Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Twardokęsek skrzywił się kwaśno. Cóż to za naród osobliwy, pomyślał, że zrazu tu każdy uparty jak osioł, hardy i leniwy, a wystarczy krzyknąć, kijkiem trochę postraszyć, by spokorniał i zrobił dokładnie jak każą. Gdyby w Górach Żmijowych byle durny klecha tak się wymądrzał i katownią straszył, wnet by mu narodek kark skręcił po cichu i trupa w rozpadlinę rzucił. Aniby się kto oglądał, czy tam za nim bóg jakiś nie stoi i czy przypadkiem nie zamierza despektu pomścić. A tutaj? Wszystko do góry nogami. Bogini tuż obok siedzi, chłopów sobie przywabia i do mordowania szczuje, kapłani miastem trzęsą, że się porządny obywatel wręcz odetchnąć boi. Śmiech pusty i sromota.

Mierosz tymczasem sięgnął za połę szaty i podał Szarce owinięty chustą pakiecik.

– Pismo do współbraci – wyjaśnił. – Przyda się wam w drodze. Nasz zakon ma kantory w każdej większej osadzie i wszędzie wam chętnie pomocy użyczą. Nie zapomnijcie o tym. Nie zapomnijcie też, że choć was będą u bram witać i po czerwonym płótnie na dworce prowadzić, łatwo wam ktoś sztylet w plecy może wrazić. Nie kochają nas w Krainach Wewnętrznego Morza.

Ano, pomyślał Twardokęsek, i mają za co, skoro się od wieków, ścierwa, lichwą bawicie, pieniądz pod zastaw pożyczacie. W księstwach Przerwanki co drugi panek tyle jeno ma, co na siedzisku gacie, bo reszta kwitami Zaraźnicy przypisana. Nie dziwota, że co się miesiąc odmieni, nowy tumulcik: to gdzieś kapłana na drodze tałatajstwo poturbuje, to znów pod kantorek Fei Flisyon ogień kto podłoży i owe listy zastawne zgrabnie z dymem puści.

Ej, gdyby mi tak w ręce trafiło owo pisanie, co nim Mierosz dziewkę obdarował, ileż bym z nim dokazał, pomyślał. Dziewek po miastach dosyć. Żadna sztuka którą w szatki norhemnów przyodziać, miecze dwa przydać i do kantoru Zaraźnicy posłać, żeby prosiła przyobiecanej pomocy – i sakiewki sowitej albo i całego worka. Jeszcze bym się odkuł, za mój skarbczyk odpłacił. Byle się do tych listów dobrać…

Humor mu się gwałtownie poprawił i przychylniejszym okiem spojrzał na krypę. Wszak w większych bywał opałach i więcej srebra po knajpach potracił lub dziwkom rozdał, niż mu na Tragance kapłani skradli. A póki duch się w nim kołacze, poty nadziei, że kiedyś mu jeszcze fortuna zacna w ręce wpadnie.

* * *

Nigdy wcześniej nie widział tyle dobra. Nawet nie domyślał się, że istnieje na bożym świecie. Przykucnął na skraju stosu, nabrał trochę monet w dłoń i z niedowierzaniem patrzył, jak złote krążki, dziwnie ciężkie i zimne, przesypują mu się przez palce. Kiedy ostatni spadł i z brzękiem potoczył się po posadzce, Seradela jak we śnie postąpił kilka kroków naprzód. Ale skarb był prawdziwy. Chłopak opadł na kolana i aż po łokcie zanurzył ręce w złoto. Miał wrażenie, że pieniążki ocierają się o jego skórę i łaszą jak kotki, czekając, aż wreszcie przygarnie je i wyniesie z tej ciemnej, dusznej celi.

– O bogowie! – usłyszał za sobą.

Któryś z żaków spazmatycznie wciągnął powietrze, jakby na widok niezmiernego dobytku brakło mu nagle słów. Inny zaklął z podziwem. A Niekłaj, szczerbaty syn kowala z portu, jednym skokiem znalazł się na stosie złota. Wtedy czar prysnął i szkolarze jeden przez drugiego pognali ku stercie monet. Obrzucali się połyskliwymi krążkami, tarzali w nich, rechocząc jak szaleni. Seradela w niemym zachwycie patrzył na skarb. Nie sądził, że kapłani spełnią obietnicę tej dziwnej kobiety, która nosiła obręcz dri deonema i właśnie odpłynęła z Traganki. Spodziewał się najwyżej sakiewki pełnej oberżniętych groszy – i paru obelg albo i kułaków w odpłacie za szyderstwa, których żacy nie szczędzili sługom Zaraźnicy oraz ich straży. Tymczasem Mierosz dotrzymał słowa ze skrupulatnością zdumiewającą u zwierzchnika zakonu, który słynął w całych Krainach Wewnętrznego Morza z osobliwego skąpstwa. Może nawet wywiązał się z naddatkiem, bo Seradela podejrzewał, że ciężar złota po dwakroć przewyższa jego wagę. Nie zamierzał wszakże tego nikomu wyjawiać. Aż tak daleko jego uczciwość nie sięgała.

Obrachował szybko, pomiędzy ilu koleżków przyjdzie podzielić skarb. Z półtora tuzina, nie więcej, uznał. Starczy dla wszystkich. Sam umyślił zatrzymać trzecią część – reszta nie powinna mu mieć za złe, ostatecznie naraił im tę robotę, która przyczyniła im bogactwa, jakie zapewne nigdy wcześniej nie stało się udziałem tragańskich żaków.

Najpierw na tydzień albo i dwa zaszyję się w zamtuzie u szczerbatej Kraski, postanowił. Ależ się baba zdziwi, jak jej złociszem zaświecę w oczy! Każę sobie sprowadzić dwie nowe niewolnice, a co, stać mnie na to. I łaźnię w nocy otworzyć, specjalnie dla mnie. Kupię ze dwie beczki Skalmierskiego wina, tego najzacniejszego, co je kupcy dla kapłanów trzymają, i będę pić, aż mi się trunek uszami przeleje. I żreć też będę za wszystkie czasy, za te lata, kiedym się żywił lebiodą i chlebem z żołędziowej mąki. Kamratów na ucztę pospraszam, niechaj mą hojność znają. I póki wszechnica stoi, niech nie zapomną o Seradeli, szkolarzu, co okpił zakon Fei Flisyon i złoto im z gardła wydarł. A potem…

Coś zaszczypało go pod powiekami. Potem, pomyślał, do domu się wrócę. Już czas, najwyższy czas.

Ktoś klepnął go po ramieniu. Mierosz stał tuż obok i z pobłażaniem przypatrywał się wygłupom szkolarzy, którzy cieszyli się z dostatku jak prosięta z błota.

– Obrachować to trzeba – powiedział kapłan.

Co dziwne, nie wydawał się rozjuszony utraconym majątkiem. Ale też pewnie była to zaledwie krzynka wśród skarbów bogini.

– W garściach złota nie wyniesiecie – ciągnął. – Lepiej listy sporządzić, które w każdym kantorze da się na pieniądz obmienić, a was jeno z trzosami odesłać, aby się ludzie podli o sprawie nie zwiedzieli i dla łupu nie powyrzynali was co do nogi. Tak – zawahał się – bezpieczniej.

I nikt się nie dowie, dodał w myślach Seradela, jakem cię wywiódł w pole, klecho. Ale nic nie rzekł, nie musiał niepotrzebnie drażnić Mierosza. Zresztą rzecz była pewna: listy wartościowe zakonu Fei Flisyon w wielu miejscach ceniono bardziej od gotówki, jako że niejeden panek pokątnie bil fałszywą monetę, a słudzy Zaraźnicy, choć pazerni nad miarę, skrupulatnie dotrzymywali umów.

– Dobrze – zgodził się chłopak. – Jeno żeby mi je w Żalnikach na złoto zamieniono.

Mierosz spojrzał na niego uważnie.

– Znać, żeś z dawna o ojcowiźnie wieści nie miał, synku – powiedział cierpko. – Szmat czasu dobry minął, jak kniaź wszystkie obce zakony ze swej ziemi wypędził. Jednak znajdzie się i na to rada. Kwity na Kościeja wystawię. Nad miarę się stary lichwiarz rozbestwił i wciąż pod żalnicką granicą nowe kantory otwiera. – Skrzywił się z niechęcią. – Ale Wężymord na razie kupczykom z Książęcych Wiergów sprzyja. Pewnie cię Kościej obłupi, sowity procent zedrze, lecz inaczej się nie da. Wszak tyle złota przez góry na plecach nie przeniesiesz.

Seradela niewiele zrozumiał z tego wywodu, bo w bankach, kwitach zastawnych i lichwiarskich praktykach nie miał nijakiego rozeznania – prócz tego, że jak kiedyś ojczulek do miasta pojechał i nieopatrznie pieniądz na procent pożyczył, to potem dwie wioski musiał w dzierżawę puścić, żeby się wypłacić. Kiwał więc uczenie głową, aby się z nieświadomością nie wydać, i nawet był całkiem wdzięczny, że się sam dostojny Mierosz przejął jego kłopotem. Może wcale nie tacy źli kapłani, jak o nich gadają, pomyślał, tylko nieprzystępni ździebko i w mowie surowi. Widać tak trzeba.

– No, to chodźmy. – Zwierzchnik zakonu Fei Flisyon szturchnął go w łokieć. – Listy należy wypisać i opieczętować, nim dzwon na wieczór uderzy. Potem wrota pałacowe na noc zamykamy.

Chłopak rzucił tęskne spojrzenie na złoto i rozdokazywanych żaków.

– Ale mieszek chcę jeszcze – zastrzegł czujnie – prócz listów. Pergaminem się nie najem.

Mierosz uśmiechnął się pobłażliwie.

– Będzie i mieszek – zapewnił, popychając go ku wyjściu. – Jeno pospieszajmy, byście tutaj całej nocki nie musieli popasać.

Właściwie Seradela chętnie zostałby w pałacu do rana, wiele bowiem słyszał o niewolnicach albo i co nadobniejszych mieszczańskich córkach, które ściągano tutaj, aby dogodzić dri deonemowi. Ale ani o tym pisnął, nie chcąc narażać na szwank życzliwości kapłana. Pokornie pozwolił wyprowadzić się na ciemny, wąski korytarz. A kiedy zaczął się rozglądać za łuczywem albo choćby świeczką, coś go huknęło w łeb tak potężnie, że omdlał.

Do przytomności powrócił w małej, zgrabnej celi, podobnej do pomieszczenia, w którym przechowywano złoto. Tyle że tutaj nie było ani cienia kruszcu. Na szczęście narzędzi tortur też Seradela nie dostrzegł, co uspokoiło go nieco. Od dziecięcia będąc pieszczony przez niewiasty, bólu bał się jak rzadko. Popatrzył nieufnie ku milczącym niewolnikom bogini, stojącym bez ruchu za krzesłem Mierosza. Nie wyglądali na oprawców, choć z pewnością każdy miał dość siły, aby skręcić szkolarzowi kark. Czekali jednak na znak kapłana, ten zaś taksował chłopaka czujnym wzrokiem.

Seradela wyprostował się w więzach, aby z godnością stawić czoło prześladowcy.

– A bodajby cię nagła niemoc sparla, kurewniku! – wrzasnął. – Żeby cię bogini nędzną śmiercią pokarała za złamane przyrzeczenie.

Mierosz wzruszył ramionami.

– Jakie złamane? – spytał flegmatycznie. – Przyobiecała ci dziewka złota tyle, ile sam ważysz. Głupio obiecała, ale trudno, nie dla rozumu nasza jasna pani dri deonemów obiera. Dostałeś więc swoje złoto. Co do ostatniego grosika, żeby nikt potem nie gadał, że zakon Fei Flisyon chciwy i przysiąg nie dotrzymuje.

– Jakże to? – Chłopak zgłupiał do reszty. – Tedy mnie z nim swobodnie puścicie?

Kapłan uśmiechnął się szeroko.

– A nie, bratku. Wolności nikt ci nie obiecywał. Więc teraz złoto twoje, a tyś nasz. Pojmujesz?

Seradela gapił się na niego szeroko rozwartymi oczami.

– Złoto swoje zatrzymasz, jako i każdy z koleżków twoich, których do podziału łupów chciałeś przypuścić – ciągnął kapłan. – Ani na chwilę się z nim nie rozłączysz, bo skoro tylko pogwarki dokończymy, na powrót pójdziesz do tej celi, gdzie twój skarb zamknięty. A potem od ciebie zależy, czy się ze złotem rozstaniesz, czy też z głodu zdechniesz. Tu wolny kraj. Nikt do żarcia przymuszać nie będzie.

21
{"b":"89211","o":1}