Литмир - Электронная Библиотека

– Nie możemy przestać być ludźmi.

– Ludźmi? – Hejtmanowi Sierotek piana niemal wystąpiła na wargi. – Ludźmi? Czy ty wiesz, co się stało w Oławie? W noc przed świętym Antonim? Gdybyś tam był, gdybyś widział…

– Byłem tam. I widziałem.

– Byłem w Oławie – powtórzył Reynevan, bez emocji obserwując zaskoczoną minę hejtmana. – Trafiłem tam niecały tydzień po Trzech Królach, krótko po waszym odejściu. Byłem w mieście w niedzielę przed Antonim. I wszystko widziałem. Patrzyłem też na triumf, jaki potem z tytułu Oławy odświętował Wrocław.

Kralovec milczał przez chwilę, patrząc z szańca na dzwonnicę strzegomskiej fary, z której właśnie rozbrzmiewać jął dzwon, dźwięcznie i donośnie.

– Toś nie tylko w Oławie, ale i we Wrocławiu był – skonstatował fakt. – A teraz zjechałeś tu, pod Strzegom. Jak z jasnego nieba. Pojawiasz się, znikasz… Nie wiada skąd, nie wiada jak… Ludzie już gadać zaczynają, plotkować. Podejrzewać…

– Co podejrzewać?

– Daj pokój, nie unoś się. Ja ci ufam. Wiem, ważnego coś miałeś na głowie. Gdyś się wtedy z nami pod Wielisławiem żegnał, dwudziestego siódmego grudnia, na bitewnym polu, baczyliśmy, że ci pilno, bardzo pilno do jakichś ważnych spraw, ważnych niesłychanie. Załatwiłeś je?

– Niczego nie załatwiłem – nie ukrył goryczy Reynevan. – Jestem natomiast przeklęty. Przeklęty stojący, robiący i siedzący. Na górach i w dolinach.

– Jak niby?

– To długa historia.

– Uwielbiam takie.

* * *

Fakt, że coś niezwykłego dziać się dziś będzie w katedrze wrocławskiej, obwieścił zgromadzonym w świątyni wiernym podniecony gwar tych, co stali bliżej transeptu i chóru. Ci widzieli i słyszeli więcej niż pozostali, stłoczeni gęsto w nawie głównej i obu bocznych. Owi musieli początkowo zadowalać się domysłami. I gadką-plotką niesioną rosnącym, powtarzanym szeptem, obiegającym tłum niczym szelest liści na wietrze.

Wielki dzwon tumski zaczął bić, a bił głucho i powoli, złowrogo i ponuro, urywanie, serce dzwonu, słychać to było wyraźnie, uderzało w spiż tylko jednostronnie, na jeden bok. Elencza von Stietencron chwyciła dłoń Reynevana i ścisnęła silnie. Reynevan odwzajemnił uścisk.

Exaudi Deus orationem meam

cum deprecor a timore inimici

eripe animam meam…

Portal wiodący do zakrystii ozdobiony był reliefami przedstawiającymi męczeńską śmierć świętego Jana Chrzciciela, patrona katedry. Śpiewając, wychodziło stamtąd dwunastu prałatów, członków kapituły. Odziani w uroczyste komże, dzierżąc w dłoniach grube świece, prałaci stanęli przed ołtarzem głównym, twarzami ku nawie.

Protexisti me a conventu malignantium

a multitudine operantium iniquitatem

quia exacuerunt ut gladium linguas suas

intenderunt arcum rem amaram

ut sagittent in occultis immaculatum…

Pogwar tłumu urósł, nasilił się nagle. Bo na stopnie ołtarza wyszedł był własną osobą biskup wrocławski Konrad, Piast z linii książąt oleśnickich. Najwyższy kościelny dostojnik Śląska, namiestnik Miłościwego Pana Zygmunta Luksemburskiego, króla Węgier i Czech.

Biskup był w pełnej gali pontyfikalnej. W ozdobionej drogimi kamieniami infule na głowie, w dalmatyce wdzianej na tunicelę, z pektorałem na piersi i zakrzywionym jak precel pastorałem w ręce prezentował się naprawdę godnie. Otaczała go aura takiego dostojeństwa, że pomyślałbyś, nie biskup to byle wrocławski schodzi po stopniach ołtarza, ale arcybiskup, elektor, metropolita, kardynał, ba, sam papa rzymski. Ba, osoba godniejsza jeszcze i świątobliwsza niźli obecny papa rzymski. Dużo godniejsza i dużo świątobliwsza. Tak myślał niejeden z zebranych w katedrze. Sam biskup zresztą też tak myślał.

– Bracia i siostry – jego donośny i dźwięczny głos zelektryzował i uciszył tłum, zadudniwszy, zdawało się, aż pod wysokim sklepieniem. Ścichł, raz jeszcze uderzywszy, katedralny dzwon.

– Bracia i siostry! – Biskup wsparł się na pastorale. – Dobrzy chrześcijanie! Naucza Pan nasz, Jezus Chrystus, byśmy wybaczali grzeszącym ich winy, byśmy modlili się za nieprzyjacioły nasze. Dobra to i miłosierna nauka, chrześcijańska nauka, ale nie ku każdemu grzesznikowi może ona być obróconą. Są winy i grzechy, za które nie masz wybaczenia, nie masz miłosierdzia. Każdy grzech i bluźnierstwo będą odpuszczone, ale bluźnierstwo przeciwko Duchowi odpuszczone nie będzie. Neque in hoc saeculo, neque in futuro, ani w tym wieku, ani w przyszłym.

Diakon podał mu zapaloną świecę. Biskup ujął ją w urękawiczoną dłoń.

– Reinmar rodem z Bielawy, syn Tomasza von Bielau, zgrzeszył przeciw Bogu w Trójcy Jedynemu. Zgrzeszył bluźnierstwem, świętokradztwem, czarostwem, odstępstwem od wiary, wreszcie zaś pospolitą zbrodnią.

Elencza, wciąż silnie ściskając rękę Reynevana, westchnęła mocno, spojrzała w górę, na jego twarz. I westchnęła ponownie, ciszej tym razem. Na twarzy Reynevana nie znać było żadnego wzruszenia. Jego twarz była martwa. Jak z kamienia. Miał taką twarz w Oławie, pomyślała z przerażeniem Elencza. W Oławie, w noc z szesnastego na siedemnasty stycznia.

– O takich jak Reinmar z Bielawy – głos biskupa ponownie wzbudził echa wśród kolumn i arkad świątyni – rzecze Pismo: Jeżeli uciekają od zgnilizny świata przez poznanie Pana i Zbawcy, a potem oddając się jej ponownie, zostają pokonani, to koniec ich jest gorszy od początków. Lepiej bowiem byłoby im nie znać drogi sprawiedliwości, aniżeli poznawszy ją, odwrócić się od podanego im świętego przykazania. Spełniło się na nich to, co zapisane: pies powrócił do tego, co sam zwymiotował, a świnia umyta… do kałuży błota.

– Do własnych rzygowin – jeszcze bardziej podniósł głos Konrad z Oleśnicy – i do kałuży błota powrócił zaprzaniec i heretyk Reinmar z Bielawy, rabuś, czarownik, kat dziewic, bluźnierca, bezcześciciel miejsc świętych, sodomita i bratobójca, winowajca licznych zbrodni, łotr, który ultimus diebus Decembris zdradziecko, ciosem w plecy, zamordował był dobrego i szlachetnego księcia Jana, pana na Ziębicach.

– Przeto w imię Boga Wszechmogącego, w imię Ojca, Syna i Świętego Ducha, w imię wszystkich Świętych Pańskich, mocą w nas położoną wykluczamy apostatę Reinmara z Bielawy ze wspólnoty Ciała i Krwi Pana naszego, odcinamy więź łączącą go z łonem Świętego Kościoła i wypędzamy go ze zgromadzenia wiernych.

W ciszy, jaka zapadła w nawach, dało się słyszeć jedynie sapania i oddechy. Czyjś tłumiony kaszel. I czyjąś czkawkę.

– Anathema sit! Wyklęty jest Reinmar z Bielawy! Przeklęty niechaj będzie w domu i na dworze, przeklęty w życiu i w skonaniu, stojący, siedzący, robiący i chodzący, przeklęty w mieście, w siole i na roli, przeklęty na polach, w lasach, na łąkach i pastwiskach, na górach i w dolinach. Niemoc nieuleczalna, pestylencja, wrzód egipski, hemoroidy, świerzb i parchy niechaj padną na jego oczy, gardło, język, usta, szyję, piersi, płuca, uszy, nozdrza, ramiona, na jądra, na członek każdy od wierzchu głowy aż do stopy nożnej. Przeklęty niechaj będzie jego dom, jego stół i jego łoże, jego koń, jego pies, przeklęta niechaj będzie jego strawa i napitek, i wszystko, co posiada.

Elencza czuła łzę, zsuwającą się po policzku.

– Obwieszczamy Reinmara z Bielawy obłożonym anatemą wieczystą, ciśniętym w otchłań wraz z Lucyferem i upadłymi anioły. Liczymy go między po trzykroć przeklętych bez nadziei niżadnej na wybaczenie. Niechaj lux , światłość jego, na zawsze, na wieki wieków zgaszona będzie, na znak, że wyklęty zgasnąć powinien w pamięci Kościoła i ludzi. Niechaj tak się stanie!

– Fiat! Fiat! Fiat! – wyrzekli grobowymi głosy prałaci w białych komżach.

Wyciągnąwszy gromnicę przed siebie w wyprostowanej ręce, biskup szybko odwrócił ją płomieniem w dół i upuścił. Prałaci poszli w jego ślady, stukot rzucanych na posadzkę świec zmieszał się ze swądem gorącego wosku i kopcia gasnących knotów. Wielki dzwon uderzył. Trzy razy. I zamilkł. Echo długo kołatało się i cichło pod sklepieniem.

Śmierdział wosk i kopeć, śmierdziała, parując, mokra i długo nie zmieniana odzież. Ktoś kasłał, ktoś czkał. Elencza przełykała łzy.

* * *

Dzwon u pobliskiej Marii Magdaleny podwójnym pulsatio obwieścił nonę. Dalszym echem zawtórowała odrobinę tylko spóźniona Święta Elżbieta. Za oknem ulica Szewska rozbrzmiewała zgiełkiem i turkotem kół.

Kanonik Otto Beess oderwał oczy od obrazu przedstawiającego męczeństwo świętego Bartłomieja, jedynej, prócz półki z lichtarzami i krucyfiksem, dekoracji surowych ścian izby.

– Bardzo ryzykujesz, chłopcze – powiedział. Były to pierwsze słowa, jakie wyrzekł od chwili, gdy otworzył drzwi i zobaczył, kto w nich stoi. – Bardzo ryzykujesz, pokazując się we Wrocławiu. W mojej opinii to już nawet nie jest ryzyko. To zuchwałe wariactwo.

– Wierz mi, wielebny ojcze – spuścił oczy Reynevan. – Nie zjawiłbym się tu, nie mając powodów.

– Których się domyślam.

– Ojcze…

Otto Beess pacnął dłonią w stół, szybkim uniesieniem drugiej ręki nakazał mu milczenie. Sam też milczał długo.

– Tak między nami – powiedział wreszcie – osobnik, którego cztery lata temu, po zamordowaniu Peterlina, za moją sprawą wydobyłeś od strzegomskich karmelitów… Jak on ci się kazał zwać?

– Szarlejem.

– Szarlejem, ha. Wciąż masz z nim kontakt?

– Ostatnio nie. Ale w ogóle tak.

– Jeśli więc w ogóle spotkasz tego… Szarleja, przekaż mu, że mam z nim na pieńku. Zawiódł mnie bardzo. Diabli wzięli rozsądek i spryt, jakimi niegdyś słynął. Miast na Węgry, jak powinien, wywiózł cię do Czech, wciągnął do husytów…

– Nie wciągał. Sam przystałem do utrakwistów. Z własnej ochoty i z własnej decyzji, poprzedzonej długim rzeczy rozważaniem. I pewien jestem, że postąpiłem słusznie. Prawda jest po naszej stronie. Mniemam…

Kanonik ponownie podniósł dłoń, nakazując mu zamilknąć. Nie interesowało go, co Reynevan mniema. Wyraz jego twarzy wątpliwości w tym względzie nie zostawiał żadnych.

3
{"b":"89095","o":1}