Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Znaczy… – chłopak się mimowolnie skurczył – zamorzycie mnie głodem?

– Skądżeby znowu – Mierośz oburzył się fałszywie. – Ani nam w głowie podobna zbrodnia nie postała. Tylko że tu nie przytułek, trzeba za strawę płacić i za dach nad głową. A czynsze w mieście wysokie, zwłaszcza tutaj, w świątyni. Wodę z daleka się nosi i o niewolników trudno, bo jak na złość Zird Zekrun wojen ostatnio poniechał. Tedy i jadło kosztowne. Ot, pół złocisza za dzionek.

Seradelę aż zakłuło w piersi. Miał nadzieję, że kapłan kpi tylko: za podobną fortunę mógł dobry miesiąc żreć i pić do woli na mieście.

– Ba – mówił niezobowiązującym tonem zwierzchnik zakonu Fei Flisyon – dobrze, póki ktoś ma czym płacić. Ale gdy głód kałdun ściśnie, złoto szybko topnieje. Wnet zbraknie na gęsi i pasztet, lecz suchy chleb z wodą też syci. Potem zasię… – zawiesił głos i popatrzał bystro na wyrostka. – Choć w sakiewce już pusto, człek o karmę wciąż krzyczy i grzech byłby nieszczęśnika nie wspomóc. Więc dług rośnie i rośnie, a kiedy sześć miesięcy minie i dłużnik uparcie wypłacić się nie zamierza, sprzedaje się go w niewolę, aby mógł pieniądz odsłużyć. Wszystko wedle prawa, jak trzeba.

Szkolarz niczym skamieniały słuchał jego wywodu. Owszem, wiedział, że na Tragance nader skrupulatnie pilnowano wszelkich wierzytelności, a jeśli człek się nieopatrznie zapożyczył i długu na czas nie oddał, łatwo kończył jako niewolnik, choćby z dziada pradziada w mieście był osiadły. Dziwiło go to zawsze, bo w jego rodzinnych Żalnikach tylko chłopi bywali przypisańcami i mógł ich pan wraz z wioską bezpiecznie sprzedać. Nikt wszelako nie ośmieliłby się postąpić podobnie z wolnym szlachcicem, boby go inni panowie na szablach roznieśli. Już sama groźba zrównania z niewolniczym bydłem – chociaż na Tragance bydlętom wiodło się znacznie lepiej – stanowiła obrazę i Seradela, którego przodkowie od dawna pieczętowali się szlacheckim klejnotem, nigdy nie przypuszczał, aby podobny los miał się stać jego udziałem.

– Łżecie – rzucił przez zaciśnięte zęby. – Nikt szlachcica w niewolę nie może obrócić. Tak prawo mówi i zwyczaj.

– Kogo? – spytał zgryźliwie Mierosz. – U nas tyś nie szlachcic, synku, ale żak gołodupiec, no i obcy w tym mieście, bez przyjaciół i krewnych, coby się za tobą wstawić mogli i łaskę wyjednać. Dlatego coś mi się widzi – ostentacyjnie zmierzył go wzrokiem – że na galery trafisz. Suchy jesteś, żylasty, lecz może pożyjesz lat parę. Jeśli z lochu wyjdziesz.

Seradela milczał. Dopiero co z nieba spadło mu bogactwo większe, niż się kiedykolwiek spodziewał, a teraz oto skarb wydawał mu się tylko jakimś złym snem, który lada moment rozwieje się i minie. Miał wrażenie, że jeśli wystarczająco mocno zaciśnie powieki, ocknie się w swojej izbie u szczerbatej Kraski i wszystko będzie jak dawniej.

– Widzisz, synku – podjął łagodnie kapłan – bardzoś się nam niedobrze przysłużył, oj, bardzo źle. Bo może gdybyś dla dziewki tego statku nie wynalazł, siedziałaby teraz na rzyci w pałacu i wino chlała, jak dri deonemowi przystoi. A tak jest kłopot. Trutką umorzyć oblubieńca bogini nie Iza, bo Fea Flisyon wielce by się na to krzywiła, a naprędce się żaden szermierz nie trafił, co by chciał z nią iść na ostre. Więc nam czmychnęła precz, uwożąc obręcz, nad którą na Tragance żadnego skarbu nie mamy. Sam widzisz, zawiniłeś srodze…

– Przecieżem jej nie zmuszał! – zaoponował chłopak, a głos mu się łamał ze wzburzenia. – Jenom człeka odnalazł…

– O nim też wnet opowiesz. – Mierosz skinął głową. – Co wiesz i co się domyślasz. Wszyściusieńko.

Szkolarz z trudem próbował opanować strach.

– Akademia się o mnie upomni – zagroził wreszcie, nadrabiając brawurą. – Wszak ze mną tu pół tuzina kamratów przyszło. Nie zdołacie tego zataić. Żacy wam nie darują.

Gdzieś nad nimi rozdudnił się wielki dzwon, obwieszczając miastu nadejście nocy.

– Ot, młody jesteś i głupi, synku. – Kapłan spoglądał na niego ni to z rozbawieniem, ni to z politowaniem. – A po co zatajać? Wszak się tu wdarliście przemocą, pachołków poturbowawszy, za poduszczeniem Krupy, bluźniercy przebrzydłego, z którym cię od dawna po karczmach widywano. Sam jesteś na poły poganin, z Żalników swój ród wiedziesz. Nic tedy dziwnego, że ku odstępcy się skłaniasz i panią naszą jasną masz za nic. Tak ci się ta Krupowa herezja w łeb wryła, żeś jeszcze koleżków niewinnych pobuntował, aby na nasze największe świętości nastawali. Wielu przecież patrzyło, jak żacy w pałacu broili, jak się z relikwii naigrawali, jak szczątki święte po podwórcu włóczyli. Pojmujesz teraz?

Seradela słuchał jego słów z rosnącym przerażeniem. I coraz wyraźniej dostrzegał, dokąd kapłan zmierza.

– Widzę, że już pomiarkowałeś. – Zwierzchnik zakonu Fei Flisyon splótł na brzuchu wypielęgnowane palce. – I słusznie. Co innego żakowskie figle, choćby najbardziej śmiałe, a co innego zaprzaństwo i bezbożność. Sam rozumiesz, chłopcze. Nikt cię w obronę nie weźmie. Jeszcze pod świątynię z petycją przyjdą, żeby cię rychło wieszać, boś cudzoziemiec obmierzły, co tu w ukryciu siedział i jątrzył.

Chłopak w panice wbijał wzrok w kapłana, szukając w jego obliczu najmniejszego znaku, że cały wywód to tylko żart, zwyczajna kpina w odpłacie za grubiaństwa szkolarzy. Na próżno.

Naprawdę może tak zrobić, pomyślał, porażony kruchością swego życia w tym mieście, gdzie nieomal każda rzecz zależała od woli sług bogini.

– I to wszystko jedynie dlatego, żem usłuchał jej prośby i odnalazł statek?

– Nie, synu. – Mierosz skrzywił się i ze znużeniem potarł skronie. – Ani nie z powodu grubych figli czy tych kilku szturchańców, coście nimi strażników uraczyli. Wszak znamy żaków. Co więcej… – urwał i jego twarz na moment przybrała tęskny wyraz, jakby łowił jakieś ulotne, odległe wspomnienie. – Niejeden z kapłanów niegdyś pobierał nauki i w kolorowym birecie zasadzał się na mnichów. Młody był, więc od żartów nie stronił. Potem skrybą został, z czasem prawa doktorem. Trochę w akademii wykładał, wreszcie przybrał świątynną kapicę… Tak się na Tragance zdarza.

– Więc dlaczego? – spytał nieomal pokornie Seradela, który domyślał się, że zwierzchnik tragańskich mnichów mówi o sobie i przez głowę przemknęła mu szaleńcza nadzieja, że może uda się jednak coś wytargować. – Wszak musicie rozumieć, jak na wszechnicy bywa.

Ale źle ocenił Mierosza. Kapłan prędko otrząsnął się ze wspomnień.

– Zbyt dużo wiesz, synu – oznajmił sucho. – Zbyt wieleś wczorajszej nocy w ogrodach bogini oglądał i słyszał.

– Nic nie widziałem – zaprotestował rozpaczliwie.

– Twarz jej zobaczyłeś – uciął zwierzchnik świątyni. – Wiesz, że niewiasta przywdziała obręcz dri deonema. Już to samo starczy, byś nie mógł luzem chadzać po tragańskich traktach ani tym bardziej powędrować stąd dalej przez Krainy Wewnętrznego Morza.

– Nie ja jeden o niej wiem! – prychnął ze złością.

– Ano, niestety. Gdybyś trzymał buzię zawartą, przynajmniej twoi kamraci mogliby się swobodą cieszyć. Ale nie, musiałeś rozpaplać o tej dziwacznej pannie, która została kochanką bogini, jak to prosto z jej objęć tobie się rzuciła na szyję. Ech, próżność i pustota… – Mierosz westchnął ciężko.

Szkolarz zarumienił się. Istotnie, zeszłej nocy chełpił się przed koleżkami szpetnie, troszkę podkołorowawszy swoje spotkanie z niewiastą, która jakimś kaprysem bogini nosiła na głowie obręcz dri deonema. Tymczasem, dziwna rzecz, właściwie wcale nie ciągnęło go do tej zielonookiej dziewczyny, choć była urodziwa i widział, że przywykła do spojrzeń mężczyzn. Nie sądził, aby zawinił miecz, który mu przystawiła do piersi, wszak miewał wcześniej sprawę z najemniczkami, a w jego dawnej okolicy, w Wilczych Jarach, również trafiały się białogłowy, co z jednakim zapałem ruszały i na wojenkę, i do amorów. Nie zląkł się też barbarzyńskiej szaty, bo dawno się już przekonał, że bez odzieży baba babie równa. Ale rudowłosa miała coś takiego w postawie i wejrzeniu, że mu słów zabrakło w gębie, choć w rodzinnych stronach spotykał wielkie panie, kasztelanki i wojewodziny.

Och, znał dobrze niewiasty i umiał rozniecać w nich ogień, nawet w tych, które były wyniosłe i dumne. Ale wśród dzikiej swawoli, która rozpętała się zeszłej nocy w ogrodach, wybranka Fei Flisyon zdawała się obojętna, jak gdyby dotyk bogini wygnał z jej ciała wszelkie ciepło. Tak właśnie bywa, pomyślał, gdyż pochodził z kraju, gdzie wszyscy wiedzieli, że nie można bezkarnie przestawać z nieśmiertelnymi mocami. Bogowie dotykają nas lewą, karzącą dłonią, a potem o nic więcej nie dbamy. Bo tamta dziewczyna nie dbała o Seradelę, jego słodkie słowa i ciało wprawne w sztuce rozkoszy. A na koniec przyprawiła go o śmierć równie nieodwołalnie, jakby go wtedy pchnęła ostrzem pod żebro.

– Ją również zabijecie? – zapytał schrypłym głosem.

– Już ją zabiliśmy – odparł Mierosz. – Boś ty, chłopcze, strasznych rzeźników do pałacu przywiódł. A kiedyś im skarb pokazał, dur ich jakowyś opętał. Szczególnie zaś takiego myszatego smarka o odstających uszach…

– Tarnawca? – zdumiał się szkolarz.

Słowa Mierosza do reszty zbiły go z pantałyku. Tarnawiec był chuderlawym, nieśmiałym chłopaczkiem, który ledwie trzy miesiące popasał w tragańskiej wszechnicy. Urodził się nieopodal, na południowym skraju wyspy, w ubogiej rodzinie bednarza, ale staraniem tamtejszej świątyni łyknął trochę wiedzy. Kiedy wyszło na jaw, że jego zdolności wykraczają poza kreślenie liter na woskowanych tabliczkach, posłano go do akademii.

– Ano właśnie Tarnawca – przytaknął kapłan. – Muszę zapamiętać jego imię. Bo widzisz, synku, kiedy ów Tarnawiec skarb na własne oczy ujrzał, taka nim łapczywość owładnęła, że bez nijakiego ostrzeżenia za nóż złapał i dri deonemowi gardło poderżnął.

– Co też powiadacie?! – zakrzyknął żywo chłopak i byłby się ze stołka poderwał, gdyby go więzy w miejscu nie przytrzymały. – Tarnawiec nigdy by…

– A jednak. – Mierosz smętnie pokiwał głową. – Sześciu to ludzi widziało i pod przysięgą zeznają, że dziewkę kozikiem zarzezał.

22
{"b":"89211","o":1}