Ale oto dotarła szczęśliwie na wyznaczone miejsce i pozostało jej jeszcze dość czasu, aby odpocząć i napatrzeć się na mieszkańców Spichrzy, zajętych gorączkowymi przygotowaniami świątecznymi. Robotnicy w wypłowiałych koszulach pochłaniali pospiesznie wieczerzę – miskę gęstej polewki i chleb bez okrasy – przy długich stołach, rozstawionych wzdłuż fasad karczem. Dostojne mieszczki w wysokich, białych kornetach i suto marszczonych sukniach wracały ze sprawunkami z niezliczonych kramów, które wychylały się ze wszelkich zaułków i zakamarków. Ulicznicy obrzucali się grudkami błota i nieczystościami wyłowionymi z rynsztoków. Żebracy krążyli wśród tłumu, głośno domagając się jałmużny. Na niskich schodkach przed wejściami do kamienic i w otwartych oknach kramów zastygły stare kobiety w żałobnych sukniach, a żaden z przechodniów nie wymykał się ich bacznemu, surowemu oku. Gdzieś z tyłu przetoczyła się hałaśliwa gromadka żaków.
Księżniczka poprawiła na ramionach samodziałowy płaszcz, którego użyczyła jej kapłanka Zird Zekruna. Miała nadzieję, że dziewczynie uda się zmylić ślady wśród mrowia przybyszów na Żary i szczęśliwie umknąć spod władzy Kiercha. W każdym razie, powiedziała sobie Zarzyczka, dostała dość srebra, żeby kupić przyszłość, i to wcale zasobną. Oczywiście jeśli wcześniej nie złapią jej Pomorcy. Wówczas nie będzie żadnej przyszłości – ani dla niej, ani dla księżniczki.
Nagłe szarpnięcie za rękę strąciło jej kaptur z głowy, odsłaniając długie, splecione w warkoczyki włosy. Zaskoczona, obróciła się z okrzykiem, przekonana, że znalazła ją straż kapłańska lub co najmniej książęcy strażnicy. Ale nie. Stała nad nią czarnowłosa, bardzo powabna dziewczyna w głęboko wydekoltowanej sukni, która nie ukrywała jej bujnych, śnieżnobiałych wdzięków. W tej chwili jednak twarz nieznajomej wykrzywiał grymas wściekłości, a na policzkach wystąpiły czerwone cętki.
– A ty wywłoko plugawa! – rozdarła się niskim, schrypniętym głosem. – A żeby ci trąd i wstydliwa choroba przyrodzenie stoczyły. Czego tu niby szukasz? To moje miejsce.
Księżniczka wpatrywała się w nią oszołomiona. Wokół natychmiast zaczęli gromadzić się gapie, zwietrzywszy sowitą porcję darmowej rozrywki.
– Nazłazi się ich ze wsi, jedną w drugą paskudna i kostropata – jazgotała dalej czarnowłosa – a chciwe na zarobek takie, że za ćwierć miedziaka albo wianek cebuli wyonacyć się dają jak owce.
Wśród tłumu ktoś parsknął śmiechem. Zarzyczka rozejrzała się w desperackim poszukiwaniu drogi ucieczki. W każdej chwili ktoś mógł ją rozpoznać, a dziewczyna w wydekoltowanej sukni wciąż stała nad nią jak kat, wsparta rękami pod boki.
– No, co tak, durna, oczy wytrzeszczasz, jakbyś języka zapomniała w gębie? – wysyczała ze złością. – Do krów, do gnoju, skoro się po ludzku odezwać nie potrafisz! Widzicie ją! Włosy jak szlachcianka zaplotła i już jej się zdaje, że wszystko może.
– Kiedy ja… – ośmieliła się wtrącić księżniczka.
– To moje miejsce, powiadam! – przerwała jej wrzaskliwie tamta. – Od Trzpienia je za uczciwe srebro kupiłam, bierz więc dupę w troki i szoruj stąd, zanim ci te bure kłaki ze łba powyrywam. Powiadam, trzeba było u siebie w gnojowniku polegiwać, a nie w Spichrzy chłopów nęcić, szkarado jedna!
Wśród gapiów panowała coraz większa wesołość, a osłupiała Zarzyczka dopiero przy ostatnich słowach zrozumiała, że oto uznano ją za wiejską, wędrowną ladacznicę. Krew w niej zawrzała. Bez namysłu strzeliła dziwkę w twarz, wkładając w ten cios całą swoją urażoną dumę. Niespodziewająca się tego czarnowłosa zamachała rozpaczliwie rękami, lecz nie zdołała odzyskać równowagi i wpadła do fontanny.
Korzystając z zamieszania, Zarzyczka jęła się przeciskać między tłuszczą. Zadyszana z wysiłku i przestraszona rzuciła się w najbliższy zaułek i zaraz skręciła w bramę. Szczęśliwie natrafiła na przechodnią kamienicę. Przemknęła przez kilka podwórek, wąskich, ocienionych drewnianymi wykuszami i galeryjkami wspartymi na pociemniałych ze starości palach. Bose dzieciaki w umorusanych koszulinach przyglądały się jej z zadziwieniem, a kobiety piorące w wielkich baliach bieliznę, z przyganą odwracały wzrok od jej długich włosów. Pospiesznie naciągnęła kaptur i poszła dalej.
Nie spostrzegła, że jednonogi żebrak, który wcześniej tkwił obok sadzawki, wysunął spod łachmanów drugą nogę i, cudownie ozdrowiały, pokuśtykał jej śladem.
* * *
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, barwiąc na czerwono fasady kamienic. Połyskiwało na halabardach strażników i siekierach cieśli powracających z portu, rozpłomieniało wieńczące rynny rzygulce i metalowe ozdoby na lektykach dworek, pełgało po pancerzach zbrojnych i naszywanych srebrną nicią płaszczach zasobnych mieszczek. Wysoko, na schodach prowadzących do książęcej cytadeli, Przemęka obrócił się i spojrzał na kłębiącą się poniżej, wielobarwną ludzką ciżbę.
– Zupełnie jak ryby w morzu – powiedział z cicha. – Ciekawym, kto się wymknie cało, a kogo dziś bogowie ułowią w swoje sieci.