Литмир - Электронная Библиотека

– Rozumiemy.

– Jak więc? Umowa stoi? Clara pacta, boni amici? Zbyszku? Odpowiedz?

– Clara pacta .

* * *

Ostrogski i Kuropatwa powrócili nawet wcześniej, niż obiecali, przed czwartą wigilią nocną, a sygnał do wymarszu dali o poranku. Ku lekkiemu zdumieniu Reynevana kniaź Fedor nie poprowadził ich jednak traktem siewierskim, lecz polecił ruszyć na wschód, wprost ku wstającemu czerwono słońcu. A po zaledwie dwóch milach zrobionych gościńcem, za brodem na rzeczce, rozkazał skręcić na bezdroża.

– Ta rzeczka to była Liswarta, jeśli się nie mylę. – Reynevan podjechał do kniazia. – Dokąd zmierzamy? Jeśli można wiedzieć?

– Dojedziem, uwidzisz.

– Nie alteruj się, medyku – Kuropatwa zdecydował się być krzynę życzliwszy. – Obaczysz, wszystko będzie jak trza.

Reynevan pokręcił głową, ale nic nie powiedział. Wstrzymał konia, by znaleźć się na samym końcu pochodu.

Jechali. Słońce było wysoko, gdy teren zrobił się nieprzyjemny, podmokły i grząski. Wyjeżdżali z jednego mokradła, by zaraz wjechać w następne, pokonywali jedną za drugą bagnistą dolinę kolejnego obrośniętego krzywymi wierzbami strumyka. Nad jednym z takich strumieni Reynevan zobaczył Praczkę.

Nie dostrzegł jej nikt oprócz niego, jadącego na końcu, w pewnym oddaleniu od reszty. Początkowo nie było jej, była oświetlona słońcem jasna połać na pniu uschłej i odartej z kory wierzby. I nagle w miejscu połaci pojawiła się Praczka. Klęcząca przy wierzbie, schylona nad strumykiem, z zanurzonymi aż po łokcie rękami. Szczupła do chudości pod białą obcisłą sukienką. Z twarzą całkowicie skrytą za zasłoną ciemnych włosów, sięgających wody i falujących w nurcie. Rytmicznymi, upiornie powolnymi ruchami prała, trąc i wygniatając, koszulę lub giezło. Za każdym jej ruchem z giezła wypływały obłoki ciemnoczerwonej krwi. Cały strumień płynął krwią i krwawą pianą.

Reynevan szarpnął głową, obrócił się. Ale obok nie było Samsona. Choć czuł jego obecność, choć przysiągłby, że słyszał jego szept, Samsona obok nie było. Był wiatr, gwałtowny, zły wiatr, który zatargał zieleniejącymi gałązkami wierzb, zmarszczył i rozbłyskotliwił powierzchnię wody. Reynevan zmrużył oczy. Gdy je otwarł, Praczki już nie było. Była biała połać odartego z kory wierzbowego pnia.

Ale nurt wciąż był ciemny od krwi.

* * *

Po południu wjechali na suchszy teren, między płaskie pagórki. A potem zobaczyli pojedyncze, wyższe wzgórze. Jasne.

Białe wręcz. Bielejące w blasku słońca bielą iście śnieżną.

Ze szczytu wzgórza wypiętrzała się w niebo wieża kościoła.

– Clarus Mons - wyjaśnił krótko Jakub Nadobny z Rogowa. – Jasna Góra. Klasztor pauliński pod Częstochową.

* * *

Ufundowane blisko pół wieku temu przez Władysława Opolczyka cenobium paulinów było coraz bliżej. Dało się widzieć opięte przyporami dwuskrzydłowe claustrum i kościół. Słychać było nawet mnisi śpiew.

– To jest nasz cel? – upewnił się Reynevan. – Klasztor? Jedziemy do klasztoru?

– Jakbyś zgadł – odrzekł Fedor z Ostroga, z ręką na zatkniętym za pas czekanie. – A co? Nie podoba się?

– Dziś Wielkanoc – rzekł Nadobny. – Odwiedzimy święty przybytek.

– Bośmy wielce pobożni – dodał Kuropatwa z Łańcuchowa. Choć głos miał poważny, Jan Tłuczymost parsknął, a bracia Kondziołowie zarechotali.

– Jechać – uciął Ostrogski. – Nie gadać. Byli coraz bliżej klasztoru.

Benedicta es, celorum regina,

et mundi totius domina,

et aegris medicina.

Tu praeclara maris stella vocaris,

quae solem justitiae paris,

a quo illuminaris.

Reynevan wstrzymał konia, zrównał się z zamykającym kawalkadę Jerzym Skirmuntem. Młody Litwin rzucił mu krótkie wystraszone spojrzenie.

– Tu, kochanieńki – mruknął – niedobrze czeguś zapowiada się. Tutaj stryczkiem czeguś pośmiardywać zaczyna. Co nam taki czynić, a?

– Za późno na cokolwiek – stwierdził z goryczą i złością Reynevan.

– Tak co ty czynić myślisz?

– Trzymać się na uboczu. I nie przykładać ręki. Jeśli się da.

Te Deus Pater, ut Dei mater fieres et ipse frater,

cuius eras filia, sanctificavit,

sanctam servavit,

et mittens sic salutavit,

Ave plena gratia!

U wrót zsiedli z koni, gromadka pielgrzymów pierzchnęła na sam ich widok. Jeśli zaś Reynevan miał jakieś wątpliwości, rozwiał je widok wydobywanej broni. Melchior i Mikoszka Kondziołowie zrzucili kożuchy, zakasali rękawy. Achacy Pełka splunął w dłoń, uchwycił toporzysko. Kuropatwa z Łańcuchowa podszedł, łupnął we wrota głowicą miecza, raz, potem drugi raz.

– A kto tam? – głos furtiana był starczo drżący.

– Otwierać!

– Jakże to tak: otwierać? Komu otwierać?

– Otwierać! Żywo! My z rozkazu króla!

– Jakże niby?

– Tak ty otkrywaj worota, sukin syn! – ryknął Fedor z Ostroga. – Bystro! A to toporami wywalim!

– Jakże?

– Odkładaj, kurwa, zaworę, ale już! – wrzasnął Kuropatwa. – Pókiśmy dobrzy!

– Toż zmiłujcie się! To miejsce święte!

– Otwieraj, do czarta!

Szczęknęła zawora, zgrzytnęła zasuwa. Bracia Kondziołowie natychmiast pchnęli wrota, uderzyli je z mocą, rozwierając na oścież oba skrzydła i obalając nimi furtiana i jego pomocnika, młodego mniszka w białym paulińskim habicie. Za nimi wpadli na podwórzec Tluczymost, Pełka i Jakub Nadobny. Obalony furtian ucapił Nadobnego za płaszcz. Fedor Ostrogski wyciął go w skroń czekanem.

– Napaaad! – zawył młody mniszek. – Naaapaaad! Zbójcy! Braaciaaa!

Kuropatwa przygwoździł go do ziemi sztychem miecza. Otwarły się i natychmiast zamknęły drzwi do kapitularza, szczęknął zamek. Pełka dopadł, dwoma uderzeniami topora rozwalił zawiasy, wpadł do środka, po chwili rozbrzmiały stamtąd łomot i krzyki. Ostrogski i reszta pobiegli w kierunku kościoła. W portalu i kruchcie drogę zastąpiło im kilku białych paulinów. Jeden wyciągnął ku kniaziowi krucyfiks, niemal dotykając twarzy.

– W imię Ojca, Syna i Ducha! Stójcie! To miejsce święte! Nie bierzcie grzechu na sum…

Fedko walnął go czekanem. Melchior Kondzioł rąbnął toporem drugiego, Mikoszka pchnął mieczem trzeciego. Krew zbryzgała mur i chrzcielnicę. Czwartego mnicha Tłuczymost przyparł do ściany, wzniósł nóż. Reynevan chwycił go za rękę.

– Czego? – szarpnął się Polak. – Puśćże rękaw!

– Zostaw go, szkoda czasu! Inni ubiegną nas przy łupach!

W nawie i chórze kościoła trwała dzika gonitwa. Bracia Kondziołowie ścigali paulinów, siekli ich i rąbali, krew plamiła białe habity, lała się po posadzce, tryskała na stalle, na antepodium ołtarza. Ostrogski wbiegł za jednym do kaplicy, niemal natychmiast doleciał stamtąd makabryczny krzyk. Kuropatwa trzymał innego za habit, szarpał nim i potrząsał.

– Armarium! – ryczał, pryskając zakonnikowi śliną w twarz. – Armarium , klecho! Prowadź do skarbca, bo ubiję!

Zakonnik szlochał, kręcił głową. Kuropatwa rzucił go na kolana, zadzierzgnął różaniec na szyi i zaczął dusić.

Uciekający paulini wpadli wprost na Reynevana i Tłuczymosta. Reynevan uderzył jednego pięścią, drugiego obalił kopniakiem, trzeciego z mocą pchnął na kamienny filar. Tłuczymost zarechotał, włączył się, zadając ciosy usiłującym się podnieść. Doskoczyli bracia Kondziołowie, jeden z toporem, drugi z mieczem.

– Zostawcie! – krzyknął Reynevan, zastępując im drogę i rozkładając ręce. – Już oberwali! Obiłem fratrom mordy! Nuże, żywo, brać skarby, skarby!

Bracia dość niechętnie, ale usłuchali. Wraz z Tłuczymostem wskoczyli na ołtarz, porwali monstrancję i krzyż, pozbierali świeczniki, ściągnęli haftowany obrus. Zbroczony krwią Ostrogski wypadł z kaplicy, taszcząc owiniętą płaszczem ikonę. Za nim wybiegł Nadobny, w obu garściach niósł srebrne wota, a pod pachą lichtarz.

– A nu hajda do skarbca! – krzyknął kniaź. – Za mną!

Przez zakrystię przedarli się do pomieszczeń przyległych do kapitularza. Wskazane przez trzęsącego się zakonnika drzwi do armarium puściły pod ciosami toporów. Kondziołowie wdarli się do środka, po chwili jęli wyrzucać zdobycze. Poleciały na podłogę wyszywane złotem ornaty, srebrne hermy relikwiarzowe, kielichy mszalne i pateny, cyboria, łódki kadzidlane, akwamanile, nawet kropidła. Kuropatwa i Reynevan w pośpiechu upychali wszystko do worków.

Na podwórcu stał już wóz; Achacy Pełka i wyraźnie przerażony rozwojem wypadków Skirmunt zaprzęgali do niego wywiedzione ze stajni konie, troczyli do drabin luzaki. Kondziołowie i Kuropatwa zwalili na wóz worki z łupem. Z kościoła wybiegli Tłuczymost i Nadobny, ten drugi z ozdobnym homiliarzem pod pachą.

Pod kruchtą siedział i trząsł się od płaczu stary paulin. Mikoszka Kondzioł dostrzegł go, dobył puginału.

– Zostaw – rzekł Reynevan. A głos miał taki, że Polak posłuchał.

Fedor Ostrogski, już w siodle, zamachnął się i cisnął pochodnię na dach szopy. Drugą rzucił na dach stajni Tłuczymost. Skirmunt i Pełka wskoczyli na wóz, jeden chwycił lejce, drugi strzelił koniom batem nad zadami.

– Hajda! Hajda!

* * *

Uciekali Traktem Wieluńskim, drogą na Kłobuck. Uciekali co koń wyskoczy. Konie zaprzężone do wozu skakać jednak nie bardzo mogły i nie bardzo chciały. Nie pomagały ani krzyki, ani bat.

– Zjeżdżaj tamój! – Fedor z Ostroga wskazał powożącym przydrożną polanę przy świeżym wyrębie. – Tamój!

– Znaczy – Jan Tłuczymost obejrzał się niespokojnie – tu dobro podzielimy? I potem każdy sobie?

– Chyba, że każdy sobie chce wisieć – zadrwił Fedko. – Nie, chłopcy, jedziem w kupie aż do Wielunia. Tam się podzielim i duniem na Kujawy, a stamtąd do Marchii albo do Prus.

– I słuszna – kiwnął głową Kuropatwa. – Obrobiliśmy Jasną Górę, tego nam nie darują. Od Polski trza nam jak najdalej.

99
{"b":"89095","o":1}