Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A ty stąd jesteś? – spytała znienacka. – Ze Spichrzy?

Jaszczyk spochmurniał.

– Dworzec pod samym miastem mieliśmy – wyznał opornie. – Piękny był, niebieską dachówką kryty, sad przy nim, pasieka i ziemi szmat. Ale jak ojciec pomarli, jego rodzeni bracia zagrabili majątek – ciągnął z goryczą. – Niechby się teraz to przytrafiło, swego nie odstąpiłbym, choćby i we wrotach ubili. Ale wtedy dzieciak byłem, przy spódnicy jeszcze.

Popatrzyła na niego, zadumana, i podała mu kryształowy kielich na długiej nóżce. Popijał chłodny sok, podczas gdy jej oczy spoglądały spod rzęs uważnie i smutno. Wreszcie, sam nie wiedząc czemu, począł jej opowiadać o sobie. Słuchała z brodą opartą na splecionych dłoniach, nie przerywając ni słowem.

– Ja obydwojga rodziców nie pamiętam – rzekła, gdy skończył. – Wychował mnie stryj, Dumenerg, i Mokerna, mamka, która bardziej mi matką niźli mamką była. Kryliśmy się po lasach, bo wojna wtedy straszna wybuchła. – Odwróciła twarz. – Między wojami rosłam, na pustkowiu, w zły czas. Jeszcze od ziemi mało co odstałam, a na pobojowisko zaczęli mnie zabierać, rannym gardła podrzynać i trupy obdzierać nauczyli.

– Straszna jest wojna – przytaknął z sercem ściśniętym litością.

Znów zapatrzyła się w dal.

– Ludzkie głowy na pikach i kobiety z rozprutymi brzuchami, z których wyrwano płód. Stada kruków na trupach, zgliszcza i mór. Zdziczałe psy nocami na gościńcu i grasanci. Gdziekolwiek się zwróciliśmy, było tak samo. Spalone pola, zatrute studnie, wyjałowiona ziemia, obrane z mięsa szkielety bydła i szpalery ścierwa gnijącego na palach po obu stronach drogi. I pamiętam jeszcze, jakeśmy z Mokerną w chaszczach leżały. Mróz był, my ledwo opończą nakryte, a ona powtarzała: „Nie płacz, córuchno, nie trza w nocy płakać, jeszcze twoich krew nie pobielała, wstyd tobie płakać”.

W milczeniu zamknął w rękach chłodną dłoń dziewczyny. Pochyliła ku niemu jasną, złotorudą głowę. Włosy opadły, zasłoniły jej twarz i przez chwilę siedzieli nieruchomo, niemal stykając się kolanami. Jaszczyk miał wrażenie, jakby w tamtej minucie z całego wielkiego świata pozostało jedynie ich dwoje, samotnych na zboczu Jaskółczej Skały, ponad dachami miasta.

– Tak, straszna jest wojna – podjęła. – Przyhołubila mnie, niby złota kołyska ukołysała, utuliła, daleko, daleko stąd. Byl taki człowiek – przygryzła wargi. – Kiedyś popatrzył na mnie jak na tę, którą mogłabym być, gdyby nie wypalił mnie tamten czas i nie przekuł na nice.

Czar prysnął w okamgnieniu. Jaszczyk usiłował nieudolnie skryć rozczarowanie.

– Jego znaleźć próbujecie – zgadł. – Ale łacniej igłę w stogu siana wydłubać niźli człowieka w czas święta w Spichrzy.

Łagodnie uwolniła rękę z jego uścisku.

– W każdym mieście są ludzie, którzy wiedzą więcej niż inni. Czy słyszałeś o kimś, kogo zwą Suchywilkiem?

Wzdrygnął się z odrazą.

– Niech bogowie ustrzegą! Tak wołają kniazia, który przewodzi Wyspom Zwajeckim. I głowę daję, że nie masz go w Spichrzy. Nasz dobry pan Evorinth nie poważyłby się ściągnąć go na Żary, szczególnie teraz, kiedy żalnicka księżniczka siedzi u nas w gościnie i chmara pomorckich kapłanów przy niej. Wszak Zwajcy kamień ledwo ociosany na ołtarzach układają i cześć mu oddają, uczciwym ludziom na szyderstwo. Czyż jego właśnie szukacie? – spytał podejrzliwie.

– Człowieka, którego ma spotkać – wyjaśniła lekko. – Dlatego chcę się upewnić, czy Suchywilk jest w Spichrzy.

– Powiadam, że niepodobna! – żachnął się. – Drabi przy bramach stoją, każdemu w twarz zaglądają, a książę szpiegów ma po gospodach. Mysz się nie prześlizgnie niezauważona.

Rzuciła mu krótkie spojrzenie spod opuszczonych rzęs.

– Starczy brodę zgolić albo włosy ufarbować i zupełnie innym wyda się człowiek. A zamiary książąt są pokrętne. Może wasz włodarz schodzi się tajemnie ze Zwajeckimi?

– Nie może to być! – zaperzył się chłopak. – Toż choćby sam i chciał, nie dozwoli mu matka i Krawęsek, Nur Nemruta kapłan najwyższy, który w miejsce ojca pieczę nad księciem sprawuje, póki do lat stateczniejszych nie dojdzie.

– Tym bardziej do cytadeli muszę się dostać – rzekła z uporem. – A może się zdarzyć, iż nie powitają mnie tu radośnie – zniżyła głos – bo przychodzę południowym szlakiem, a wczorajszej nocy szczuracy zeszli z Gór Żmijowych. Żywa dusza nie ocalała przy gościńcu wokół Modrej.

Jaszczyk poderwał się raptownie, przewracając kryształowe roztruchany, i strużka szkarłatnego soku granatu pociekła po stoliku. Natychmiast ze szczętem zapomniał o Zwajcach i ich ciemnych sprawkach. Za życia chłopaka szczuracy nie wyroili się z Gór Sowich, ale niejeden raz słuchał ślepego dziada, jak przy dźwięku szałamai zawodził posępnie o niegodziwości górskiego plemienia. I jak większość dzieciaków, wychowanych na błotnistych uliczkach Spichrzy, uganiał się po starym ściekowisku z zaostrzonym kijem. Polował na szczury i wyobrażał sobie, że oto jest jednym z rycerzy, którzy poprowadzą w góry krucjatę i nieodwołalnie skończą z obmierzłymi odmieńcami.

– Przekleństwo! – wykrzyknął. – Przekleństwo na nich i zatracenie! Przecież ułożyli się z kapłanami, że co pomiędzy Trwogą i Modrą, to szczurze, lecz na nasze ziemie więcej nie będą napadać!

Dziewczyna lekceważąco odęła wargi.

– Ludzie też sojusze łamią. Ale kiedy przez Góry Żmijowe szłam, zdawało mi się, że złe mi się tuż za plecami skrada. Prawie mnie tam zwierzołacy przydybali. I wszystko było jak niegdyś. Krew czarna i zgliszcza, i ogień za plecami. Boję się – dodała ciszej. – Może ktoś spośród bogów, ktoś równie potężny, by poszczuć szczuraków przeciwko śmiertelnym, z nienawiści ku Fei Flisyon postanowił mnie zabić, póki jestem daleko od Traganki? Potrzebuję pomocy. – Podniosła na niego oczy. – Kruszcem ci zapłacę, złotem najczystszym. Czym zechcesz.

Potoczył oszołomionym wzrokiem po stołeczkach wykładanych słoniową kością, po kryształowych kielichach, na których dnie wciąż czerwieniły się resztki soku z granatów, po marmurowych, inkrustowanych czerwonym złotem kolumienkach i przez chwilę strach walczył w nim z nadzieją. A kiedy znów popatrzyła mu prosto w twarz wielkimi zielonymi oczami, od sprzecznych pragnień zakręciło mu się w głowie.

* * *

Morwa z trwogą rozejrzała się po mrocznym, nisko sklepionym pomieszczeniu. Siedziała z pochyloną głową, nie ośmielając się odgarnąć włosów z twarzy. Na jej chudych, splecionych dłoniach wyraźnie uwydatniały się żyły, a posiniała jak u trupa skóra odcinała się mocno od ciemnej powierzchni stołu. Palcami co chwila targały mimowolne skurcze, sczerniałe, połamane paznokcie skrobały po drewnie, a Morwa dygotała lekko, nie mogąc zapanować nad strachem.

Powroźnicy tymczasem przypatrywali się badawczo przybyłej. Było ich sześciu, w tym opasły drab, który wpuścił ją do Wiedźmiej Wieży i krętymi schodkami zaprowadził w dół do niewielkiej, pozbawionej okien izby. Wprawdzie przy ścianach nie postawiono żadnych narzędzi tortur ani sławetnych machin, których ponoć zazdrościli powroźnikom nawet katowscy mistrzowie z południowych wysp, ale ladacznica widziała solidne żelazne obręcze, osadzone w murze na wysokości człeka, i głęboko wżarte brunatne plamy, jakie pokrywały blat stołu. Nie wątpiła, że przywiedziono ją do jednej z podziemnych katowni. W Spichrzy powiadano, że nikt nie opuszcza ich żywy.

Gospodarze niechybnie dostrzegli jej przestrach, lecz na razie nie czynili nic, by go rozwiać czy osłabić. Przeciwnie, przedłużali milczenie, aby dodatkowo pozbawić ją resztek pewności siebie. Nie zaproponowano jej szklanki jęczmiennego piwa, nie poproszono na jedną z ław, gdzie wygodnie rozpierali się domownicy. Grubas nakazał gestem, by usiadła na niskim, koślawym stołeczku – jego krawędzie boleśnie wrzynały się jej w tyłek – a następnie pokrótce przedstawił towarzyszom, z czym przyszła.

– Powiadasz zatem – odezwał się wreszcie najstarszy z łapaczy, wysoki, chudy człek o włosach dobrze przyprószonych siwizną – że w mieście zagościł zbój Twardokęsek. Ale widzisz, dziewko, to sprawa książęcych pachołków. Dziwię się tedy, czemu ci nasza kompania milsza. Rzadko kto do nas z własnej woli zagląda.

Ten i ów spomiędzy jego konfratrów uśmiechnął się kpiąco, wszyscy bowiem musieli w przeszłości doświadczyć niechęci mieszkańców Spichrzy.

Wyczuwszy szyderstwo, Morwa podrzuciła głową, a na policzki wystąpiły jej ceglaste rumieńce.

– A bo chcieliby ze mną gadać? – wypaliła ze złością. – Przypatrzcie mi się lepiej.

– Dobrze, że swoją kondycję rozumiesz – oznajmił z udaną powagą szpakowaty. – Chociaż nie w smak mi trochę, że wedle twego uznania bliżej ci do nas niż do nich.

Pozostali powroźnicy zaczęli się głośno podśmiewać.

– Mówiłam przecież, że Wronoga znam – burknęła Morwa. – Ale jeśli go nie ma, nie będę dłużej zabierać czasu waszej dostojności – dodała hardo i uniosła się ze stołka.

Ramię tłuściocha opadło na nią z taką siłą, że z trzaskiem klapnęła na tyłek.

– Siedź!

Dopiero teraz przestraszyła się na dobre. Grubas nie zwalniał uścisku i w jednej chwili pojęła, że oto jest całkowicie wydana na łaskę powroźników, a każdy z nich zaszlachtował pewnie więcej ludzi, niż ona przyjęła na swoim posłaniu w chacie nieopodal muru.

– Po cóż tak prędko? – zadrwił stary. – Skoro już jesteś, pogwarzymy trochę. Zda się nam tuż przed świętem odrobina rozrywki.

Dał znak innemu z konfratrów, młodemu jeszcze mężczyźnie o długiej wąskiej twarzy, przeciętej na policzku siną blizną. W bladym świetle kaganka Morwa spostrzegła, że tamten obraca coś w dłoniach; od czasu do czasu przedmiot wydawał metaliczny klik, a kiedy powroźnik oparł łokcie na stole, rozpoznała cęgi służące zapewne do zrywania paznokci i darcia ciała torturowanych. Wzdrygnęła się z mieszaniną odrazy i przerażenia. Oprawca uśmiechnął się lekko.

– Gdzież więc spotkałaś rzekomego Twardokęska? – Głos miał nieoczekiwanie miękki.

– W klasztorze Cion Cerena w Górach Żmijowych – odparła skwapliwie, pytanie bowiem zdało się jej całkiem nieszkodliwe.

93
{"b":"89211","o":1}