawni druhowie znikną, wymordowani przez Pomorców albo sprzedani w niewolę, domy spłoną, a pola wyjałowieją lub zarosną zielskiem. Mimo to Przemęka pewnie kroczył naprzód, wyprostowany, z toporem na ramieniu i mieczem u boku, jak przystoi panu we własnej dziedzinie, choćby przemierzał ją po raz ostatni. I tylko czasami, kiedy księżyc mocniej zaświecił, nie wiedział, czy to blask śniegu go kluje w źrenice, czy też łzy ciekną po policzkach od mrozu.

– Dosyć! – Kostropatka zatoczył się. Nosze zahaczyły o krzewinę i zachybotały się niebezpiecznie. – Starczy, dalej iść nie Iza! Noc ciemna, choć oko wykol. Kto wie, co za licho tutaj w wykrotach przyczajone? Jeno krecim się po próżnicy, jak pies za chwostem.

Przemęka z wysiłkiem otrząsnął się ze wspomnienia. Powoli, z ogromną delikatnością, dziwnie nieprzystającą do jego postury, odłożył nosze. Kapłan odetchnął z ulgą, a wtedy najemnik przyskoczył do niego, wczepił się rękami w kaftan na piersi. I nieomal krzyknął z przestrachu, kiedy pod kapturem zamajaczyło mu zupełnie inne oblicze, brodate i znajome, choć całkiem niepodobne do nalanej twarzy Kostropatki. Potrząsnął głową, aby odpędzić owo dziwne zamroczenie, które podsuwało mu przed oczy zmarłych.

– Będziesz lazł! – powiedział chrapliwie. – Będziesz lazł, ile trzeba, choćbyś miał zdechnąć! Bo on tu nie sczeźnie! Bo się nie godzi… – zająknął się, gdy usłyszał w swoim głosie echo słów wypowiedzianych dawno temu i przez inne usta. – Nie godzi się, by dziecko, które jeździło w kohorcie…

=… w kohorcie boga! – Rudobrody wojownik potoczył szeroko roztruchanem. – Powiadam, w kohorcie Org Ondrelssena człowiecze dziecko jeździło!

Ucztowali w dolnej izbie dworzyszcza, obszernej i ciemnej, gdyż w ścianach pozostawiono jedynie wąskie, zazwyczaj zakryte okiennicami prześwity. Dębowe ławy poczerniały ze starości i od dymu, szczerby na ustawionym w podkowę stole przypominały o licznych biesiadach i bijatykach. U szczytu rozpierał się Czerwieniec, wysoki, czarnowłosy pan Czerwienieckich Grodów. Po jego prawej ręce posadzono najczcigodniejszego z gości, władykę z wyspy Orrth, który w pokaźnym poczcie ciągnął na południe. Nieco niżej, wedle porządku, zasiedli panowie okolicznych dworców. Na samym dole, jak popadło, biesiadowali czerwienieccy i orrthiańscy drużynnicy.

– Prawdę gada – przytaknął władyka. – Zeszłego miesiąca, jak mi popod samym dworem przelecieli, tom się przypatrzył. Szarszun na plecach wielgachny nosi, jako oni wszyscy, tyle że sam ledwo na dwa łokcie od ziemi odrosły. Prosto smarkacz!

– Ano! – podjął wojownik. – Już drugi rok go u nas oglądają. Nie wiedzieć, skąd pomiędzy widmami ludzkie szczenię.

– Może on z owych dawnych wodzów, co w kurhanach śpią? – Żona Czerwieńca, bardzo młoda niewiasta o długich, jasnych warkoczach, przyłożyła dłonie do zarumienionych z przejęcia policzków. – A nuż prawdziwie poczęły się wypełniać przepowiednie. Toż były znaki… wiek jeszcze nie przeszedł, jak zniknęli żmijowie.

– Tfu, nie gadajcie, pani. – Wojownik wzdrygnął się. – Strach słuchać!

– Z początku odejść miało, co wieczyste – ciągnęła. – Potem wrócić, co umarłe…

– Mnie się widzi raczej – przerwał władyka – że to pomiot boginki. Sorelki, co popod lodowymi górami żyje, albo wichrowej sevri. Bo mnie się on za bardzo na człowiecze nasienie nie patrzy.

– Choćby bóg szczeniaka w palcach ze szczerego lodu utoczył, nam i tak za jedno. – Ktoś zaśmiał się w dole stołu. – Ale prędzej go Białobrody z którąś z naszych dziewek utaczał!

Odziani w wilcze opończe wojownicy zarechotali zgodnie, gdyż na północy nie lękano się nieśmiertelnych, a ludzie żyli po sąsiedzku z wszelakim nieczłowieczym drobiazgiem. Nawet sam Org Ondrelssen od Lodu, czy też, jak go pospolicie zwano, Białobrody, często zaglądał do siedzib śmiertelników i wszyscy radzi go witali, bo pan był hojny, skłonny do uczt i wesołości.

– A na koniec… – mówiła uparcie gospodyni. – Na koniec świat cały sczeźnie, rozpęknie się w płomieniach…

– Dosyć! – uciął z rozbawieniem Czerwieniec. – Miodu każ nam jeszcze z piwniczki przynieść, a my doglądać będziem, żeby nic nie sczezło ani się nie rozpękło.

O świcie srodze przepity władyka odjechał. Wkrótce też zapomniano o wyrostku, co przemierzał północ w kohorcie Org Ondrelssena od Lodu. I jeśli już ktoś o dziecku napomykał, to o innym zgoła, jako że w żywocie pani coraz mocniej kopał dziedzic Czerwienieckich Grodów.

Nastała zima. Żona Czerwieńca napakowała na sanie mnogość dobra, słoniny, solonych ryb, mąki, i jak przystało żonie władcy zaczęła objeżdżać co biedniejszych sąsiadów. Cztery dni minęły, nim przyniesiono wieść, co ją spotkało. Czerwieniec ani się dopytywał, czy ktoś mu żonę z oparzeliska wyciągał. Jak stał pod wrotami, tak się na pięcie odwrócił i przez kolejne trzy dni nikt go nie oglądał.

Rankiem czwartego dnia zszedł do wielkiej izby. Kopniakiem odpędził psy i kazał szykować biesiadę. A później, kiedy się już gościom dobrze ze łbów kurzyło, rozdał dobytek – wszystko prócz topora – okręcił się baranicą i ruszył z cytadeli ku morzu. Dziwili się ludzie, że tak zwykłej niewiasty żałuje; na północy wszak powiadano, że jedna sroka z krza, dziesięć srok na krze. Ale powiadano też, że gdy się mąż na coś zaprze, grzech go zatrzymywać, choćby sam sobie łeb rozbić zamierzył. Nikt więc Czerwieńcowi na drodze nie stawał.

Nocką mróz uczynił się okrutny, a wicher aż dech zatykał. We ćmie Czerwieniec niewiele widział, nadto spił się straszliwie i trafem jedynie znalazł w końcu brzeg. Wyszedł na Bramę, jak nazywano dwie połączone skały, wysoko na urwisko. Stanął w samym środku, pomiędzy ciemnymi głazami. Górą wichura wyła potępieńczo, a Czerwieniec wsparł się twardo na stylisku topora – bo też ziemia kołysała się pod nim bardziej niż pokład okrętu – i wrzasnął w mrok nad zamarzniętym oceanem:

– Zabrałeś ich, Białobrody, zatem i mnie sobie zabieraj, kurwi synu!

Ale choć złorzeczył ze wszystkich sił, żaden piorun nie strzelił. Tylko ochrypł z daremnych zachodów. Wreszcie, rozebrany gorzałką, zwalił się pyskiem prosto w śnieg.

Inny zamarzłby niezawodnie, ale Czerwieńcowi jakieś licho stało na zawadzie. Przespał się w swojej baranicy, obudził się trzeźwiejszy, rozejrzał wokół: jest Brama, są baranica i topór, a przemrożona gęba piecze coraz bardziej. Za to po lodowych dworcach, w których ucztują towarzysze Org Ondrelssena, ani śladu. Zeźlił się Czerwieniec przeraźliwie, ale od swych zamiarów nie odstąpił. Ni na jotę. Nie chce go Org Ondrelssen chłodem umorzyć, tedy inny sposób się znajdzie.

Tylko jaki? Pospiesznie przetrząsał szaty, lecz przecież na biesiadzie i miecz, i sztylet ostatni rozdał, żeby władcę we wdzięcznej pamięci chowano. Ot, nieszczęście. Bo topór, choć broń sławetna i ukochana przez ludzi północy, okazał się bardzo nieporęczny.

– Poczekajże! – krzyknął ku ciemnemu niebu. – Raczej czaszkę sobie o skałę rozwalę, niżbyś się miał ze mnie naigrawać!

Tryknął potężnie w Bramę, krew mu z gęby poszła i sturlał się z urwiska. Podobno brańcy często potrafili się tak w niewoli życia pozbawić, Czerwieniec wszakże łeb miał twardy. Trochę go zamroczyło, ale nie za mocno.

– Żeby ci przyrodzenie parchem porosło, kurewniku – mamrotał, łażąc na czworakach po lodzie. – Żebyś zdechł marnie. A i tak się zabiję, swojego nie ustąpię.

Następnie usiadł na lodzie, wciąż mrucząc pod nosem przekleństwa i klątwy na Org Ondrelssena. Za jego plecami uformował się spory kopczyk nawianego wiatrem śniegu.

Ludzie mieli potem powiadać, że w całym grodzisku rozlegało się wycie mamunów, że pioruny waliły, jakby się bogowie znów na niebie potykali. Nad wszystkim zaś miał się nieść posępny i dumny głos Czerwieńca, kiedy wyzywał Org Ondrelssena, by wrócił mu to, co zagrabił. Ale po prawdzie nikt nic nie słyszał. Tylko strażnicy, którzy na bramach stali, zaklinali się potem, że ktoś darł się:

– Skurwysynu!

Wszelako po biesiadach w czerwienieckiej cytadeli często się tak działo.

Co do samego Czerwieńca, to siedzenie przymarzało mu powoli do ziemi, a w uszach dzwoniło. Nie spostrzegł, jak ponad strzaskanymi filarami Bramy rozbłysła fioletowosina łuna, a z tumanu wypadła gromada jeźdźców. Spod kopyt wierzchowców pryskały kawały lodu, wicher rozwiewał grzywy i wysoko zadarte ogony. Nie były jednak końmi i nie dosiadał ich żaden żywy człowiek – na północy wierzono, że w kohorcie Org Ondrelssena od Lodu jeżdżą dawni wodzowie, wojownicy spod kurhanów.

Kiedy ziemia poczęła drżeć od tętentu kopyt, oprzytomniały Czerwieniec jednym szarpnięciem oderwał portki od gruntu i ryknął z całych sił:

– Bywaj tu! Bywaj!

Wcale się nie lękał spotkania z drużyną boga, nieraz ją przecież gościł w czerwienieckim dworcu. Org Ondrelssen śmiał się wówczas, aż próchno z powały spadało, dziewki w tańcu okręcał, a służebne roznosiły złocisty miód. Pijani wojownicy przechwalali się niemiłosiernie, a dla potwierdzenia prawdziwości słów walono kuflami – z początku po stołach, później po łbach. Na koniec rąbano belki toporami, by się przed świtem hałaśliwie godzić i wymieniać podarunki.

37
{"b":"89211","o":1}