Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział jedenasty

w którym wracamy na Morawę, do miasta i na zamek Odry, gdzie polskie poselstwo proponuje usunąć przeszkodę w zacieśnieniu bratnich związków z Czechami, a Reynevan dowiaduje się tego i owego o polityce.

Był piąty kwietnia, gdy dotarli do Odr.

Incydent ze zbiegłym Schillingiem sprawił, iż niepokoili się o los Horna, już w drodze postanowili jechać na Sowiniec. Ale nie musieli. Pierwszą osobą, którą spotkali na zamkowym dziedzińcu, był Urban Horn właśnie.

Gdy ich zobaczył, twarz mu pociemniała, a oczy zapłonęły. Nie uczynił jednak najmniejszego gestu, stał spokojnie i nieruchomo. Może dlatego, że ruchy mocno ograniczały mu grubo obandażowana szyja i podtrzymywana temblakiem lewa ręka. I że ich było trzech, a on jeden.

– Witaj – zaczął banalnie Reynevan. – Jak się masz?

– Tak, jak wyglądam.

– Ojej.

– Zostawiliśmy cię – Szarlej ledwie dostrzegalnie mrugnął do Reynevana i Samsona – mimo wszystko w lepszym stanie. Kto cię tak urządził?

Horn zaklął, splunął i spojrzał na nich spode łba.

– Schilling – zacisnął zęby. – Zaskoczył mnie, drań. Uciekł z Sowińca.

– Uciekł, ajajaj. – Szarlej przesadnie załamał ręce. – Słyszysz, Reinmarze? Samsonie? Schilling uciekł! To niedobrze, bardzo niedobrze. Lecz z drugiej strony dobrze.

– Co? – warknął Horn. – Co dobrze?

– Że uciekł niedaleko – wypalił Reynevan. – Spotkaliśmy się. A tu obecny Szarlej, ten, który właśnie szczerzy zęby, pociął go swym szabliskiem na dzwonka, jak szczupaka. Świat wypiękniał, gdy jednego łotra na nim mniej. No, Horn, bez urazy, zostawmy swary. Proponuję, byś się rozchmurzył i uścisnął nam prawice. Co?

Urban Horn pokręcił głową.

– Z diabłem w zmowie chyba jesteście, cała wasza cholerna trójca. Diabła macie za skórą, każdy jeden z was. Lepiej, zaraza, być z wami, niż odwrotnie. Bez urazy. A za łotra Schillinga dzięki wielkie. Daj rękę, Szarleju. Reinmarze… Auu, Samsonie! Bez uścisków, cholera, bez uścisków! Szwy mi się rozejdą!

* * *

Prokop Goły przyjął Reynevana na stojąco. Sam stał i siadać nie prosił.

– Ty – zaczął obcesowo – zdaje się, czegoś oczekujesz? Czego? Wyrazów wdzięczności za nieoceniony wkład w misję na Śląsku? Niniejszym wyrażam ci te wyrazy i zapewniam, że zasługi twe nie będą zapomniane. Wystarczy? Czy może czekasz na akt skruchy z tytułu wystawienia cię na próbę wierności i poddania testowi na lojalność? Nie doczekasz się takiego aktu. Odwet zresztą, jak słyszę, wzięliście już za to na Biedrzychu, aż dziw, że wam to odpuścił. Czy jest jeszcze coś, czego wymienić zapomniałem? Mów prędko, nie mam czasu, polscy posłowie czekają.

– Moi przyjaciele chcą opuścić Odry, pragną odwiedzić bliskich. Mogą to zrobić bez przeszkód?

– Szarlej i głupek? Mogą robić, co chcą. Zawsze mogli.

– A ja?

Prokop odwrócił wzrok. Długo patrzył na chmury za oknem.

– Ty też.

– Dziękuję, hejtmanie. Tu, proszę, jest decoctum . Sporządziłem cały flakon, na zapas… Gdyby bóle wróciły…

– Dzięki, Reynevan. Jedź, szukaj tej twojej panny. A nim się pożegnamy, jeszcze jedna rzecz. Jedno pytanie. Proszę, byś udzielił na nie szczerej odpowiedzi.

– Pytaj.

Prokop Goły wolno odwrócił ku niemu głowę. Jego oczy kłuły jak sztylety.

– Czy to ty wsypałeś Domarasca w Opolu? Czy za twoją sprawą wpadł? Ty go zdradziłeś?

– Nie zdradziłem nikogo. A owego Domarasca w szczególności. Nie mam pojęcia, kto to jest. Nie znam nikogo tego miana.

– Oczekiwałem takiej odpowiedzi. – Oczy Prokopa nie zmieniły wyrazu. – Właśnie takiej. Ale gdyby czystym trafem było inaczej, wtedy… Wtedy nie wracaj, Reynevan. Zamiast wracać, uciekaj, rzuć wszystko i uciekaj. Bo Domarasca ci nie daruję. Gdyby się okazało, że to ty, że to przez ciebie, zabiję cię. Własnymi rękami. Nic nie mów. Idź już. Bywaj z Panem Bogiem.

* * *

Pożegnali się za Bramą Górną. Wiał ostry wiatr od Odry, przenikał chłodem do szpiku kości. Reynevan schował uszy w futrzany kołnierz.

– Jedź z nami. – Szarlej ściągnął wodze karoszowi. – Jedź tak, jak stoisz. Nie rozumiem, co cię tu jeszcze trzyma. Do diabła, chłopcze, mam wyrzuty. I niespokojne sumienie. Nie powinienem cię zostawiać.

– Wkrótce zjawię się w Rapotinie – skłamał. – Będę lada dzień. Tymczasem pozdrów panią Blażenę. Ukłony dla Markety, Samsonie. Uściskaj ją ode mnie.

– Ma się rozumieć – uśmiechnął się smutno olbrzym. – Ma się rozumieć. Czekamy na ciebie, Reinmarze. Tymczasem bywaj i…

– Tak?

– Nie daj sobą manipulować. Nie pozwól, by cię wykorzystywano.

* * *

– Nie zaprosili mnie na naradę. – Korybutowicz miał głos spokojny, ale widać było, że wewnątrz aż gotował się ze złości.

– Nie zaprosili mnie – powtórzył. – A z poselstwa polskiego nikt nawet nie przekazał mi uszanowań. Jakby mnie tu w ogóle nie było! Jakby o mnie nie wiedziano! Jestem, do czarta, synowcem ich monarchy! Jestem kniaziem!

– Mości książę… – Reynevan odchrząknął, a potem jął recytować to, co kazał mu wyrecytować Biedrzych ze Strażnicy.

– Racz zrozumieć delikatną sytuację. Król Jagiełło całemu chrześcijańskiemu światu ogłosił, że jesteś w Czechach bez jego wiedzy, udziału i wręcz wbrew woli. W Polsce jesteś wyklęty i obłożony banicją. Dziwisz się, że oficjalnemu polskiemu poselstwu nijak się z tobą znosić? Byłaby to woda na młyn Luksemburczyka, nowy pretekst do krzyżackich oszczerstw. Znowu by krzyczano, że Jagiełło husytów wspiera, czynnie i zbrojnie. Wiesz wszak, książę, że solą w oku jesteś Luksemburczykowi, ty i twoje rycerstwo. On wie, jaką jesteś potęgą. I zwyczajnie się ciebie boi.

Twarz Zygmunta Korybuta pojaśniała, przez moment zdawało się, że pęknie, że pycha go rozsadzi. Reynevan kontynuował wyuczoną lekcję.

– Choć na naradę cię nie zaprosili, niezawodnie była o tobie mowa. Ze Śląska wracam, z misji, tedy wiem, że na tobie, książę, na twojej sile wszystkie plany są oparte, a plany to wielkie. Nie zapomina się w tych planach o twoich zasługach, będą one nagrodzone.

– Jeszcze by nie – parsknął kniaź. – Jak myślisz, dlaczego się w Czechach znalazłem i to na przekór Jogajle? Było w Polsce stronnictwo, które chciało wyzyskać swary z Luksemburczykiem dla sposobności odepchnięcia Niemczyzny od ziem słowiańskich. Stronnictwo istnieje i rośnie w siłę, kto, jak sądzisz, właśnie do Odr zjechał? O planach aneksji Górnego Śląska wiem od dawna. I wesprę te plany. Jeśli coś z tego będę miał, rzecz jasna, jeśli dadzą mi to, czego chcę. Jeśli wykroją mi z Górnego Śląska królestwo. Reynevan? Dadzą mi to, czego chcę? O czym radzili? Co postanowili?

– Przeceniasz mnie, książę. Takiej wiedzy nie mam.

– Czyżby? Reynevan, ja potrafię się odwdzięczyć. Nie gardź wdzięcznością, gdy twoja panna wciąż w niewoli. Dowiedz się, o czym Prokop z Polakami uradzał, a ja ci pomogę w jej oswobodzeniu. Mam pod rozkazami ludzi, którzy diabła z piekła wykraść zdolni. Dam ci ich na usługi. Jeśli ty przysłużysz się mnie. Dowiedz się, o czym Polacy z Prokopem uradzali i co uradzili. Mus mi to wiedzieć.

– Postaram się.

Korybut milczał, gryząc wargi.

– Mus mi to wiedzieć – powtórzył wreszcie. – Bo może być, że ja tu na próżno… Że tylko życie tu marnuję.

* * *

Reynevan zastękał i syknął, macając udo. Urban Horn parsknął.

– Ja zacięty i ty zacięty – przemówił. – I tym razem nie przy goleniu. Jak to ty wtedy powiedziałeś? Głębsze naruszenie tkanki? No to naruszył nam, psia jego mać, ten drań tkankę, porżnął nas żelazem, ciebie nożem, mnie kawałem blachy oderwanym z drzwi. Mimo to obaj żyjemy. Rozumiesz? Mamy pewność, że nie otruto nas Perferro, że nie mamy tej diabelskiej trucizny we krwi. Pocieszająca wiedza, nie uważasz?

– Uważam. Horn?

– Tak?

– To polskie poselstwo… Wiesz, kto w nim jest?

– Przewodzi podkomorzy krakowski, Piotr Szafraniec herbu Starykoń, pan na Pieszkowej Skale. Pan Piotr i jego brat Jan, od niedawna biskup kujawski, to zdeklarowani wrogowie Luksemburczyka i wszelkich z nim układów, dlatego przychylni są husytom. Z Szafrańcem przybył Władysław z Oporowa, prepozyt łęczycki, podkanclerzy koronny, zaufany Jagiełły. Obu młodszych już poznałeś. Mikołaj Kornicz Siestrzeniec, burgrabia będziński, jest człowiekiem Szafrańców. Wojewodzic krakowski Spytek to potomek sławnych Leliwów Melsztyńskich. Mało o nim dotąd słyszałem. Ale pewien jestem, że jeszcze usłyszę.

– Jak myślisz, o czym tam na zamku radzono? Z czym Polacy przyjechali do Prokopa?

– Nie domyśliłeś się? – Horn zmierzył go spojrzeniem. – Jeszcze się nie domyśliłeś?

* * *

Prokop, jako gospodarz, powitał gości. Podkomorzy krakowski Piotr Szafraniec wygłosił mowę powitalną, krótką, bo męczyła go zadyszka i szósty krzyżyk na karku. Prokop słuchał, ale widać było, że jednym uchem.

– Wpierw – ogłosił niecierpliwie – ustalmy, kogo reprezentujecie? Króla Jagiełłę?

– Reprezentujemy… – Szafraniec odchrząknął. – Reprezentujemy Polskę.

– Aha – Prokop spojrzał nań bystro. – Znaczy, reprezentujecie siebie.

Szafraniec żachnął się lekko, byłby może coś powiedział, ubiegł go Władysław z Oporowa, podkanclerzy koronny, rektor wszechnicy krakowskiej.

– Reprezentujemy – rzekł z naciskiem – stronnictwo, któremu przyszłość Polski na sercu leży. A że przyszłość Polski ściśle się w mniemaniu naszym z przyszłością Czech wiąże, radzibyśmy związki nasze zacieśniać. Radzibyśmy Królestwo Czeskie w pokoju widzieć, w pojednaniu, nie zaś w zamęcie i wojennej pożodze. Pragniemy, by zgoda zapanowała i pax sancta . Po temu i nasze pośrednictwo oferujemy w układach między Czechami a Apostolską Stolicą. Albowiem…

57
{"b":"89095","o":1}