Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W końcu jednak znużenie przemogło strach. Zasnęła, skulona pod stołem, z głową wspartą o stołeczek, i nie obudził jej ani gwar rozmów w korytarzu, ani szczęk odmykanych zamków. Dopiero lekkie uderzenie w ciemię sprawiło, że poderwała się na równe nogi, sycząc ze złości. Ale zaraz kolejny cios w kark przygiął ją do posadzki. Upadła, boleśnie obcierając sobie łokcie, a tuż ponad nią rozległ się głos siwowłosego powroźnika:

– To właśnie ona, wasze dostojności.

Na wszelki wypadek nie poruszyła się. Poprzez pasma włosów widziała buty przybyłych. Cztery pary znoszonych, identycznych skórzanych trzewików o zaokrąglonych noskach z pewnością należały do powroźników, a dwie pary delikatnych sandałów z barwionej na niebiesko skóry były własnością kapłanów Nur Nemruta, których wystarczająco często obnoszono po ulicach miasta w lektykach, by nie musieli zatroszczyć się o solidniejsze obuwie. Nie miała wszakże pojęcia, kto wdział brunatne, nowiusieńkie buty z wysokimi cholewami. Nie wiedziała też, co sądzić o przykurzonych skórzniach – wydawały się wprawdzie nieco znoszone, ale ozdobiono je ćwiekami i zabarwiono kosztownym karmazynem, a ich właściciel trzymał się wyraźnie z tyłu, jak gdyby stronił od reszty kompanii.

– Dziwka? – odezwał się ktoś inny.

Miała wrażenie, że już wcześniej go słyszała, ale nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy. Przeciągał lekko samogłoski, wedle zwyczaju Gór Żmijowych, a w jego tonie pobrzmiewały oschłe, arystokratyczne nutki.

– Ajuści – potwierdził skwapliwie powroźnik. – Tutejsza pono, choć od lat się kręci po gościńcu, co przez Góry Żmijowe wiedzie. Morwa ją wołają.

Ladacznica drgnęła ze zdumienia. Jakkolwiek wiele słyszała o przebiegłości powroźników i ich szpiegach w dzielnicy uciech, nie sądziła, że tak niewiele czasu zajmie im wybadanie, kim jest.

– I owa dziwka powiada, że szczuracy nocą z gór zeszli? – Tym razem Morwa była pewna, że mówił jej współziomek, chyba kapłan, wnioskując z nieskrywanego obrzydzenia, z jakim powiedział słowo „dziwka”.

– Tak jest, wasza wielebność – znów przytaknął oprawca. – Ale jeśli zełgała, w mig ją oporządzimy. Tyle żeśmy nie chcieli mąk przed przybyciem waszej wielebności zaczynać, bo potem złachana będzie.

Kiedy wspomniano o mękach, uszy Morwy wypełnił nagle bolesny szum. Chciała przypaść do nóg kapłanom i błagać ich o litość, ale nie zdążyła.

– Męki na razie zbyteczne, bo nie zełgała zanadto – odparł Spichrzanin. – Ciekawym raczej, skąd u zwykłej dziwki podobna wiedza, skoro nawet książęcy pachołkowie nie mają jeszcze nowin o pogromie.

– Pono owych szczuraków własnymi oczami oglądała – wyjaśnił spiesznie powroźnik.

– I szczęśliwie uszła, choć stamtąd ni jeden zbrojny głowy cało nie uniósł? – zadrwił sługa Nur Nemruta. – Zaiste wielka to osobliwość, że mamy dziwki nad żołnierzy dzielniejsze.

– Powiada, że ją skrzydłoń z opresji uniósł.

– Skrzydłoń? – odezwał się znowu ów wyniosły głos. – Skądże u pospolitej gamratki skrzydłoń?

– Istotnie, rzekł mi wielebny Kierch, że tropicie niewiastę ze skrzydłoniem – wtrącił spichrzański kapłan. – Czyżbyście sądzili, wielebny Ciecierko, że to właśnie ona?

– Nie. – Arystokrata zaśmiał się zimno. – Skądżeby znowu. Ale może mieć o niej wiadomość.

Ktoś złapał Morwę znienacka za włosy i szarpnął ku górze, odsłaniając jej oblicze. Pisnęła z bólu, lecz uciszono ją ciosem. Przełknęła krew z rozbitych warg i wreszcie ośmieliła się spojrzeć na przybyłych, a wtedy jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia i strachu.

Pomiędzy powroźnikami i sługami Nur Nemruta od Zwierciadeł stał mężczyzna w brunatnej szacie zakonu Zird Zekruna, pana ciemnego Pomortu, a na jego czole pulsowało piętno skalnych robaków. Co dziwniejsze, Morwa znała bardzo dobrze jego twarz i nawet na mękach przysięgłaby, że to Ciecierka, opat klasztoru Cion Cerena – tego samego, w którym spotkała zbójcę Twardokęska i jego towarzyszki.

* * *

Nacmierz z ciekawością przypatrywał się nieznajomej. Z pewnością nie pochodziła ze Spichrzy, podpowiadały mu to jej szeroko rozstawione kości policzkowe i brązowe oczy, które teraz spoglądały na niego ze strachem i pomieszaniem. Ręce miała spracowane, pokryte grubą, czerwoną skórą, jak u biedoty, którą zatrudniano w tkalniach jego ojca. W pierwszej chwili pomyślał, że może jest wieśniaczką, która ściągnęła z Gór Żmijowych w poszukiwaniu zajęcia w sławetnych spichrzańskich warsztatach. Jednak nie. Jej strój, choć uszyty z topornej, taniej materii, krojem nie przypominał przyodziewku chłopstwa. Głowę szczelnie zakryła grubym brunatnym welonem, a suknię przepasała pospolitym rzemieniem. Właściwie nie potrafił rozpoznać, skąd pochodzi.

Przyciskała do piersi odzyskaną sakiewkę i rozglądała się, niezdecydowana, w którą ruszyć stronę. Coś zastanowiło go w pochyleniu jej głowy, w skrupulatności, z jaką unikała jego wzroku. Wyczuwał, że się go boi i zarazem nie śmie odejść, aby się nie rozgniewał. Wzruszyło go to nieoczekiwanie.

Zgubiliście się? – odezwał się łagodnie. – Pozwólcie, że was odprowadzę.

– Dokąd? – zapytała cicho i z cieniem zdumienia. – Dokąd?

Jej głos brzmiał zaskakująco delikatnie, a wymowa była zbyt staranna, by posiadła ją w jakimś przysiółku na pogórzu. Nie, pomyślał, zapewne to panna z jakiejś zacnej familii. Może przybyła pokutę czynić i stąd ten strój?

– Tam, gdzie czeka na was rodzina. Spichrza, szczególnie w czas Żarów, nie jest dobrym miejscem dla niewiasty chodzącej w pojedynkę.

Milczała, rozważając odpowiedź. Odniósł nieodparte wrażenie, że zastanawia się, czy skłamać.

– Jestem tu sama – odrzekła wreszcie.

Wyznanie było tak niespodziewane, że chyba powiedziała prawdę. Coraz bardziej zaciekawiony Nacmierz w zamyśleniu wyskubywał srebrne nitki z kubraka. Właściwie nie powinien pchać się w nową kabałę, cały ranek spędził w kantorze ojca, przykładnie sprawdzając rachunki, i teraz matka czekała z obiadem. Bogowie obdarowali ją tylko jednym synem, tym bardziej więc nie chciał sprawiać jej zawodu. Z natury był chłopcem spokojnym i nieskłonnym do brawurowych gestów. Owszem, pasjonowały go wyścigi konne, lecz nigdy nie przyszło mu do głowy, by wystartować w wiosennej gonitwie, w której młodzieńcy z każdej z pięciu spichrzańskich dzielnic ścigali się o wieniec ze szczerego srebra. Wieczorami grywał w kości i odwiedzał gospody, wszelako zwykle przestawał z synami zacnych obywateli, co z jego rodzicem zasiadali w radzie na ratuszu, nie pił ponad miarę, nie zaciągał długów i nigdy nie tracił zdrowego rozsądku. Jak przystało mężczyźnie o jego pozycji i pochodzeniu, wynajmował w kamienicy przy Rynku Solnym kilka ładnych komnat dla swojej miłośnicy, wielce powabnej panny o włosach jasnych jak morski piasek, j lubił w niedzielę przechadzać się z nią po książęcym trakcie. Ale nic więcej. Przyszłość czekała na niego nie na szerokich spichrzańskich ulicach, pełnych zgiełku i blichtru, tylko w ciemnym kantorze ojca, wśród liczydeł, skrzynek i kwitów zastawnych.

Doprawdy nie rozumiał więc, co sprawiło, że ujął tę dziwną kobietę za ramię i zapytał:

– Czy już śniadaliście? Jest tu nieopodal miła gospoda, a nie chcę, żebyście zapamiętali ze Spichrzy wyłącznie rzezimieszków.

Nie uśmiechnęła się. Jej brązowe oczy pozostały poważne i, jak mu się zdawało, podejrzliwe. Nie uwolniła jednak ramienia, choć wyraźnie miała ochotę.

– Dlaczego?

Zastanowił się chwilę.

– Bo zbliżają się Żary – odparł powoli – a wy jesteście sami i nie znacie miasta. Nie obawiajcie się, nie skrzywdzę was. Jestem Nacmierz, syn właściciela kantoru z ulicy Srebrnej. Znają mnie tutaj. Możecie sprawdzić.

Wciąż w milczeniu przyciskała do piersi odzyskaną sakiewkę.

– Czy powiecie mi, jak macie na imię? – zapytał.

Jej imię… Kapłanka nie wypowiedziała go głośno od wielu lat – utraciła je wraz z włosami, gdy podczas tamtej odległej ceremonii rozpoczęła nowe życie w zakonie Zird Zekruna. Pamiętała jednak jego brzmienie, gdy ojciec wołał ją na pełnym morzu – zdawało się rozpryskiwać powietrze jak dziób łodzi wodę, zostawiając za sobą jasną smugę piany. Tak wiele rzeczy zamknięto w tamtym imieniu. Śmiech na dnie gardła, kiedy z ojcem wyciągała sieci ciężkie od ryby, i szorstką czułość, z jaką matka w niedzielny poranek, przed wyprawą do świątyni, rozczesywała jej długie, splątane włosy. Smak ciepłych podpłomyków, omaszczonych głodem i kminkiem, miodowy zapach lnicy kwitnącej na wydmach za ich chatą i morską woń wodorostów wyrzucanych na brzeg przez sztormowe fale. Błysk bursztynów wśród piasku i połamane krawędzie muszli, którymi kaleczyła sobie stopy, kiedy biegła na pomost, by wypatrywać powracającego z połowu ojca. Sztywność grzbietu po całym dzionku na łodzi i ostry ból, kiedy morska woda omywała jej popękane od pracy ręce. Dobre chwile, pomyślała, choć biedne i wypełnione trudem nieomal ponad siły.

Dopiero w klasztorze zrozumiała, że ojciec pragnął ją uchronić przed harówką, przy której kobieta mogła jedynie zwiędnąć i postarzeć się przedwcześnie. Dowiedziała się również, że musiał sprzedać udziały w łodzi, aby sprawić jej wiano stosowne dla przyszłej mniszki. Jednakże i tak długo nie potrafiła mu wybaczyć. Zbyt wiele odebrano jej wraz z imieniem.

– Gierasimka – wyszeptała, podejmując decyzję, której nawet iv części nie potrafił ocenić ten chłopiec o mlecznobiałej skórze aogacza. – Mam na imię Gierasimka.

* * *

Właściwie Mroczek nawet po trochu żałował dziwki, choć wypadki ostatniej nocy nie pozostawiły mu wiele sił na współczuje. Na szczęście nie wszystko zapamiętał. Tuż po kłótni kapłana z przywódcą szczuraków zapadł w miłosierne odrętwienie i tylko ak przez mgłę pamiętał, że zdejmowano go z wozu i znów dokądś liesiono. Potem pośród majaków zwidywały mu się dziwne postaci – ni to niewiasty, ni to szczurzyce – o głowach ogromnych jak iynie, które zdawały się chwiać na cienkich szyjach i falować nad nim jak bańki mydlane. Ale kiedy jedna z nich pochyliła się niżej, dojrzał, że rysy ma obrzmiałe i wykrzywione w grymasie, jaki widywał wcześniej u wioskowych głupków. Nie znalazł jednak dość siły, aby wezwać pomocy, kiedy dziwaczna niewiasta rozerwała na nim bandaże – jej dłoń była porośnięta krótkim, jasnym futrem, i paznokcie zakrzywiały się jak szpony. Bezradny patrzył, jak tamta wdrapuje się na jego posłanie i zaczyna zlizywać świeżą krew. Po chwili jej różowy język zagłębił się w samej ranie. Wówczas rabuś? Przełęczy Zdechłej Krowy nie powstrzymał wrzasku i darł się ze strachu i cierpienia, póki wreszcie nie omdlał.

100
{"b":"89211","o":1}