Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dziewczyna wyjęła pergamin z jego spoconej nagle dłoni, złożyła go starannie i wsunęła mu do kieszeni kubraka. Jej oblicze pozostało spokojne.

– Czy wy…? – wyszeptał bez tchu.

Położyła mu palec na wargach, nie pozwalając dokończyć.

– Myślę, że właśnie przeczytałeś swoją śmierć, chłopcze – zauważyła cicho. – Cóż za nierozważna ciekawość.

Pisarczykowie zaczęli się im przypatrywać. Jaszczykowi błysnęło w otępiałym z przerażenia umyśle, że kapłan nie daruje mu dzisiejszego wyczynu, może tylko na zbity pysk wypędzi, a może wręcz odda powroźnikom do wieży, aby przykładnie odpokutował w ciemnicy za pchanie nosa w tajne sprawki bogów. Zakręciło mu się w głowie. Znajome, setki razy oglądane wnętrze kantorku stało się w jednej chwili nieprzyjazne i obce. Pragnął odepchnąć dziewczynę i rzucić się na oślep ku wyjściu, na ulicę, gdzie wciąż świeciło jasne słońce i trwały przygotowania do największej zabawy, jaką rokrocznie wyprawiano w Krainach Wewnętrznego Morza. Ostatecznie, myślał gorączkowo, wychował się tuż przy zawilgłym murze Spichrzy, gdzie spotykają się złodzieje, żebracy i dziwki, w razie czego mógł zapaść się w ciemną toń miasta jak kamień w wodę, na tyle głęboko, aby nie odnalazł go Krotosz ani żaden z książęcych pachołków. Dość, że pokumałby się z jedną z gromad uliczników czy żaków, które, podzieliwszy między siebie spichrzańskie ulice, ściągały haracze od przekupek i rabowały mieszczańskie domy. Nie przyszedłby przecież do nich z pustymi rękami, przez lata służby w kantorku Fei Flisyon zgromadził bowiem wystarczającą wiedzę o zwyczajach bogaczy, by nawet złodziejska gildia uznała go za obiecujący nabytek.

Tyle że rejterada oznaczała kres marzeń – o domu, który kupi na zboczu Jaskółczej Skały dla matki, o wianie dla sióstr, wreszcie o własnym kantorze, gdzie kiedyś z taką samą godnością, jak Krotosz, będzie nadzorował pracę pisarczyków. Opanował się więc z wysiłkiem.

– Chodźmy stąd – poprosił. – Musicie poczekać, aż Krotosz wróci. Ale nie tu, gdzie już się na nas gapią.

Pospiesznie powiódł ją bocznym wyjściem do siedziby kapłanów Fei Flisyon, wczepionej w stromy stok Jaskółczej Skały i niemal przesłoniętej żółtą fasadą kantorku. Zdarzało mu się wcześniej bywać w tym domostwie, lecz zazwyczaj gospodarz zamykał się z nim w niewielkim alkierzu blisko drzwi, gdzie przechowywano księgi dłużników. Chłopak nie wiedział więc, dokąd zaprowadzić tego niecodziennego gościa, i nigdzie nie mógł zasięgnąć rady.

Wprawdzie wraz z Krotoszem w Spichrzy mieszkali jeszcze trzej pośledniejsi słudzy Zaraźnicy, lecz o tej porze zwykli głosić kazania w kapliczce. Pobudowano ją aż za murami, jako że kapłani Nur Nemruta od Zwierciadeł nie dopuszczali, by inni bogowie zadomowili się przesadnie w jego mieście. Jaszczyk niby mógł po nich posłać, ale psim swędem wyczuwał, że tajemnicy przybycia tej dziwacznej dziewczyny należało strzec jak źrenicy oka. Kim ona jest, skoro budzi taki strach? – pomyślał, nagle zdając sobie sprawę, że w liście nie wymieniono jej imienia.

– Może na taras – poddała lekko, kiedy nadal stał w wejściu i rozglądał się bezradnie.

– Nigdy tam nie zachodziłem – przyznał. – Nie wiem, czy…

Uśmiechnęła się kącikami ust i klasnęła w dłonie, wywabiając z wnętrza domu posługaczkę. Wysoka, koścista niewiasta wynurzyła się zza załomu korytarza z niechętnym grymasem, ściskając w ręce na wpół ogryzione żeberko.

– Prowadźcie na taras, dobra kobieto – nakazała dziewczyna. – I uprzedźcie pana, że go czekamy.

Służka wytrzeszczyła oczy, lecz rozkaz wygłoszono tak pewnym tonem, że nie ośmieliła się przeciwstawić. Kiedy wpuściła ich do środka, siedziba kapłanów Fei Flisyon wydała się Jaszczykowi labiryntem. Podłogi zaścielały grube śnieżnobiałe dywany, kanapy pokryto jasną skórą, blaty stolików połyskiwały macicą perłową, a kryształowe zwierciadła zwielokrotniały ową biel, przywodzącą na myśl znieruchomiały, zamarznięty las. Owszem, Jaszczyk słyszał wcześniej, że sługi Fei Flisyon nazywano bankierami władców, lecz nie przywiązywał do tego wagi, na co dzień bowiem Krotosz żył całkiem skromnie – nie włóczył się po mieście wzorem innych kapłanów, nie przyozdabiał stroju kosztownymi klejnotami, nie pasjonowały go ani wyścigi konne, ani teatry na nabrzeżu, gdzie nigdy nie brakowało nowych tancerek z południa. Jego spokojne bytowanie wypełniały mozolne zajęcia w kantorku i modły. Jego bogini co prawda wydawała się Jaszczykowi nieprzesadnie godna szacunku, ale rozumiał dobrze, że każdy musi wykonywać swoją pracę jak należy. Ani przez myśl mu przeszło, że taki przepych może skrywać wnętrze domostwa w głębi kapłańskiej posiadłości. Dreptał za posługaczką z oszołomiony, wytykając sobie w duchu głupotę i naiwność.

Alabastrowe kolumienki wykusza były inkrustowane czerwonym złotem i obrośnięte białymi, pnącymi różami.

– Napiłabym się soku z granatu – rzuciła posługaczce dziewczyna. – Gorący dzień.

Służąca wymamrotała coś niechętnie pod nosem i odeszła. Jaszczyk z zamętem w głowie oparł się o balustradę, powtarzając w myślach frazy z listu, który niemal palił go przez kieszeń kubraka: „żagiew, od której wielu może zgorzeć… wybraną i umiłowaną spośród wszystkich innych…”.

Dziewczyna z wyraźną ulgą ściągnęła welon i podwikę. Długie złotorude włosy rozsypały się swobodnie i Jaszczyk ujrzał nad jej czołem wąską, gładko kutą obejmę. Choć nie dbał nadmiernie o sekrety szczeżupińskiej wiary, słyszał wystarczająco wiele o dziwacznym obyczaju, wedle którego morderca kochanka bogini zajmował jego miejsce na tronie wyspy oraz w jej łożu. Po Spichrzy – szczególnie po ubogich dzielnicach – nadal krążyły śpiewki o dzielnym rzeźniku, który, poróżniwszy się srodze z mistrzami cechowymi, zgotował im krwawą łaźnię w ratuszu, po czym zbiegł z miasta na południe i jako dri deonem przez długie lata władał Traganką. Dlatego chłopak od pierwszego rzutu oka rozpoznał obręcz bogini, taką samą, jak mu kiedyś Krotosz pokazał w księdze na obrazku. Zaschło mu w ustach. Zielonooka ciekawie wychylała się z galeryjki, a on słowa nie mógł wykrztusić. Jakby złe jakoweś chwyciło go za gardło.

Bo też spotkał złe, lecz pojął to znacznie później, kiedy wiosłował pomiędzy Szczeżupinami na niewolniczej galerze. Nie zwierzolaka ze śliną cieknącą z pyska, nie smardza, nie prządkę utajoną w lesie, tylko przebiegłe zielonookie zło, daleko od tamtych gorsze i zajadlejsze. Ani się obejrzał, jak go oplotło swą nicią, owładnęło całkowicie. Nie miał szansy się obronić.

W korytarzu zaszurały kroki posługaczki. Jaszczyk poderwał się i wyjął jej z rąk tacę z dzbankiem. Nie chciał, by teraz zobaczyła dziewczynę. Kiedy patrzył, jak wybranka bogini stoi, wdzięcznie przechylona nad krawędzią tarasu, a słońce rozpala iskry na złotorudych włosach, czuł bezrozumne pragnienie, aby jej tajemnica jeszcze choć przez chwilę należała wyłącznie do niego.

Rozlał napitek do roztruchanów. Sok był ciemnoczerwony jak krew.

– Słodki jak na Tragance. – Przyjęła od niego naczynie i pociągnęła łyk, lecz poprzez ukwiecone gałęzie róż wciąż spoglądała na dachy Spichrzy. – Wędrowałam za kimś poprzez Góry Żmijowe – dorzuciła nieoczekiwanie – lecz potem straciłam go z oczu.

Jaszczyk potrząsnął głową.

– To wielkie miasto i co roku mnóstwo ludzi ściąga na święto.

– W ciżbie najłatwiej się ukryć – przytaknęła zadumana. – Wiem, że spieszył na spotkanie, a ktoś, kto ma potężnych nieprzyjaciół, musi szukać równie potężnych sprzymierzeńców. – Przeniosła wzrok na wieże cytadeli księcia. – Opowiedz mi o władcy Spichrzy, proszę.

– Młody jeszcze, ledwo mu dwa tuziny lat minęły – rzekł posłusznie Jaszczyk. – Dobry pan, sprawiedliwy, baczący i mężny, jeno wyniosły po trochu. I za dziewkami bardzo lata – dodał. – Cięgiem się przy nim dwie albo i trzy kręcą, choć szybko je pani Jasenka z siodła wysadza. Gadają ludzie, że je każe pachołkom w kanale topić. Sama jest najgłówniejszą książęcą nałożnicą.

– Czy bogom przychylny? – Uniosła lekko brew. – Czy cześć im oddaje?

Jaszczyk wzruszył nieznacznie ramionami. Jak większość wyrostków z niskiego miasta nieczęsto zapuszczał się na świątynny trakt, a sławetnych ceremonii w świątyni Nur Nemruta nie oglądał bodaj nigdy, choć matka powiadała, że tuż po przyjeździe do Spichrzy, zaniosła syna przed oblicze miejscowego boga, aby go Śniący w potrzebie wspierał. Sama wszakże starodawnym górskim obyczajem czciła ziemienników, a kilka razy w roku składała w ogniu ofiarę na cześć Kii Krindara, błagając go o powrót. Gdyby ciężka praca w farbiarni nie wysysała z niej wszystkich sił, zapewne spróbowałaby wpoić tę wiarę ukochanemu synowi, ale że z rzadka przychodziła przed zmierzchem, Jaszczyk dorastał w błogosławionym spokoju, z którego nie wyrwała go nawet służba u Krotosza. Religijne praktyki księcia Evorintha nie zaprzątały mu głowy.

– Jako każdy człek śmiertelny, nie mniej, nie więcej niż inni – odparł ze zmieszaniem, bo nie pojmował, ku czemu zmierza. – Przodków przykładem co roku posyła dary bogate na ofiarę Nur Nemrutowi. Zwierzchnika świątyni szanuje i o radę pyta. Z innymi bogami, jak władcy przystoi, w pokoju żyje.

– Z postronnymi panami nie miewa zatargów?

– Skądby? – odpowiedział rozbawiony. – Wszak to jest miasto Nur Nemruta, w samym środku świata. Święte miejsce, najświętsze – dodał. – Nikt przeciwko niemu ręki nie podniesie. Chociaż siedzimy pomiędzy Żalnikami, Skalmierzem i księstwami Przerwanki, nigdy tu wojna nie nastała. Nawet Vadiioned nie ważył się Spichrzy splądrować, jeno u bram czekał, wołając, by matka do niego na mury wyszła.

Uśmiechnęła się lekko.

– Nie wyszła?

Zdumiał się, że nie słyszała tej historii – bodajże najsłynniejszej z opowieści powtarzanych w Górach Żmijowych i najbardziej tragicznej, jako że właśnie tamte wypadki popchnęły Vadiioneda w szaleństwo i doprowadziły do upadku państwa Kopienników.

– Wyparła się go i przeklęła po tym, jak jej braci kazał na pale wbijać. A wtedy Vadiioned do reszty oszalał. Przyboczni musieli go łańcuchami wiązać, bo rzucał się i wył jak wściekły pies. Potem z siłą luda pociągnął na Żalniki i wielkie z tego nieszczęścia dla wszystkich Krain Wewnętrznego Morza nastały – wyjaśnił, zachęcony jej milczeniem.

92
{"b":"89211","o":1}