Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział dziesiąty

w którym ponownie odwiedzamy Wrocław, w dniach poprzedzających Wielkanoc. Jako że dzieje się tam wiele rzeczy, o których iście żal byłoby nie opowiedzieć.

Rankiem spadł gwałtowny deszcz, słońce, gdy wzeszło, zapaliło miedzianozłote ognie na wrocławskich kościołach. Niczym złote runo błyszczał dach nad nawą główną u Świętej Elżbiety, pałały rażącym oczy blaskiem bliźniacze wieżyce Marii Magdaleny, błyszczały kopuły i hełmy Mikołaja, Wojciecha, Doroty, Jakuba, Świętego Ducha, Marii na Piasku, wszystkich trzydziestu pięciu wrocławskich świątyń. Niebiańska światłość odbijała się w mokrych dachach miasta, miasta, które zdawało się być już równie wiecznym.

Zadzwoniła śpiewnie sygnaturka u Bożego Ciała. Wrocław obudził się już, pod Bramą Świdnicką zaczynał się ruch.

Był dwudziesty pierwszy marca Anno Domini 1429.

Grzegorz Hejncze, inquisitor a sede apostolica na diecezję wrocławską, wyprostował się w siodle, przeciągnął, aż chrupnęły stawy.

Dobrze być znowu w domu, pomyślał.

* * *

Dzwon u Świętego Wincentego zaczął bić na Angelus . Joannici schylili głowy i przeżegnali się. Biskup Konrad skinął na pachołków, każąc nalać w kielichy. Obszerną salę kapitulną ołbińskiego opactwa napełniła szlachetna woń burgunda zaprawionego cynamonem, imbirem i rozmarynem.

Z kościoła dobiegał mnisi śpiew.

Gratiam tuam, quaesumus, Domine,

mentibus nostris infunde:

ut qui, Angelo nuntiante,

Christi Fili tui incarnationem cognovimus…

– Tak więc – biskup uniósł kielich – kurprinc i margraf brandenburski Jan postanowił wesprzeć Śląsk w boju przeciw heretyckim Czechom. I śle nam z pomocą czterystu ciężkozbrojnych joannitów z Marchii. Kto by się spodziewał… Wszak ojciec Jana, elektor Fryderyk Hohenzollern, częściej jakoś o Polsce, niż o Śląsku myśleć raczy… Ach, mniejsza z tym. Szlachetny to gest ze strony margrafa, godzien, by zań wypić. Zdrowie margrafa Jana! I zdrowie waszmościów!

Baltazar von Schlieben, Herrenmeister Marchii, odwzajemnił toast. Koścista, pokryta brunatnymi plamami dłoń drżała mu pod ciężarem pucharu.

– Szpitalnikom Świętego Jana Jerozolimskiego – przemówił nosowo – nie lza pozostawać bezczynnymi w obliczu zagrożenia wiary i Kościoła. Składaliśmy śluby i ślubów dotrzymamy. My, rycerze baliwatu brandenburskiego, szczycimy się wiernością ślubom i zakonnym zasadom.

– Tak jest – potwierdził dumnie Mikołaj von Thierbach, komandor Swobnicy.

– Tak nam dopomóż Bóg – dodał, wysuwając żuchwę, Henning de Alzey, brat poległego pod Nysą Dytmara.

– Pijmy tedy, pijmy – ponaglił Konrad. – Na pohybel husytom!

– Na pohybel – warknął Henning de Alzey. Biskup wiedział, że drugi jego brat, Dytryk, poległ pod Drahimiem. W walce z Polakami.

– Waszych rycerzy, mistrzu Baltazarze – biskup zwrócił się do Schliebena – na czas pobytu we Wrocławiu ugości Olbin, tutejsi bracia premonstranci. A wszelki ekspens pokryję ja, z mojej własnej szkatuły. Dokąd z Wrocławia ruszycie?

– Do Legnicy. Do księcia Ludwika.

– A jakże – Konrad zmrużył lekko oczy. – Przecie Ludwik Brzeski to margrafa szurzy. Ha, szczerą nadzieję żywię, że teraz, mając pod komendą słynnych orężem joannitów z Marchii, książę Ludwik większym niźli dotychczas wojennictwem się wykaże. Bo w dotychczasowych walkach z husytami raczej się nie wykazał. Zasłynął jedynie wojną manewrową. Czymże bowiem, jeśli nie manewrem, jest szybki odwrót? Ale dość, dość o niemiłych sprawach. Zdrowie wasze!

– Wieść wam powiem – biskup otarł usta, powiódł wzrokiem – która dopiero co z Francji dotarła, wraz z tym przednim burgundem, który pijemy. Otóż w Chinon, na dworze króla Karola VII objawiła się wieśniaczka z Szampanii, pospolita dzieweczka o imieniu Jehanne, mistyczka, a może i wróżka, bo króla całkiem opętała i zauroczyła. Głosy świętych z nieba, rzekła, obwołały ją zbawczynią Francji, biczem Bożym na angielskich najeźdźców. I wiecie, co? Porwała za sobą i gnuśnego króla, i całe rycerstwo, i nawet lud prosty. Okrzyknąwszy ją La Pucelle , Dziewicą, pod jej sztandarem wszyscy walą na Orlean, a oblegający gród Anglicy portkami już trzęsą ze strachu.

– Nie przystoi – zmarszczył brew Baltazar von Schlieben – taka rzecz dziewce. Nowe to jakoweś mody, francuskie mody. W waszym dworcu, biskupie, na Wyspie Tumskiej, na dziedzińcu też taką jedną widzieliśmy, w męskim stroju, wierzchem i z oszczepem. A nie lza dziewce stroju męskiego przywdziewać. Przeciwny to Bogu jest obyczaj. Bluźnierczy.

– A ja wam powiadam – wyprostował się biskup – że cel uświęca środki. I że nie doceniacie wagi symbolu. Gardło zedrzesz, wołając o honorze, o ojczyźnie, o wierze i Kościele, ani drgną, gdzieś mają pustą gadkę. A daj im symbol, choćby lada jaki, a ruszą za nim jak w dym. Taki symbol więcej znaczy niźli hufiec wojska. Dlatego kto wie, może rozejrzę się i ja za taką Jehanne u nas, na Śląsku. Przezwę Prawiczką, nauczę o głosach z nieba, każę bzdury wygłaszać i na husytów szczuć, odzieję w zbroję, proporzec wręczę… A nuż poskutkuje?

– Wżdy nie lza tak – powtórzył surowo wielki mistrz. – Strój męski na dziewce to grzech, rozpusta, lubieżna prowokacja i bluźnierstwo. Palić by dziewki, co strój męski noszą, którym roi się, że mężom mogą być równe. Palić takie!

– Pewnie – parsknął Konrad. – Pewnie, że palić! Ale gdy już zrobią swoje i przestaną być potrzebne.

* * *

Od biskupa dwadzieścia dwa grosze, po raz kolejny podsumował Grajcarek, skrobiąc palcem po blacie stołu w ciemnym kącie oberży „Pod Modrym Karpiem”. Od kobiety pachnącej rozmarynem trzydzieści. Od Inkwizycji dwanaście, mało, zaraza, skąpe te klechy… Od Fuggerów dwadzieścia. Odjąwszy koszty, zostaje jakieś pięćdziesiąt. A żonie też trzeba dać na życie, czworo dzieci, psia mać, piąte w drodze, Jezu, kiedy ta kobieta zacznie wreszcie chodzić z ciążą do czarownic? Odłożyć da się góra czterdzieści. Mało. Ciągle zbyt mało, by do spółki ze szwagrem kupić od rycerza Wernera Pannewitza młyn nad Widawą. Rycerz Pannewitz, żeby go za zdzierstwo diabli w piekle smażyli, żąda za młyn osiemdziesięciu pięciu grzywien…

Trzeba pracować więcej. I aktywniej. A robi się niebezpiecznie. Do Wrocławia powrócił inkwizytor Hejncze, będzie odrabiał zaległości, za Świętym Wojciechem już stosy układają. Od agentów na mieście aż gęsto. Kuczera von Hunt węszy i śledzi. Biskup zrobił się podejrzanie miły… Jakby coś podejrzewał…

I Grellenort. Grellenort dwa razy spojrzał na mnie dziwnie.

Za plecami coś zaszeleściło. Grajcarek wzdrygnął się i podskoczył, sięgając po nóż i jednocześnie składając palce do magicznego charakteru. To tylko szczur. Tylko szczur.

* * *

Konrad z Oleśnicy nie był tego wieczora sam w swych komnatach, Pomurnik wiedział o tym, domyślał się, kogo zastanie. Plotka o nowej biskupiej miłośnicy rozeszła się po Wrocławiu szybko, szybko też przestała być plotką, a stała się wieścią jak najbardziej oficjalną. Siedemnastoletnia Klaudyna Haunoldówna nie była pierwszą mieszczańską córką, która wpadła biskupowi w oko i została skutkiem tego wpadnięcia carnaliter copulata . Klaudyna była jednak pierwszą, przy której patrycjat zachował się tak, jak mu przystało. Po nowobogacku mianowicie. Do biskupiej rezydencji przybyła oficjalna delegacja wrocławskich patrycjuszy. By oficjalnie zażądać za cnotę Klaudyny finansowej nawiązki. Biskup zapłacił bez mrugnięcia okiem. Wszyscy byli zadowoleni.

Oficjalnie opłacona Klaudyna, córka możnych Haunoldów, siedziała na tureckim taborecie u boku biskupa, robiąc to, co zwykle, to znaczy objadając się kandyzowanymi owocami i roztaczając wdzięki. Połyskliwie złote włosy rozpuściła jak mężatka i co i rusz wypinała atrakcyjny biust, całkiem nieźle widoczny w głębokim dekolcie. Ilekroć wkładała pomiędzy karminowe wargi kandyzowany owoc, zawsze zamierała w ruchu na czas dostatecznie długi, by móc pozachwycać się podarowanymi przez biskupa pierścieniami.

– Witaj, Birkart.

– Niech Bóg zachowa waszą dostojność.

Klaudyna Haunoldówna podarowała mu powłóczyste szafirowe spojrzenie i widok drogiej ciżemki spod kraju sukni. Pomurnik wiedział, że można było przy niej spokojnie mówić o wszystkim. Nadzwyczajną urodę i nieprzeciętne walory ciała natura zrównoważyła u Klaudyny niedoborami. Głównie w mózgu.

Biskup łyknął z pucharu. Mimo późnej pory był, jak wyglądało, najzupełniej trzeźwy. Ostatnio zdarzało się to coraz częściej. Pomurnik zanotował w pamięci, by przy sposobności dopaść i zmusić do zeznań biskupiego konsyliarza. Mógł to bowiem być objaw choroby. Albo jej skutek.

– Co tam u ciebie, Birkarcie? Nie spotkała cię przypadkiem ostatnio… przygoda jakaś?

– Przygoda? Nie.

Klaudyna uszczypnęła biskupa w udo. Konrad wyciągnął dłoń i pogiglał ją w szyję jak kota.

– W jednej kwestii – podniósł wzrok – nie zdążyłem cię wypytać. Twoich ludzi, wiesz, kogo mam na myśli, husyci zmasakrowali pod Wielisławiem. Jak długo potrwa, nim zdołasz zwerbować nowych? Kiedy można się tego spodziewać?

– Radość im niespodziewańsza, tym większa – zadrwił Pomurnik. – Spodziewaj się więc śmiele, póki dusza w ciele.

Klaudyna zaśmiała się gardłowo, ale biskup nie był w nastroju.

– Nie powiadaj mi tu facecji! – szczeknął. – Widzieli wesołka! Twoi Jeźdźcy potrzebni mi pilnie, chcę ich na zawołanie mieć! Odpowiadaj więc, kiedy pytam!

– Pax , ojczulku – zmrużył oczy Pomurnik. – Nie wściekaj się, bo to niezdrowo. Wino, kobiety, śpiew, a do tego złość. Jeszcze cię krew zaleje. I jakiegoś Polaka gotowi biskupem zrobić. Względem zaś odpowiedzi, to wolałbym jednak inter nos .

Biskup gestem nakazał Klaudynie unieść się, a klapsem w krągły tyłeczek dał znać, by się oddaliła. Dziewczyna fuknęła, wydęła karminowe wargi, zmierzyła obu złym spojrzeniem, zabrała z patery garść bakalii i odeszła, interesująco kołysząc biodrami.

51
{"b":"89095","o":1}