W dole, w rozległej, przedzielonej potokiem niecce rozciągało się istotnie miasteczko, czy też raczej luźne zbiorowisko rozmaitych szop, składów i baraków. Były niziutkie, o płaskich dachach opartych na grubych słupach. Postawiono je całkiem niedawno, bo drewno nie zdążyło jeszcze porządnie ściemnieć. Pomiędzy budynkami kłębiła się ciżba ludzi i wozów, coś turkotało donośnie, skrzypiały żurawie.
Nowe Miasto. – Tłuścioch dumnie potoczył ramieniem. – Stare pagórki skrywają, ono nad rzeką, wedle przystani usadowione. A tutaj wszystko nasze, świeżutkie. Widzicie, panie, jakeśmy się już naszej świątobliwej pani pozbyli, zrazu śmielej poczęliśmy budować. Bo z książętami straszna bieda. Postawi człek folusz, zaraz każą rozbierać, bo widok z okna psuje. Co drugi dzień święto ogłaszają albo, psiamać, odpoczynek dla pospólstwa, żeby się, bogowie brońcie, zanadto nie napracowało. To my siedzieli po domach i kłykcie ze złości gryźli. Przystań na noc łańcuchem grodzili! Żurawie im za głośno skrzypiały! A garbarnie? Jedna tu była, i to z dala od miasta, żeby jaśnie pani nie śmierdziało. I co, że śmierdzi?! Od smrodu nikt jeszcze nie umarł, a z głodu niejednemu się przytrafiło! Bo głód tu kiedyś taki panował, że na przednówku ludzie trawę żarli.
– A teraz z całych Gór Żmijowych skóry skupujemy. – Woźnica cmoknął z zadowoleniem. – Taniutko, jako że myśliwi wiosną strasznie piją, a okowitka droga. Gorzelnie dwie pobudowaliśmy i browar, pewnie się nasza świątobliwa pani w grobie przewraca.
– Zarechotał. – Skóry wyprawiamy, farbujemy, potem się je rzeką spławia, bo tam kupców ze Szczeżupin więcej i ceny lepsze. Ale rok w rok coraz liczniej zjeżdżają do Książęcych Wiergów i rychło tu targi sławne będą, jako w samej Spichrzy.
Najemnik nie zdołał odpowiedzieć. Od fetoru łzy napływały mu do oczu.
– A że śmierdzi? – Furman znów uśmiechnął się półgębkiem.
– Panie, myśmy tak do tego smrodu przywykli, że jak się do Spichrzy który wybierze, to i spać ciężko, i jadło jakieś niezdałe, nawet dziwki na nic.
W miarę jak wóz toczył się w dół pagórka, oczom najeżdżających ukazywało się coraz więcej budynków, niekiedy wcale porządnych. Pośrodku osady, przy głównym placu, gdzie Przemęka spodziewał się ujrzeć ratusz i kamienice rajców, wznosiła się większa od innych i zwieńczona pokaźną wieżą budowla. Z komina ulatywały kłęby zielonkawego dymu.
– A tamten dom czyj? – zaciekawił się Koźlarz. – Starosty?
– E, gdzieżby! – prychnął wozak. – Grododzierżca, znaczy się, burmistrz nasz kochany Kościej, po drugiej stronie rzeki w kamienicy siedzi. Widzicie tamtą długą szopę? To właśnie jego mydlarnie. Przybudówkę sobie postawił, tam mnie całymi dniami urzęduje i interesu dogląda. A tam, gdzie się na zielono dymi, jest alchemika tutejszego wieża.
– To i alchemika macie?
Gruby pogładził się z zadowoleniem po brodzie.
– Bodajby jednego! Ale z miejskiej kiesy tylko mistrz Szmudruch ma utrzymanie. Po prawdzie lepszy z niego farbiarz niż alchemik. Nie uwierzylibyście, panie, jakim był łachmytą, gdy się do Wiergów przywlókł. Żebrak nieledwie! Pono ze Spichrzy musiał uchodzić. Gadali, że czymś się tam straszliwie naraził wielmożnej Jasence albo że grosze książęce fałszował. Tośmy go przygarnęli.
Przemęka uniósł brwi i odwrócił twarz, aby mieszczanin nie dostrzegł jego rozbawienia, wszyscy bowiem w Krainach Wewnętrznego Morza wiedzieli o osobliwej niechęci pomiędzy Książęcymi Wiergami i Spichrza.
– Oj, była zrazu bieda! – ciągnął tamten. – Nie dość, że miał głowę nabitą alchemicznymi bredniami, to jeszcze i kowala najlepszego nam zbałamucił. Wieczny zapęd sobie umyślili! Kowal, zamiast przy żelazie robić, cięgiem jakieś koła i sztaby z alchemikiem składał. Coś tam skrobali, piłowali, sposobili. Niby że się kręcić miało.
– A po co? – zdziwił się Przemęka.
Obaj mieszczanie zgodnie uderzyli dłońmi po kolanach i wybuchnęli radosnym rechotem.
– No, tego to już alchemik nie wiedział. – Wozak otarł łzy wesołości z oczu. – Jam nawet ten wieczny zapęd widział. Okrutnie mądrze wyglądał. Klapka tam była pośrodku i niby ona miała klapać, machać czy co tam. Pierwszy to wieczny zapęd, gadał alchemik, i w całym świecie pojedynczy. Kręcić się będzie, prawił, bez końca. Klapać.
– Iście jak moja stara! – Grubas zaśmiał się. – Też ma klapkę w gębie i też bez przerwy klapie!
– My się z desperacji za głowy brali. Alboż wiadomo, jaka z owego klapania zgryzota być może? Na szczęście wkrótce pożenilim alchemika z miejscową niewiastą. Ta, jak to żona, dla mądrości nijakiego zrozumienia nie miała. Rychło po wiecznym zapędzie klapka się jeno ostała i tąże klapką alchemikowi baba zbytki ze łba wybiła. Siedzi on teraz w wieży, krochmal ku wspólnemu pożytkowi warzy i farby nowe wymyśla.
– Jako i być powinno – zakończył sentencjonalnie tłuścioch i akuratnie w tejże chwili dwukółka zatrzymała się przed bramą prowadzącą do jakichś zabudowań. – A teraz bywajcie, waszmościowie, czas nam do roboty. – Skinął im pobieżnie głową i rozgłośnie jął walić w kołatkę.
Brama uchyliła się i bez zwłoki połknęła dwukółkę. Co było wewnątrz, Przemęka nie zdołał wybadać, gdyż teren przezornie ogrodzono wysokim na dwóch chłopa i bardzo szczelnym parkanem, a żaden z mieszczan bynajmniej nie prosił w gościnę. Dostrzegł jedynie potężne, parujące beczki, przy każdej tkwił parobek i długim drągiem zajadle w kadzi mieszał.
– Osobliwszy jakiś ludek – uznał, kiedy brama zatrzasnęła się na dobre. – Rozmowny nad podziw i krotochwilny, ale przecież nic nam nie wyjawili, nawet imion swoich. Nas też o godność nie wypytywali, jako ludzie pospolicie na gościńcu czynią.
– Co mieli rzec, to rzekli – mruknął Koźlarz. – Jeśli tu Servenedyjki pokoju pilnują, każdy się dwa razy namyśli, nim burdę zacznie.
– Servenedyjki, nie Servenedyjki, za jedno – zdecydował Przemęka. – Trzeba się będzie w przystani o krypę wywiedzieć.
Koźlarz pospiesznie odsunął się na środek ulicy, ponieważ w płocie otwarła się klapa i obficie bluznęła cuchnącą, niebieskawą strugą.
– Ale prędzej alchemika odwiedzić.
– Wiecznemu zapędowi się przypatrzeć? – spytał z rozbawieniem Przemęka.
– List wysłać.
Przemęka chwilę spoglądał na gromadę niewiast, które niosły na głowach kosze pełne świeżo bielonego płótna. A potem z rozmysłem wjechał w kałużę gnojówki, doszczętnie ochlapując im spódnice. Złość, przytłumiona na krótko, wybuchła ze zdwojoną siłą.
– To najlepszy sposób – obronnym tonem rzekł Koźlarz. – Wiecie przecież.
– Jak sobie chcesz.
Alchemik siedział na niziutkim karle i gapił się w okno. Na dźwięk otwieranych drzwi podskoczył z przestrachu. Okazał się niskim, zażywnym człowieczkiem o podejrzanie zaczerwienionym obliczu. Zamiast dziwacznych szat, jakie chętnie przywdziewają magicy, nosił zwyczajny niebieski fartuch i juchtowe buty. Łeb miał prawie doszczętnie wyłysiały, tylko na skroniach ostały się dwa wątłe, choć długie kosmyki ryżawych włosów, które pieczołowicie zaczesywał na środek łysiny. Był to, jak z dawna spostrzegł Przemęka, zwyczaj w cywilizowanych krainach pospolity acz wielce dziwaczny.
– Wpuściła was? – Zamrugał ze zdumieniem oczami.
– Drzwi były zaparte – wyjaśnił Koźlarz. – Ale na sam skobel, a z komina mocno dymiło…
Gospodarz z przyganą pokręcił głową.
– Więc postanowiliście alchemikowi nos w garnki wsadzić. A jak się sposobność trafi, mocniejszy trunek uszabrować. Nie wstyd tak? Aleście się zbłaźnili, bo mnie samego już trzeci dzień suszy. Moja pani duszka zacier do rynsztoka wylała, a gorzelnikom rzekła, że jakbym na borg chciał brać, to ona ni grosza nie zapłaci. Ot, nieszczęście… – Potarł się wierzchem dłoni po nosie, czerwonym i opuchniętym jak purchawka.
Przemęka bez słowa sięgnął po przytroczony u pasa bukłaczek.
– Uuuuch. – Alchemik pociągnął tęgiego łyka. – Krzepka, jucha. Ale zgaduję, żeście nie przyszli spragnionego napoić.
– Sława wasza nas ściągnęła, mistrzu. – Koźlarz uśmiechnął się, patrząc, jak ten łapczywie żłopie gorzałkę.
Gospodarz wysączył ostatnie krople i nieprzychylnie zerknął na opróżnione naczynie.
– Akurat. Sławny to ja byłem dobrych parę lat temu, ale wyście wtedy koszulinę w zębach nosili, a i mnie inaczej wołali. Jak czego ode mnie chcecie, gadajcie bez ceremonii, bo rychło baba wróci z targu, a ona bardzo prędka niewiasta. Widzicie kartelusz? – Wycelował palcem w przybity do ściany kawał pergaminu, pokryty rzędami koślawych cyfr oraz licznymi czerwonymi i niebieskimi znakami.
– Ano, widzę – przytaknął Koźlarz.
– Kalendarz – wyjaśnił Szmudruch. – Każdy dzionek w nim zapisany jako jeden taki czarny znaczek. Cyferka. Albo dwie cyferki, jak podejdzie. Nieważne. A te czerwone mazaje obok cyferek widzicie?
– Widzę.
– A to są te wszystkie dzionki, jak mnie baba na pijaństwie przyłapała i mordę mi obiła – oznajmił dobitnie alchemik. – Wszystkie sobie dla pamięci odznacza, cholera. Kalendarz do ściany przypięła, ku przestrodze, gada, żeby mnie nie kusiło. I gościom jest wielce nieprzyjazna. Ubrdała sobie, że mnie kompania do opilstwa zachęca. Tedy mówcie, czego potrzebujecie, i idźcie sobie.
– Chcemy, żebyście dla nas list napisali.
Mistrz rzucił im niechętne spojrzenie.
– List niech wam na przystani rachmistrz napisze – poradził. – Tak bezpieczniej. Bo jeśli się baba zeźli, jeszcze was o wykradanie tajemnic cechowych oskarży.
– Nam specjalnego listu trzeba – rzekł Koźlarz. – Takiego, żeby tam na wierzchu jedna rzecz stała, dla niewprawnych oczu oczywista, a pod nią inna zgoła.
Obrzmiałe oblicze alchemika rozpromieniło się, gdy dostrzegł w ręku Koźlarza pękaty mieszek.
– Spisek? – uradował się. – Spisek, waszmościowie?
Przemęka uniósł brew. Skwapliwość, z jaką gospodarz pochwycił przynętę, nieomal sprawiła mu przykrość. Zdążył już odwyknąć od cywilizowanych krain i dobrodziejstw łapownictwa. Oczywiście w pustynnych miastach ludzie, nawet najpotężniejsi z nich, również ulegali pokusom, zwykle jednak bywali bardziej podejrzliwi, szczególnie wobec obcych.