Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Tym większą złość wzbudziła w nim zupełna bezradność wobec najazdu złego na opactwo. Ciecierka nie mógł pozwolić, by po Górach Żmijowych poszła wieść o tym, jak został wystrychnięty na dudka przez zwyczajną przeklętnicę. Stary braciszek, który usługiwał przybyłym, zapewniał wprawdzie opata, że wiedźma jest prawomyślna i łagodna jak dziecko, Ciecierka jednak wiedział, że niebezpieczeństwo często przybiera najbardziej niewinne kształty. Prawdziwie prawowierna niewiasta nie wędrowałaby pospołu z jadowitym potworkiem i czarnobrodym opryszkiem, by nie wspomnieć o rannej, która wedle słów starego mnicha z twarzy przypomina mieszkańców Wysp Zwajeckich.

* * *

Twardokęsek tkwił na przyzbie, melancholijnie obserwując, jak jadziołek i rudy kociak wiedźmy wydzierają sobie zmasakrowane, pokryte resztkami piór ścierwo. Z jakiegoś powodu zwierzaki radowały się swoim towarzystwem. Co więcej, zbójca spostrzegł, że wracając z wieczornych łowów, ptaszydło za każdym razem skwapliwie dzieli się z kotem zdobyczą. Zażyłość ta raczej niepokoiła Twardokęska.

Siedział na słońcu, żuł źdźbło trawy, rozmyślał i klął. Na wspomnienie, co mu jadziołek uczynił na Przełęczy Skalniaka, zbójca, choć przecie człek dzielny i losem srodze doświadczon, poczynał trząść się i dygotać. Obmierzłe żółte ślepia wkręciły mu się prosto w rozum, przewierciły, przenicowały na wylot. Potem pojawiła się wiedźma i ani się obejrzał, a darł na szarpie własną koszulę i przewiązywał dziewce rany. Ćmiło mu się przed oczami, krew nosem szła, a Szarka kwiliła mu na rękach.

Gdyby nie napatoczyła się wiedźma… – pomyślał z żalem. Ale nie. Musiał ją jadziołek przywołać i do pomocy zaprząc, na moją zgubę. A żeby ich szlag trafił, sarknął w myślach zbójca, rudą dziewkę, wiedźmę i plugastwo pospołu.

Od strony studni podszedł ku niemu zgrzybiały braciszek z mosiężnym czajnikiem w ręce.

– Jak dzisiaj wasza dzieweczka? – zagadnął.

Zbójca znów zaklął pod nosem. W tej okolicy jego imię było wcale głośne, tedy wykoncypował, że lepiej, jeśli w opactwie zapamiętają go jako opiekuna Szarki. Wyjaśnił mnichowi, że ojciec dziewczyny posłał ją na zrękowiny do Uścieży i że po drodze napadli ich grasanci, wozy obrabowali, a drabów wytłukli – wszystkich, prócz jego samego, bo zabarłożył w karczmie. Opowieść wcale się udała, nawet Mroczek, który ze wszystkich kamratów z Przełęczy Zdechłej Krowy najlepiej ozorem obracał, by się jej nie powstydził. Ale teraz nieszczęsny Twardokęsek ledwie na parę kroków mógł odejść od posłania Szarki. Rosołem ją musiał poić i czoło w gorętwie ocierać, a nawet pod okiem starego mnicha i wiedźmy zmieniał jej opatrunki. Zaczynał czuć się jak niańka.

– Spała cały dzień – burknął – ale pod wieczór gorączka roznieca się na nowo.

Mnich podniósł na niego wypłowiałe niebieskie oczy.

– Nieprędko pociągniecie dalej.

– Ano – zgodził się niechętnie Twardokęsek.

Drzwi chatki uchyliły się, skrzypiąc, i na progu stanęła płowowłosa wiedźma. Głębokie cienie pod jej oczami przypominały, że nie spała od wielu dni. Jak zwykle nosiła obszarpaną szafranową telejkę, która ni do połowy nie zakrywała jej ud, ogorzałych od słońca i tak podrapanych, jakby tańcowała w malinowej chrzęśli.

Wiedźma ciekawiła Twardokęska, odkąd wychynęła znikąd i przykazała wieźć Szarkę do klasztoru. Ciekawiła, ale też i trwożyła niepomału. W dolince nieopodal Przełęczy Zdechłej Krowy też przeklętnica siedziała. Jagódka ją wołali. Od przypadku zbójcom łby łatała, ale sam Twardokęsek z rzadka do niej zaglądał. Na koniec wieśniacy ponoć utłukli ją kijami. Gadano, że kumała się ze zwierzołakami, bydło trzebiła pomorkiem, a niewiasty prześladowała niepłodnością. Była babskiem złośliwym, wrednym i nieużytym. Kiedyś Mrówka skopał jej kota, a kocisko miała ryże, wypasione i bezczelne, to zaraz się odwinęła i w gębę mu napluła, że przez całą zimę nie zeszły mu parchy.

Bo tak właśnie z wiedźmami bywa, pomyślał. Niby choroby zamawiają, pogodę wróżą, świnię zgubioną w lesie potrafią wynaleźć, napoje rozmaite warzyć i niewiasty zległe ratować. Ale nie pomoże parszywej szkapie pozłocista uzda. Zawżdy się na złe wiedźmia magia obróci, bo złe do złego ciągnie, a plugawe z plugawym się brata.

Przyglądał się więc wiedźmie Twardokęsek bacznie, ale widziała mu się jakoś niewydarzona. Starajagódka była staruchą wielką, rozłożystą. Kiedy zaklęła, w drugim powiecie ją słyszeli, a skoro przez ramię splunęła, drzewa padały. Tymczasem niewiastka ze ścieżki skalniaka okazała się chuchrem, chudym a przelęknionym i od ludzi stroniącym. Kota ze sobą ciągała, ale co to był za kot?

Żebra mu przez skórę sterczały, pysk miał owrzodzony, a oczka kaprawe – po prostu zwyczajna lichota.

Jednak tam, na przełęczy, wiedźma wydarła Szarkę kostusze. Ziołami jej rany obłożyła, mchem sinym, a potem nielitościwie popędziła Twardokęska do klasztoru. Tam też nie legła. Napoje warzyła, przy dziewce mruczała zaklinania, aż po blady świt nad ranami wiedźmiła. A jeszcze później zbójca wynalazł ją we własnym posłaniu. Przywarła mu do boku, miękka, ciepluchna. Nie umiał jej odpędzić, po tym, co wydarzyło się obok skalniaka, potrzebował gorącego ciała, aby zapomnieć i wytchnąć. Teraz żałował. Jasnowłosa niewiastka wydawała się zbyt głupia, by zrozumieć, że dotyk w mroku jest czymś zupełnie innym niż zażyłość w dzień.

Przycupnęła obok zbójcy i oparła głowę o jego ramię.

– Powinnaś odpocząć. – Odchrząknął ze zmieszaniem. – Mało co sypiasz.

– Ona majaczy – odparła ni w pięć, ni w dziewięć – od tej rany w boku.

– Modliłem się o jej uzdrowienie do Cion Cerena – zapewnił ich stareńki mnich.

– A co do niej Kosturowi? – prychnęła. – Ona nosi znak Morowej Panny.

Staruszek spojrzał na nią ze zdumieniem, ale zaraz bez słowa podreptał do chaty, by zakrzątnąć się przy wieczerzy. Twardokęsek westchnął z rezygnacją. Przez chwilę miał ochotę objaśnić wiedźmie, że właśnie rzekła coś, co w żadnym razie nie powinno zostać wyjawione, lecz zrezygnował. Po prostu nie miała dość rozumu, by pojąć przymus utrzymania tajemnicy. Skrycie liczył, że wkrótce Szarka zdechnie, a oni wszyscy rozejdą się do swoich spraw.

Jadziołek łypnął na niego z okapu, a w jego bursztynowych ślepiach połyskiwała czysta i niepohamowana nienawiść. Twardokęska zimny pot oblał. Czasami zdawało mu się, że potwór zna każdą jego myśl.

– Po co ona wlecze za sobą plugastwo? – Skrzywił się na poły ze wstrętem, na poły ze strachem. – Przecież ono nienawidzi całego człowieczego plemienia.

Wiedźma zachichotała cichutko.

– Ono wędruje w przód i w tył. – Przytuliła się do Twardokęska. – Bez niej jest tylko pół, niepełne. Ślepe. Nigdzie nie dojdzie.

Jadziołek przestąpił z nogi na nogę. Dwie pary oczu świeciły miodowo i czujnie.

– Idzie poprzez jej sny, tam i z powrotem – ciągnęła. – Wędruje, przepatruje. Bawi się.

Twardokęsek ze zniechęceniem pokiwał głową. Bredziła, jak to wiedźma.

– Źle to niby komu na Tragance się wiodło? – westchnął bardziej do siebie niż do niej. – Miasto było ogromne, za cały świat starczy.

– Prawda, że domu żal, oj, żal – ni stąd, ni zowąd zgodziła się jasnowłosa. – Węgorze wielgachne tam żyły, smakowite. Trzeba mięsa kawał dobrze podgniłego nadziać na haczyk. Widziałam raz, jak takiego ułowili. Na sążeń był długi i ramię niewieście w żywocie jeszcze miał.

Zbójca bez słowa potrząsnął czarnym łbem. Ot, tyle, jak kto wiedźmę o odpowiedź prosi, pomyślał markotnie. Ani w tych bajdurzeniu ładu, ani składu.

– Przyrządziłem wieczerzę. – Braciszek wychylił się zza framugi. – Chodźcie, dzieci.

Twardokęsek rzucił pobieżne spojrzenie na łóżko, gdzie pod grubą warstwą koców spoczywała Szarka. Jej twarz poczerwieniała od gorączki. Na włosach, zmatowiałych i splątanych, błyszczała obręcz dri deonema. Wiedźma bardzo baczyła, żeby dziewczyna miała znak Fei Flisyon zawsze przy sobie.

Gdy weszli, zaczęła miotać się po posłaniu. Z przerażeniem odpychała od twarzy nieistniejącą grozę. Wiedźma przykucnęła szybko obok łóżka, objęła ją, lecz dopiero po długiej chwili Szarka uspokoiła się nieco.

– Co z nią? – zaniepokoił się zbójca, kiedy jasnowłosa wreszcie podniosła się od posłania.

Wiedźma klapnęła na rozchybotaną ławę. Ręce jej dygotały. Zacisnęła palce wokół kubka z parującym krwawiennikiem, jakby się chciała od niego ogrzać. Powoli sączyła napar. Twardokęsek nie pojmował, czemu, bo napój był paskudny, cierpki i piekący. Ale ona zawsze wieczorem piła krwawiennik.

– W jamę ją wrzucili, w głęboką, między gadziny jadowite – wyjaśniła zmęczonym głosem. – Nie mogła przemóc strachu przed żmijami, więc ją wrzucili.

Naprawdę słyszysz, co się ludziskom po głowach kołacze? – spytał zbójca.

– Mhm – przyznała niechętnie. – Niektórym.

Wyrwało mu się pełne podziwu sapnięcie. Ech, gdyby taką do kompanii dostać, rozmarzył się, suto nalawszy sobie mnisiego rosołu. Siedziałaby cicho w karczmie przy trakcie, przysłuchiwała się, gdzie kupcy mają pochowane złoto (wedle Twardokęska żaden kupiec nie umiał na długo powstrzymać się od myślenia o złocie) i, kiedy by się wszyscy nocką spać pokładli, kamratów by przywoływała. Tyle że na zbójowanie po gościńcu za durna ona, skonstatował z żalem. Wszystko rozpowie.

– Dokąd przyjdzie nam tu tkwić? – mruknął. – Coś mi się zdaje, że opat chce nam pod zadki podłożyć kawałek gorącego stosu.

I zaraz pożałował grubiaństwa, bo jej wargi zaczęły drżeć od powstrzymywanego płaczu. Przycisnęła do brody krawędź kubka, spuściła głowę. Nic nie rzekła.

– Lepiej drew na noc naszykuję – zaofiarował się pospiesznie, gdyż wiedźmie łzy nielicho mieszały mu we łbie, choć nie rozumiał wcale, dlaczego się tak dzieje. – Wywar trza będzie przyrządzić…

I umknął z chaty. Urok jakowy rzuciła czy co, sarkał do siebie po drodze. Toż to jest wiedźma, przeklęta w niej moc. Nie dziewka do obłapki, ale jad, krew zła i zgnilizna.

54
{"b":"89211","o":1}