Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Powroźnik z kpiną odął wargi.

– A cóż tam niby porabiał? Ponoć pobożnością nie grzeszy.

– Skądże mam niby wiedzieć? – żachnęła się. – Znaczy, od dawna tam siedział, kiedym za wolarzami do opactwa ściągnęła – dodała, zreflektowawszy się, że nie czas ich drażnić. – Od strony Traganki z nimi na Żary wędrowałam, jak co roku czynię. Zresztą możecie, wasze dostojności, sprawdzić.

– Ano, nie omieszkamy – rzucił ten tłusty i zaraz umilkł pod karcącym wzrokiem starego.

– Sam zbójca był czy miał kamratów przy boku?

Morwa nachmurzyła się. Z początku wcale nie zamierzała wspominać o obu niewiastach, by się przy powroźnikach nie wydać, że długo podróżowała pospołu z przeklętą wiedźmą. Nie śmiała jednak kłamać. Jeśli prawdę gadano, że gospodarze Wiedźmiej Wieży mieli szpiegów przy bramach i wchodzili w konszachty z żebraczym bractwem, to i tak prędko zdołają wytropić prawdę.

– Dwie niewiasty prowadził – wyznała krótko.

– Dwie tylko? – Któryś z łapaczy zaśmiał się. – W górach wciąż noce chłodnawe.

Dziwka nie sprostowała. Nadal wbijała wzrok w blat stołu, rozpaczliwie modląc się, aby pobliźniony poprzestał na jej wyjaśnieniu i uwierzył, że zbójca wlókł ze sobą dwie kochanice. Oczywiście jednak stało się inaczej. Bogowie doprawdy rzadko wysłuchiwali próśb Morwy, ladacznicy.

– Ale to nieprawda – rzekł łagodnie oprawca. – Lub jedynie część prawdy.

Cęgi w jego palcach zwarły się ze szczękiem. Kobieta pisnęła jak kopnięty psiak, po czym rozpłakała się głośno. Nadzieja na sowitą nagrodę, naznaczoną przez księcia Evorintha za głowę Twardokęska, rozwiewała się z każdą chwilą i teraz pragnęła jedynie ujść stąd cało.

Żaden z powroźników się nie poruszył. Cierpliwie czekali, aż szlochy ucichną.

– Wiedźma tam była, wasze dostojności – wyjawiła w końcu, ocierając twarz w rękaw kubraczka. – Plugawa wiedźma, pomiot nieczysty.

W oczach młodego oprawcy pojawił się błysk, jak gdyby dopiero teraz przesłuchanie zaczęło sprawiać mu przyjemność.

– Przybiegłaś więc do nas w te pędy poszukać duchowej pomocy – odezwał się znowu najstarszy.

Choć z tonu nie dało się wywnioskować, czy kpił, czy też mówił poważnie, Morwa gorliwie uczepiła się jego słów.

– Dokładnie tak było – potwierdziła. – Ledwo dzisiejszego ranka do Spichrzy się doturlałam, tom zrazu przybiegła do waszych dostojności. I jeśli tylko zechcecie, wnet wam pokażę miejsce, gdzie się Twardokęsek przytaił i wiedźma przy nim. Jeno się spieszyć trzeba, póki precz nie zemkną.

– A wolarze gdzie siedzą? – zapytał znienacka ten młody. – Ich takoż zdałoby się przepytać na okoliczność plugastwa.

Morwie pociemniało przed oczami. Przez myśl jej wcześniej nie przeszło, że kilka nieopatrznych słów będzie ją tak wiele kosztować. Skłamać nie mogła, bo na bydlęcym targu wszyscy się znali i wielu poganiaczy wiedziało, że co roku zwykła podróżować w towarzystwie Kuny. Niewątpliwie nie poskąpią tej wiadomości powroźnikom, zwłaszcza gdy wyjdzie na jaw, że z kompanii wolarzy ni jeden nie ocalał. A wówczas Morwę pierwszą oskarżą o współudział w zbrodni i nikt się nie będzie zbytnio wsłuchiwał w jej zapewnienia. Ostatecznie była tylko dziwką, postarzałą i pozbawioną wszelkich protektorów.

– Cóżeś tak, panna, zamilkła? – zadrwił pobliźniony. – Toż ledwie przed chwilą skłaniałaś nas do pośpiechu.

Ladacznica załamała palce. Trzask kostek, wypadających ze stawów, zabrzmiał dziwnie donośnie w pustej komnacie. Raptem Morwa uświadomiła sobie z przerażeniem, że ów dźwięk musiał rozlegać się tu często, tyle że towarzyszyły mu krzyki, jęki i błagania torturowanych. Myśl ta otrzeźwiła ją gwałtownie. A ponieważ nic już nie miała do stracenia, uniosła głowę, pierwszy raz spojrzała powroźnikowi prosto w oczy i odezwała się cicho, lecz spokojnie:

– Przestańcie mnie już, wasza dostojność, ponaglać i z konceptu zbijać, to rzecz wam całą wyłożę wedle porządku i składnie. – Młody oprawca odął się nieco na przytyk i już chciał ją ofuknąć, gdy szpakowaty dał znak, aby milczał. – Mam dla was straszną opowieść, tak straszną, że zaprawdę się lękam, czy mi wiarę dacie… – po czym pomału, z namysłem wyjawiła im wszystko, co wydarzyło się na trakcie, odkąd opuściła klasztor Cion Cerena w Górach Żmijowych.

W miarę wypowiadanych przez nią słów twarze powroźników pochmurniały. Kiedy zaś doszła do rzezi przydrożnych wiosek, którą oglądała z grzbietu skrzydłonia, ten czy ów syknął z niedowierzaniem albo zaklął przez zęby. Nie przerywali jej jednak. Dopiero gdy umilkła, zadyszana i znużona własną historią, opasły powroźnik wstał z ławy. Ruchy miał ociężałe i powolne, ani chybi i na nim wyryła piętno ta posępna relacja.

– Nie Iza nam podobnych wieści taić – rzekł cicho. – Nie wiedzieć, czy w tejże chwili szczuracy nie podchodzą pod miasto, krwi niewinnej nie chłepcą.

– Jeśli wieści prawdziwe. – Pobliźniony gapił się na Morwę z nietajoną zachłannością. – Co łatwo wybadać.

– Prędzej to wyjdzie na jaw, gdy tamtych ludzi z gospody Pod Wesołym Turem sprowadzimy – zaoponował grubas. – A jeśli istotnie jest między nimi Twardokęsek, tym lepiej. Zawsze się dodatkowy grosz przyda.

– Zaraz pchnę chłopca do strażnicy, aby komendanta sprowadził – rzucił krępy powroźnik, który dotąd nie odezwał się ni słowem. – Książęcy poddani giną, tedy książęca to sprawa. Niechże ziem swoich broni – dodał z wyraźną przyganą.

Morwa niemal się uśmiechnęła. Znała niechęć, z jaką wojacy spoglądali na próżniacze a rozpustne życie księcia Evorintha.

– Nie! – Stary uniósł dłoń i pozostali oprawcy natychmiast zwrócili się ku niemu, z uszanowaniem czekając na decyzję. – Świątynia żołd nam płaci, zatem dobroczyńców naszych trzeba uwiadomić najprędzej. Jeśli uznają za słuszne, sami dadzą znać księciu, co zaszło na trakcie. Ale to sprawy możnych, my się do nich nie pchajmy.

94
{"b":"89211","o":1}