Dies irae, dies illa,
solvet saeculum in favilla,
teste David cum Sibylla…
Dzień ów gniewu się nachyla, gdy w proch wieki zmiecie chwila, świadkiem Dawid i Sybilla. Będzie strach tam, będzie drżenie, przyjdzie Sędzia sądzić ziemię. Trąba wyda głos dokoła, gdzie kto gnił w mogilnych dołach, wszystkich do stóp tronu zwoła…
Tararara, tararara, tararara dum, dum, dum…
Lacrimosa dies illa,
quo resurget ex favilla
iudicandus homo reus
huic ergo parce Deus [1] .
Oj, ojojoj, przybliża się, moi panowie i mili słuchacze, przybliża się dzień gniewu, dzień nieszczęsny, dzień łez. Przybliża się Dzień Sądu i kary. Jako stoi w liście Janowym: Antichristus venit, unde scimus quoniam novissima hora est . Nadchodzi, nadchodzi Antychryst, nadchodzi ostatnia godzina. Zbliża się koniec świata i kres istnienia wszelakiego…
Innymi słowy: nie jest, kurde, dobrze.
Antychryst, moi panowie i mili słuchacze, ma być z pokolenia Dana.
W Babilonie się narodzi. Na końcu świata przyjdzie, półczwarta lata królować zdoła. W Jeruzalem świątynię pobuduje, mocą króle opanuje, a Kościół Boży zrujnuje. Na ognistym piecu jeździć będzie, dziwy-cuda czyniąc wszędzie. Pokazując swoje rany, zwiedzie wierne chrześcijany. Przybędzie z mieczem i ogniem, a siłą jego będzie bluźnierstwo, a ramieniem jego zaprzaństwo, a prawicą jego zagłada, a lewicą: mrok. Twarz jego jak dzikiego zwierza, czoło wysokie, brwi zrośnięte… Prawe oko jego jak gwiazda powstająca o świcie, lewe nieporuszone, jako u kota zielone, dwie, miasto jednej, źrenice mające. Nos jego jak otchłań, usta na łokieć, zęby na piędź. Palce jego jak żelazne kosy…
Ejże, ejże! I czegóż to krzyczeć na dziada, wielmożni? Czegóż to od razu wygrażać? Za co, za jakie winy? Że straszę? Że bluźnię? Że niczym kruk kraczę? Nijak, moiściewy, nijak nie kraczę! Prawdę gadam, prawdę święcie czystą, a przez wielkich ojców Kościoła potwierdzoną. Ba, i w ewangeliach dowiedzioną! Że w apokryficznych? I co z tego, że w apokryficznych? Cały ten świat jest apokryficzny.
Co tam niesiesz, miła dzieweczko? Cóż tam się tak w stągiewkach pieni? Nie piwo wypadkiem? Ech, przednie… Świdnickie, ani chybi… Hola! A spojrzyjcież-że w okienko, wielmożni! Czy wzrok starca myli? Czy mi się zda, czy się słonko wreszcie przez chmury przebija? Przebóg, tak! Koniec, koniec wnet będzie słocie i niepogodzie. Wierę, patrzcie jeno, oto blask świat zalewa, spływa z niebios słupem złotojasnym. I oto światłość staje się ogromna…
Lux perpetua .
Chciałoby się takiej. Wiekuistej. Chciałoby się…
Jak powiadacie? Że skoro koniec słocie, to dość siedzenia w karczmie, nagli czas w drogę? Że skoro tak, to miast pleść, opowieść co rychlej by kończyć? Dopowiedzieć, jak to dalej było z Reynevanem i z ukochaną jego Juttą, z Szarlejem i z Samsonem owego czasu, czasu tamtych srogich wojen, kiedy to krwią spłynęły i od pogorzelisk poczerniały ziemie Łużyc, Śląska, Saksonii, Turyngii i Bawarii? Jako żywo, wielmożni, jako żywo. Opowiem, bo też i opowieść trybem jej przyrodzonym ku końcowi zmierza. Choć i to wam rzec muszę, że jeśli się na szczęśliwe lubo wesołe opowieści zakończenie sposobicie, srodze zawieść się wam przyjdzie… Że co? Że znowu straszę? Kraczę? A jak tu, rzeknijcie, nie krakać? Kiedy takie straszne się we świecie wyrabiają rzeczy? Kiedy w Europie całej, popatrzcie jeno, cięgiem ninie zgiełk bitewny?
Pod Paryżem krew nie obsycha na mieczach Francuzów i Anglików, Burgundów i Armaniaków. Wciąż, jak u cytowanego Owidiusza, mord i pożoga na francuskiej ziemi, ciągle wojna. Sto lat będzie trwała, czy jak?
Anglia kipi w rewoltach, Gloucester na udry idzie z Beaufortami. Będzie z tego, oj, będzie, wspomnicie me słowa, zło jakieś między Yorkami a Lancastrami, między Białą i Czerwoną Różą.
W Danii grzmią działa, Eryk Pomorski ściera się z Hanzą, zawzięty bój wiedzie z książętami Szlezwiku i Holsztyna. Zurych zbrojnie powstał przeciw kantonom, godzi w jedność helweckiego związku. Mediolan w walce przeciw Florencji. Na ulicach Neapolu szaleją zdobywcy, żołdacy z Aragonii i Nawarry.
W księstwie moskiewskim hulają miecz i pochodnia, Wasyl w zajadłych utarczkach z Jurijem, Dymitrem Kosym, Szemiakiem. Vae victis! Pokonani płaczą czerwonymi łzami z krwawych oczodołów.
Dzielny Jan Hunyady z powodzeniem bije się z Turkami. Górą dzieci Arpada! Ale wisi, jako ten miecz Damoklesowy, już cień Półksiężyca nad Siedmiogrodem, nad dolinami Drawy, Cisy i Dunaju. Pisany, oj, pisany Madziarom żałosny los Bułgarów i Serbów.
Wenecja truchleje, gdy Murad II ubroczonym jataganem wyrzyna Epir i Albanię. Cesarstwo Bizantyjskie skurczone do rozmiarów Konstantynopola, Jan VIII i brat jego Konstantyn z niepokojem spoglądają z murów, wyglądają, czy już aby Osman nie nadciąga. Jednajcie się, chrześcijanie Wschodu i Zachodu, w obliczu wspólnego wroga! Jednajcie się i jednoczcie!
Ale chyba już za późno…
Bliski jest wielki dzień Pański, a będzie on dniem gniewu, dniem ucisku i utrapienia, dniem ruiny i spustoszenia, dniem ciemności i mroku, dniem chmury i burzy.
Dies irae…
Przepowiedział król Dawid w psalmach, wyprorokował prorok Sofoniasz, wywieszczyła pogańska wieszczka Sybilla. Gdy ujrzycie, że brat brata wydaje na śmierć, że dzieci powstają przeciw rodzicom, że żona opuszcza męża i że jeden naród wywołuje wojnę przeciw drugiemu narodowi, że na całej ziemi wielki głód się dzieje, wielkie zarazy i liczne nieszczęścia, wtedy poznacie, że bliski jest koniec… Hę? Co mówicie? Że to, com tu wymienił, przydarza się codziennie, nagminnie i na okrągło? I że bynajmniej nie tylko ostatnio, ale od wieków, w koło Wojtek? Ha, rację masz zarówno waść, szlachetny panie rycerzu z Habdankiem w herbie, jak i ty, czcigodny fratrze od świętego Franciszka. Rację macie, głowami kiwając i miny mądre strojąc, także i wy, cni panowie, i wy, pobożni mnisi, i wy, dobrzy kupcy. Rację macie. Wszędy zło i zbrodnia. Codziennie bratobójstwo, nagminnie przeniewierstwo, cięgiem krwi przelew. Oto, wierę, przyszedł nam wiek zdrady, gwałtu i przemocy, wiek nieustannej wojny. Jakże tedy, gdy tak się wokół dzieje, rozpoznać: już koniec świata, azaliż jeszcze nie już? Wedle czego to ocenić? Jakież znaki to pokażą, jakież signa et ostenta ?
Głowami, widzę, wciąż kiwacie, cni panowie, dobrzy mieszczanie, świątobliwi mnisi. Wiem, co dumacie, bom i ja się nad tym zadumał nieraz.
A może, dumałem, bez sygnału rzecz się stanie? Bez larum? Bez ostrzeżenia? Ot, po prostu: jeb! I koniec, finis mundi ? Może nie ma zmiłuj się? Może zupełna absencja sprawiedliwych w Sodomie? Może, bośmy plemię przewrotne, znak nie będzie nam dany?
Otóż nie lękajcie się. Będzie. Przyrzekają to ewangeliści. Zarówno ci legalni, jak i ci apokryficzni.
Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na ziemi trwoga narodów bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy. Moce niebios zostaną wstrząśnięte. Słońce zaciemni się, księżyc nie da światła, a gwiazdy będą spadały z nieba. I zostaną rozwiązane cztery wiatry od ich podstaw. Movebuntur omnia fundamenta terrae, zadrży ziemia i morze, a razem z nimi góry i pagórki. I wyjdzie z nieba głos archanioła, i zostanie usłyszany aż w najniższych czeluściach.
I będą przez siedem dni wielkie znaki na niebie. A jakie będą, opowiem. Słuchajcie!
Dnia pierwszego chmura nadejdzie z północy. I będzie z niej deszcz krwi na całej ziemi.
W drugim zaś dniu zostanie poruszona ziemia ze swego miejsca; bramy nieba otworzą się od wschodu i dym wielkiego ognia przesłoni całe niebo. I będzie tego dnia wielki strach i przerażenie na świecie.
Trzeciego zaś dnia zajęczą otchłanie ziemi z czterech krańców świata, a całą przestrzeń wypełni odrażający smród siarki. I będzie tak aż do godziny dziesiątej.
Czwartego dnia tarcza słońca się zasłoni i będą ciemności wielkie. Przestrzeń będzie posępna bez słońca i księżyca, gwiazdy zaprzestaną swej posługi. Tak będzie aż do poranku.
Szóstego dnia poranek będzie mglisty…