Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Seradela.

– I jesteś żakiem, czyż nie?

Przytaknął, klnąc durną pychę, która podszepnęła mu, by nawet tej nocy nie rozstać się z biretem kolegium sztuk wyzwolonych.

– Chcę, żebyś przed świtem kogoś dla mnie odnalazł w tym mieście – ciągnęła dziewczyna. – Jasnowłosego najemnika, nie stąd. Nosi zwykły, przeszywany kaftan i goli brodę. Postawny, dobrze wyższy od ciebie. Oczy ma szare.

– Na Tragance jest wielu zbrojnych – ośmielił się sprzeciwić. – Jakże mam go rozpoznać?

– Po mieczu – odrzekła bez namysłu. – Ma na plecach wielkie, oburęczne ostrze. Nie sposób go przeoczyć.

Spojrzał na nią z ukosa. Liczył, że wciąż bawiła się jego kosztem, bo przecież nie mogła naprawdę wierzyć, że spośród wszystkich, którzy świętowali tej nocy na Tragance, uda mu się wyłuskać pojedynczego najemnika.

– Będzie chciał odpłynąć, czuję to – mówiła dalej kobieta. – Będzie chciał się znaleźć jak najdalej stąd. Kim jest Zird Zekrun? – Niespodziewanie zajrzała mu w twarz.

Aż go ciarki przeszły. Cała połać Gór Żmijowych i Kanał Sandalyi dzieliły go od władztwa pomorckiego boga, a przecież nie potrafił obojętnie ścierpieć tego imienia.

– Bóg Pomortu – odparł sucho, bo przed oczami stanął mu nagle ojciec, który kiedyś poprowadził go, nieomal dziecko jeszcze, do piwniczki za wędzarnią, gdzie w tajemnej skrytce chowano wizerunek starej bogini, i kazał na własne życie przysiąc, że nigdy nie wstąpi na służbę Zird Zekruna.

Najemniczka przygryzła wargę, ale nie pytała więcej.

– W każdym razie odnajdziesz dla mnie tego człeka – powtórzyła. – I możesz zwołać kamratów, o pomoc ich poprosić – dodała łaskawie. – Jeśli ci się uda, szczerym złotem zapłacę tyle, ile ważysz. Jeśli mnie zawiedziesz… – Popatrzyła na niego przeciągle i jej głos w jednej chwili stracił całą miękkość. – Nakażę kapłanom, aby cię schwytali, choćbyś się w mysiej norze zaszył. A potem w lochu zamknę, tak głębokim, że się już z niego, póki życia, na boże światło nie wydobędziesz. Czy rozumiesz mnie, żaku?

– Kim wy jesteście, pani? – wyjąkał ze strachem.

Uśmiechnęła się tylko i dopiero wtedy rozpoznał obręcz na jej czole.

* * *

Kiedy Twardokęska zaprowadzono do Szarki, pora wciąż była wczesna i w komnacie panował przyjemny chłód. Dziewczyna siedziała na wykładanym czarnym aksamitem karle i karmiła jadziołka surowym mięsem, a jej ręki nie chroniło nic, prócz miękkich rękawic z jeleniej skóry. Kropelki jadu obeschły już na piórach ptaszyska, lecz gdy Twardokęsek ujrzał zwierza, kapłan musiał go przemocą wepchnąć do środka.

Wiele gadek o południowych bestiach powtarzano po Krainach Wewnętrznego Morza. O wilkołakach, co się za dnia człowieczą skórą nakrywają, a po nocach z wilczą watahą ludzi ścigają. O odszczepieńczych norhemnach, którzy parzą się z własnymi krowami i płodzą rogate monstra. O skrzydlatych potworach morskich, niewieścim głosem wabiących żeglarzy na podwodne skały. I o bestii zagnieżdżonej pod urwiskiem krańca ziemi, gdzie każdego zmierzchu próbuje połknąć słonko. Twardokęsek zawżdy przysłuchiwał się temu ciekawie, kiedyś nawet kazał wędrownego grajka żywcem z Przełęczy Zdechłej Krowy puścić, tak udatnie bajał. Ale ani mu we łbie postało, żeby miał się kiedy w biały dzionek przyglądać jadziołkowi.

Jadziołki rzadko zapuszczały się w Góry Żmijowe. Raz tylko zbójcy obiło się o uszy, że się jakiś po okolicy pałętał. Zdarzyło się to w czas najazdu norhemnów i widno złe z południa za barbarzyńcami lazło, niezgorzej popasając na ścierwie, co nim znaczyli pochód. Wioskowa wiedźma próbowała odpędzić je od niemowlęcia. Była to iście prawowierna wiedźma, wyjątkowo głupia, choć pełna dobrych chęci. Kiedy jadowite pióro uderzyło ją w twarz, własnoręcznie wydrapała sobie oczy. Potem, wyjąc jak wściekły pies, rzuciła się na ciągnące gościńcem stado baranów. Śmierć od jadziołkowego jadu nikomu nie przychodziła łatwo, a najgorsze było szaleństwo, które ją poprzedzało.

A teraz złe na ręce dziewce siedziało, jako kura na grzędzie… Zbójca potrząsnął głową i ukradkiem nakreślił znak odczyniający uroki. Wszak to plugastwo jest przebrzydłe, bogom i ludziom obmierzle, nie tylko krwią się pasie, ale i duszę żywą z żywego człeka wysysa.

A potem przypomniał sobie, jak mu tamten muzykant gadał na Przełęczy Zdechłej Krowy, że czasem norhemne potrafi przywabić jadziołka własną krwią i obrócić go w sługę. I potem plugastwo ni na krok owego człeka nie odstąpi. Tyle że już jako swego zacznie go pilnować, we sny mu się zakradać, dech z wolna wysysać, duszę kazić.

Twardokęsek na nowo nakreślił znak chroniący od złego.

Stwór posłał zbójcy nienawistne spojrzenie żółtych, wąskich oczu, nastroszył oliwkowe pióra na szyi i herszt zląkł się, że zaraz skoczy mu do gardła. Szarka szybko wypowiedziała kilka przyciszonych słów w języku, którego nie umiał rozpoznać, i złe spokorniało odrobinę. Jednak nadal syczało i póki nie skończyła go karmić, zbójca przezornie trzymał się z daleka.

– Siadaj, Twardokęsek. – Obojętnie wskazała półmiski, po czym zabrała się do stosu pism, które zawalały jej koniec stołu.

Czytała, a on pochłaniał plastry wędzonej świniny i ukradkiem obserwował dziewczynę. Co prawda niewiele widział, bo znów okręciła twarz zawojem, ale i tak zrobiło mu się jakoś niesporo. Nie podobała mu się gładko kuta obręcz na jej głowie. Nie podobało mu się, że panna milczy i ani na niego nie zerknie. Nie podobali mu się też sinoborscy łucznicy, którzy z kolei śledzili go wzrokiem nader czujnie.

Nasyciwszy pierwszy głód, Twardokęsek zadumał się nad malowidłami, którymi ozdobiono ściany komnaty. Nie żeby zwabiły go bardzo udatnie wymalowane w szuwarach kaczki; gdzie im tam było do wizerunków niewiast, co się ukazywały na dnie kubków, które Mroczek parę lat temu przywlókł do kryjówki rabusiów! Ale im się zbójca bliżej owym kaczkom i przepiórkom przypatrywał, tym bardziej mu się widziało, że czerwone kamuszki, które drobiowi w miejsce oczu osadzono, to nic innego, jeno szczere rubiny.

Ściągnął ze stołu niewielki nożyk i podważył ślepie najbliższej kaczki. Sinoborski łucznik pogroził mu wymownie pięścią, a Szarka uniosła głowę.

– Siedź spokojnie, Twardokęsek, zeznania twoje czytam – powiedziała drwiąco. – A widzę, że nazbierał się pokaźny rejestrzyk grzeszków. Dwóch klasztorów pogrom, złupienie książęcej mennicy, że o pomordowanych kupcach nie wspomnę, bo tych na kopy liczyć. Rapty na szlachciankach, obwieszanie poborców podatkowych na przydrożnych gruszach, napady na świątynie i grabienie pątników.

– Ano, żyć trzeba – mruknął zbójca.

– No, tyś to se pożył, Twardokęsek. – Spojrzała na niego koso. – Wręcz za trzech sobie pożyłeś. Aż podziw bierze.

Tu zbójca zmilczał skromnie, bo owszem, sam również uważał, że wcale dużo dokonał i sławę niezmierną zdobył, choć go z tego rozsławienia w co najmniej czterech krainach chcieli katu wydać. Ale nie do końca w smak mu było, że tak wyliczała jego dawniejsze uczynki, więc niemalże się ucieszył na widok Mierosza. Pierwszy spośród sług Zaraźnicy bezszelestnie wsunął się do komnaty. Nosił odświętną szatę, suto naszywaną u dołu frędzlami, a jego świeżo wygolony łeb aż połyskiwał. Szedł raźno, kręcił młynka palcami i wydawał się wielce kontent. Szarka zmarszczyła brwi i z nieskrywaną niechęcią odłożyła pergamin.

– Jak przeszła noc? – zagaił kapłan.

Herszta ominął wzrokiem, zupełnie jakby go w komnacie nie było. Twardokęska złość zdjęła. Czekajże, rzezańcze łysy, pomyślał. Niech się trafi okazja, a grzbiet ci przetrzepię, i wówczas obaczymy, czy nie spuścisz z tonu.

– Dobrze – odparła chłodno dziewczyna. – Przysposób mi pakunki na drogę. – Podała mu kartę zapisaną rzędami drobnego pisma. – Odpłynę dziś jeszcze.

Mierosz posiniał, oparł się ciężko o wyzłacane malowidło, i przez chwilę był bliski apopleksji. Zaraz wszakże oznajmił mocnym głosem:

– To się nie godzi!

– Godzi, nie godzi – Szarka wzruszyła ramionami – obojętne. Grunt, że dogadałyśmy się z twoją boginią. Poza tym nie będzie ćwiartowania, bo zbója zabieram ze sobą. Ano, Twardokęsek – dodała złośliwie – jeśli sądziłeś, że z dobrego serca wyciągam cię spod katowskiego topora, to srodześ pobłądził. Potrzebny mi przewodnik. Ktoś obrotny, kto dobrze zna okolicę i nie poleci w pierwszym miasteczku wójtowi na mnie donieść. Nadasz się wyśmienicie. Drabom nic nie powiesz, bo cię zaraz obwieszą, a będziesz próbował uciekać, jadziołek zagna cię z powrotem. – Podrapała złe po oliwkowym podgardlu, aż przymrużyło oczy z przyjemności.

Zbójca milczał, z namysłem przeżuwając słowa Szarki. Cóż, myślał, lepsza już dziewka, choćby i z plugastwem, niż ćwiartowanie. A skoro staniemy w Górach Żmijowych, wnet się obaczy, kto tam kogo będzie na łańcuchu prowadził. Ani chybi i jadziołek zdrzemnąć się musi, podczas gdy dziewka, choć dri deonema ubiła, mdła jest i chuderlawa. Łacno ją człek przemyślny pokona.

Rzucił ukradkowe spojrzenie na Mierosza. Ten także nie odzywał się ani słowem, a na jego twarzy malowało się skupienie. Widać szacował, jaką też może mu korzyść przynieść nieoczekiwane zniknięcie dri deonema. Nie trwało to długo. Skinął głową i zbójca zrozumiał, że kapłan w istocie z ochotą pozbędzie się kłopotu. A jakże, pomyślał kąśliwie, dziwek w porcie bez liku, choćby rudych, żadna sztuka jedną sprawić, trupa w szatki dri deonema przebrać, a w miejsce zwycięzcy podstawić jakiego posłusznego, poczciwego głupca. I nic to nowego pewnie, ani chybi nie raz już musieli tak sobie kapłani radzić.

– Zatem postanowione – rzekła Szarka. – Wybierz sobie nowy przyodziewek, Twardokęsek. I niech Mierosz zaprowadzi cię do łaźni. Strasznie cuchniesz. Aby nie zwłóczcie, bo niebawem odpływamy.

Twardokęsek sposępniał. W czas przeprawy na Tragankę przekonał się, że nie przepada za morzem. Szyper wszystkich podróżnych zapędził do wylewania wody, bo krypa przeciekała okrutnie, a drugiej nocy kanał tak się rozkołysał, że zbójca prawie w ocalenie zwątpił. Bydło ryczało przeraźliwie, niewiasty głośno odmawiały litanie do Fei Flisyon, kapitan klął.

18
{"b":"89211","o":1}