Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kiedy wziął się do rąbania drew, na dziedzińcu zebrała się grupka mnichów i przyglądali mu się, żywo gestykulując. Dobrze wyczuwał ich złość. W krużgankach na drugim piętrze przechadzał się niecierpliwie opat i Twardokęsek dałby sobie głowę uciąć, że obmyśla coś wrednego.

Po wieczornych modłach stary mnich ponownie zakradł się do ich chatki. Prowadził wynędzniałego, chromego żebraka. Dziad szedł powoli, wsparty na cisowym kosturze. Płaszcz na grzbiecie miał przetarty i dziurawy, a spod dziadowskiego kapelusza wyglądała pocętkowana ognistymi wrzodami gęba i rzadka, szpakowata broda. Śmierdział straszliwie. Kiedy się przybliżyli, zbójca dostrzegł na jego czole piętno wypalone katowskim żelazem i poczerniały dół zamiast lewego oka. Widać nie zawsześ ty, dziadu, pomyślał niechętnie, po gościńcu z kołatką wędrował.

Jałmużnik stanął przy ościeżnicy, łeb przechylił na ramię i począł łypać na nich zdrowym okiem. Jego bezzębne wargi poruszały się miarowo, lecz nie wydał żadnego dźwięku, potrząsnął tylko kosturem. Brzęknęła zawieszona na konopnym sznurku miseczka, zadzwoniły dzwonki u kapelusza.

– On niemy jak bydlę – wyjaśnił mnich. – Język mu za hultajstwo urzezali, psami zewsząd szczują i odpędzają. Opat go nie przyjmie, a bogowie poświadczą, że potrzebuje wytchnienia. Nie będzie wam wadził.

Twardokęsek obojętnie wzruszył ramionami. W żaden sposób nie chciał zrazić braciszka, który jako jedyny w opactwie był im życzliwy.

– Byle nie śmierdział – burknął.

Niewiastka zakrzątnęła się żywo, nagotowała balię z wrzątkiem i zagnała żebraka do kąpieli. Co prawda wedle zbójcy smród bynajmniej po niej nie zelżał, ale wręcz nabrał ostrości po zmieszaniu z wonią używanego w opactwie łojowego mydła. Lecz gdy protestował, rzekła mu wiedźma, że noc idzie pogodna, sam może sobie posłanie na ganku przysposobić. Wiedźma nie wiedźma, uparta była jak licho.

Po północy napojona wywarami Szarka przestała wreszcie majaczyć i zapadła w płytki, niespokojny sen. Jaśminowa wiedźma wpełzła do łóżka zbójcy, spłakana, dygocząca i wylękła, jak zwykle, gdy ranna gadała w gorączce.

– Pociesz mnie – zażądała, pociągając nosem.

Kiedy zaś pocieszył ją najlepiej, jak umiał, zwinęła się w ciepły kłębek, a jej oddech stał się miarowy. Ostrożnie przykrył ją kocem i nawet nie spostrzegł, kiedy sam przysnął. Śnił o Tragance. Znów popijał jałowcówkę w gospodzie starego Stulichy, a skulony pod kominem człeczyna prawił o wędrówce Annyonne poprzez siedem bram piekła. Ryża posługaczka przysiadła za plecami Twardokęska, ułożyła mu głowę na ramieniu, opasała rękami. Za okiennicami wył wicher, w kominie huczał ogień. Od gorącości, co mu na twarz biła, ledwo mógł Twardokęsek dychać, a powolny, miarowy głos Krupy wiódł go ku otchłani. Brama Srebrnej Prządki… Zwierciadło Nekromantki… Szalona Ptaszniczka… Nazwy, znajome i przerażające, zapadały się w jego umysł z pluskiem, jak krople deszczu.

Poczuł, jak ręce posługaczki zaciskają się wokół niego niczym kleszcze.

Spojrzał w dół. Obejmowały go ramiona szkieletu. Zastrachany, rzucił się niby szczupak dźgnięty ościeniem, ale mara trzymała go zbyt mocno, by zdołał się wydobyć na powierzchnię snu.

Nagle kot wiedźmy ukąsił Twardokęska w wystający spod koca wielki paluch u nogi – tak dotkliwie, że się zbójca poderwał z przekleństwem, zamierzając przetrącić zwierzakowi kark. I zaraz zachłysnął się, zatoczył na ścianę. Chatę wypełniały sine kłęby, a pod powałą było gęsto od dymu. Tlił się kryty sitowiem dach. Drobne płomyki pełgały już po belkach. Od spadających, ognistych wiechci zajmowało się posłanie Szarki, a dziewczyna miotała się pod kocami. Nie zastanawiając się, chlusnął na nią wodą z cebrzyka, po czym podbiegł ku okiennicy. Wparł się w nią z całej siły, ale nie ustąpiła.

Wciąż otępiały, potrząsnął na wpół zaczadzoną wiedźmą. Zakaszlała słabo, otworzyła oczy, bełkocząc coś nieskładnie, a zbójca pojął, że nie będzie miał z niej pożytku. Pchnął jasnowłosą ku posłaniu Szarki i szarpnął drzwiami. Nie drgnęły. Ani chybi opat kazał je zaprzeć, przemknęło mu przez myśl, i ogniem chce nas umorzyć. Dobrze ścierwo wie, że jeśli cicho się sprawi, ani go kto za to obwini, ani wypyta.

Coś zatrzeszczało. Jedna z belek zarwała się i uderzyła w klepisko, o włos chybiwszy głowę zbójcy. Niespodzianie Twardokęska ogarnęła przemożna wściekłość. Złapał siekierę. Coś tam wrzeszczał w zapamiętaniu. Drzwi rąbał.

Kiedy deski pękły wreszcie, wytoczył się ze środka w kłębach dymu i zamarł tuż za progiem. Przy chruścianym płotku, co chatę ogradzał, stał bowiem Ciecierka, który odkrył, że jadziołek ma zwyczaj nocami polować na jagnięta w kotlince i postanowił pod jego nieobecność pozbyć się uciążliwych intruzów. Przy nim tkwiło pięciu najemników. Dostrzegłszy zbójcę, wymierzyli z łuków. Jasnowłosa niewiastka pisnęła przeraźliwie i pociągnęła go w tył.

– Dach zaraz się zarwie! – krzyknął rozpaczliwie Twardokęsek.

Wolał już poczciwą śmierć od strzały, niż żeby miał się w dymie uwędzić.

– Głupiś! – prychnęła. – Tu przejścia nam nie dadzą, a czyja wrona, żeby kominem wylecieć?

Zawahał się, a wówczas przez łopot ognia przedarło się ku nim pobrzękiwanie dzwoneczków. Obejrzał się i zrazu we ćmie dojrzał dwoje żółtych, pałających oczu, potem zaś zarys postaci, ciemny na tle płomieni. Dziad szedł wyprostowany. Już nie kulał, nie opierał się na cisowej lasce, tylko uniósł ją władczo niby buzdygan. Z początku ogłupiały zbójca próbował go zatrzymać, lecz staruch jedynie go odsunął pod ścianę i dotknął czubkiem kostura drzwi. Resztki desek rozpadły się wraz z ościeżnicą, a ogień zgasł w okamgnieniu. Żebrak jakby zebrał się w sobie, urósł i przestąpił próg.

Najemnik w skórzanej kamizeli spokojnie zwolnił cięciwę. Strzała przeszyła siwą, żebraczą koszulę. I znikła. Dziad tylko uśmiechnął się krzywo, a jabłonie w sadzie zaszumiały, zakołysały się i pochyliły niczym w pokłonie. W tejże samej chwili łuki w rękach pachołków wydłużyły się i pokryły świeżą zielenią.

Brązowe, pomarszczone oblicze żebraka znienacka wydało się Twardokęskowi znajome. Najpierw z niedowierzaniem, potem z rosnącą pewnością rozpoznawał rysy boga wyrzeźbionego niezdarnie przez jednego z braciszków w lipowym korzeniu – twarz Cion Cerena, który od dnia stworzenia przemierza ścieżki świata, pukając do ludzkich drzwi pod postacią żebraka, by wynagradzać tych, co użyczą mu strawy, i karać niegodziwców, co głodnego od progu odpędzą.

A wiedźma, gamratka jej mać, rosół mu przesoliła, pomyślał bezsensownie, patrząc, jak najemnicy chyłkiem umykają w mrok.

Bóg niespiesznie szedł ku zmartwiałemu opatowi. Długi błękitny płaszcz ciągnął się za nim po wilgotnej trawie. Laska w lewej, karzącej dłoni o sześciu palcach lśniła oślepiającym blaskiem.

– Nie będziesz policzony między mymi sługami – przemówił Cion Ceren.

Głos boga był niski i głęboki. Zdawał się dobiegać zewsząd, nie z bladych ust Jałmużnika, ale spośród majaczących we ćmie pobielanych wapnem pni jabłoni, znad oświetlonych latarniami dachów opactwa i z ciemności ponad nimi. Na oczach Twardokęska kostur opata zmienił się w zieloną żmiję i sycząc, odpełzł. Do ramienia zbójcy przywarł mokry, rozogniony policzek wiedźmy. Bez słowa objął ją, przygarnął mocno, z całej siły, jakby mógł tym uściskiem stłumić własny strach.

Ciecierka ze skowytem opadł na kolana i ukrył twarz w trawie.

– Pragnąłbym cofnąć wiele spośród tego, co się zdarzyło – bóg przerwał zawodzenia opata – ale zbyt daleko ode mnie odszedłeś, synu. Za dnia ujrzysz na swym czole obce znamię i zrozumiesz, kim się stałeś i do kogo należysz. Nie mnie tedy obdarzać cię błogosławieństwem na daleką drogę. Bo będzie daleka.

Ciecierka rozpaczliwie wyciągnął ku niemu ręce, lecz Jałmużnik już się odwrócił i ruszył z powrotem do osmalonej chaty. Ogień wewnątrz wygasł, lecz dym wciąż palił w oczy. Posłanie Szarki zmiażdżyła belka, a dziewczyna leżała bez czucia na klepisku. Wiedźma wyrwała się Twardokęskowi i zasyczała wściekle, gdy bóg pochylił się nad ranną. Cion Ceren wszakże odsunął ją łagodnie.

– Uczyniłaś, co mogłaś – rzekł. – Pozwól teraz mnie spróbować.

Szarka zakwiliła cicho pod jego dotykiem, szarpnęła głową. Cion Ceren pochylił się niżej i Twardokęskowi wydało się, że w jego obliczu, spalonym słońcem i pooranym zmarszczkami niczym stary korzeń, odbiły się niedowierzanie i przestrach. Niepewnie przesunął palcem po czole Szarki, po obręczy dri deonema. Wiedźma oklapła nagle, zmalała.

– Próbowałam zrobić tak, żeby zapomniała – chlipnęła. – Ale nie umiem. Jadziołek broni mi przystępu, a ona jest taka uparta.

Bóg skinął głową.

– Nie byłaby ci wdzięczna za niepamięć, choć zapewne wielu spośród bogów przyklasnęłoby ci z zapałem – powiedział cicho. – Zbyt stare jest jej brzemię, przez zbyt odległe ścieżki niesione, w zbyt głębokiej ranie.

– Ale byłaby żywa, na końcu – sprzeciwiła się z płaczem.

Cion Ceren wpatrywał się w nią długą chwilę, po czym z ociąganiem położył dłonie na piersiach Szarki.

– Rzeczy dzieją się tak czy inaczej, dziecko – przemówił – i nawet bogowie muszą przywyknąć do tego, czego nie potrafią nagiąć do swej woli. Ale uzdrowię ją, chociaż w jej sercu nie dostrzegam łagodności – zawahał się. – Być może nic to nie zmieni. Czasami jednak nawet na tym świecie zdarza się coś więcej niż płomienie i krew.

Powietrze w chacie drgnęło, zawibrowało, a zbójca wstrzymał oddech, gdy wokół rudowłosej pojawiło się coś na kształt lekkiej mgiełki, przesłaniając na moment wyniosłą postać boga. Nic nie zobaczył, choć tak boleśnie wytrzeszczał gały, że łzy mu nabiegły spod powiek. A potem wszystko minęło i Jałmużnik pogładził wiedźmę po płowych włosach.

– Zdaje mi się, dziecko – rzekł ze zmęczeniem – że uczyniono cię towarzyszką tej niewiasty. Ciebie zaś – zwrócił się z kolei do Twardokęska i w jego głosie zabrzmiały cierpkie nutki – za przyczyną twej własnej głupoty i złości naznaczono na jej powiernika. Niełatwe to zadanie, lecz sądzić je należy nie po trudach wiosny, ale po owocach jesieni. Jeśli dotrwamy tak długo.

55
{"b":"89211","o":1}