Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział dwunasty

w którym kobieta pachnąca rozmarynem oferuje Reynevanowi współpracą i pomoc, skutkiem czego sprawy raptownie przybierają zły obrót. Sytuację ratuje legenda, która niczym Deus ex machina wyłazi nagle ze ściany.

Niedaleko szkoły, naprzeciw budynku komandorii joannitów, na murku, by górować nad zebranym tłumem, stał człowieczek w czarnej opończy, o długich, rzadkich, opadających na ramiona włosach.

– Bracia! – krzyczał, gestykulując żywo. – Antychryst się objawił! Wśród znaków i fałszywych cudów! Przepowiedziany morderca świętych, siedzący jak tyran w mieście siedmiu wzgórz! W Rzymie, prostytuując stolec Piotra, rządzi namiestnik Szatana i herszt szatańskich sług! Zaprawdę powiadam wam, to papież rzymski jest Antychrystem! Ohydą zesłaną przez Piekło!

Tłumek słuchaczy gęstniał. Twarze słuchających były ponure, ponure było ich milczenie, złe, ciężkie, iście grobowe. Było to raczej niecodzienne, zwykle tego typu wystąpieniom, ostatnimi czasy wcale częstym, towarzyszyły śmiechy, brawa i okrzyki aprobaty, mieszane z gwizdami i wyzwiskami.

– Czym jest dziś – wołał w podnieceniu długowłosy – Kościół rzymski i kler cały? To spisek apostatów i oszustów, rządzący się chciwością jedynie. To tarzająca się w brudzie i rozpuście banda złoczyńców, syta bogactwem, władzą, zaszczytami, odziana w pozór świętości i maskę religii, czyniąca ze świętego imienia Bożego złodziejskie narzędzie, rynsztunek dla swego nierządu. To odziana w purpurę babilońska kurwa, pijana krwią męczenników!

– Patrzcie, patrzcie – powiedział za plecami Reynevana alt miękki jak atłas. – Banda złoczyńców. Pijana kurwa. Kto by przypuścił, że sprawy zajdą tak daleko. Zaprawdę, nastał czas wielkich przemian.

Odwrócił się. I poznał ją natychmiast. Nie tylko po głosie. Iluzja, którą maskowała się wtedy, we Wrocławiu, nie ukryła tego, co i teraz widział. Żółtozielonych oczu o bezczelnym wyrazie. Oczu, które zapamiętał.

– Jeszcze rok temu – przysunęła się do niego, dość bezceremonialnie wzięła pod ramię. – Jeszcze rok temu motłoch już byłby rozpędzony, a krzykacz pod kluczem. A tu proszę: gada i gada, i to w ludnym punkcie miasta. Czyżby coś się kończyło? A może zaczynało?

– Kim jesteś?

– Nie teraz.

Czuł przy boku ciepło, którym emanowała przez płaszcz i męski watowany wams. Jej ciepło również zapamiętał. Wtedy, we Wrocławiu, gdy szukał na jej ciele objawów zarazy. Jej włosy krył kaptur, ale wydzielały ów ledwie uchwytny zapach rozmarynu, który pamiętał z Raciborza.

– Zaprawdę powiadam wam – coraz bardziej zaperzał się i podnosił głos człowieczek w opończy – Kościół rzymski nie jest kościołem Chrystusa, lecz diecezją Diabła, jaskinią zbójców! Na targ rzuca się tam uświęcone prawa, tajemnice Boskości, wcielenie Słowa! Dzieli się na kawałki niepodzielną Trójcę. Zręczni szalbierze, fałszywi prorocy, oszukańczy kapłani, kłamliwi nauczyciele, zdradzieccy pasterze! Wyprorokowano ich nam! Przepowiedziano: przez nich droga prawdy obrzucona będzie bluźnierstwami; dla zaspokojenia swej chciwości obłudnymi słowy was sprzedadzą. I oto pojrzyjcie na rzymską kurię, na jej bulle, na kłamane msze, na odpusty. Czyż, wierę, nie sprzedają nas? Nie wydają dusz naszych na potępienie?

– Bracia! Musimy oddzielić się od nasłanych przez Diabła niegodziwców i łotrów, nie możemy mieć z nimi żadnej wspólnoty ani udziału w czynionej przez nich ohydzie. Jakoż w całym stworzeniu są tylko dobrzy i źli, wierzący i niewierzący, ciemności i światłość, ci, którzy są z Boga, i ci, którzy wbrew Bogu trzymają z Belialem!

– Nie kuśmy losu – powiedziała odziana w męski wams, pachnąca rozmarynem właścicielka zielonych oczu. – Zmiany zmianami, ale do ideału jeszcze temu światu daleko. Jest ciemność, jest światłość i są tacy, co donoszą. Za chwilę będą tu drabi z ratusza i łapsy Inkwizycji. Chodźmy stąd.

– Dokąd?

– Chodźmy, mówię.

– Nie. Najpierw wyjaśnisz mi…

– Chcesz odzyskać Juttę czy nie?

– Drzyjcie przed gniewem Pana – słyszeli, odchodząc – wy, którzy uwierzyliście kłamstwu, a zamknęliście uszy na prawdę. Którzy upodobaliście sobie nieprawość i idziecie za rozpustą. Wy, na których wyrok potępienia od dawna jest w mocy! Drzyjcie i pokutujcie! Albowiem przybliża się dzień gniewu, dzień nieszczęsny, dzień łez. Przybliża się Dzień Sądu!

– Dies irae, dies illa – mruczała, przyciskając się do jego ramienia, tajemnicza zielonooka. – Et lux perpetua .

– Dokąd idziemy?

– Do synagogi. Ale nie bój się, nie będę cię nawracać. Bądź sobie gojem aż po Sądny Dzień. Ale w synagodze nie bywa szpiegów. Nie zaglądają tam. Boją się żydowskich czarów.

* * *

Do synagogi, mieszczącej się w północno-wschodniej części miasta, niedaleko Bramy Nowej, nie weszli jednak.

Rozmawiali, siadłszy na murku, skryci za schodami wiodącymi do Ezrat Naszim, czyli babińca. Reynevan czuł się niepewny i spięty pod przenikliwymi spojrzeniami dziwnej kobiety, spojrzeniami oczu zielonych jak u kota i podobnie nieodgadnionych. Przełamał się. Miał dość niepewności. Dość tajemnic. I dość bycia manipulowanym.

– Najpierwej rzeczy pierwsze – przerwał jej, ledwie zaczęła mówić. – Od nich zacznijmy. Kim jesteś? Dlaczego pomogłaś mi we Wrocławiu, dlaczego interweniowałaś, gdy mnie aresztowano? Dlaczego jesteś tu teraz, by, jak twierdzisz, pomóc mi uwolnić Juttę? Z czyjego polecenia działasz? Bo przecież oczywistym jest, że nie robisz tego z własnej inicjatywy, samodzielnie, poruszona ludzką krzywdą…

– A dlaczego niby – przechyliła głowę – to takie oczywiste? Czyżbym nie wyglądała na kogoś, kogo może poruszyć krzywda? Najpierwej rzeczy pierwsze, powiadasz. Zgoda, o ile uściślimy, co jest tym pierwszym. Względem prezentacji mogę się zgodzić. Po namyśle. Już mnie zresztą o to wypytywałeś, w Raciborzu, wiosną. Masz prawo znać moje personalia. I nie tylko.

Zerwała z głowy kaptur, gwałtownym ruchem rozrzuciła włosy, czarne i połyskliwe jak krucze pióra.

– Nazywam się Rixa Cartafila de Fonseca. Możesz mówić Rixa. Co się tak wytrzeszczasz?

– Nie wytrzeszczam się.

– Wytrzeszczasz się. Wypatrujesz, gdzie mam naszyty Judenfleck? Byłoby ci lżej, gdybym nazywała się Rachel? Albo Sara?

– Przestań, proszę – odzyskał kontenans. – przedstawiłaś się, dziękuję, kłaniam się, jestem zaszczycony, przyjemność po mojej stronie.

– Jesteś zupełnie pewien, że przyjemność?

– Najzupełniej. Tej kwestii nie będziemy już poruszać. Przejdźmy do innych.

– Nie mogę ci powiedzieć, z czyjego polecenia działam. Nie mogę i już, koniec na tym, żadnych pytań. Musi ci wystarczyć to, co wiesz.

– Nie wystarczy. Twoje własne tajemnice to twoja rzecz. Gdy dotyczą tylko twojej osoby, niech sobie będą sekretem. Ale nie wtedy, gdy dotyczą mnie. Chcesz czegoś ode mnie. Chcę wiedzieć…

– Zgoda – przerwała natychmiast. – Najwyższy czas, byś się tego dowiedział. Dłużej ukrywać tego nie sposób. Chcę od ciebie dokładnie tego samego, co Łukasz Bożyczko i Inkwizycja: współpracy i informacji. Bożyczko zmusza cię do współpracy szantażem i groźbą. Ja chcę cię do współpracy przekonać, dowodząc wspólnoty interesów. W zasadzie już tego dowiodłam. Dbałam, by cię nic złego nie spotkało, robiłam za twojego anioła stróża. Teraz zaś pomogę ci odzyskać Juttę. Deklaruję pomoc i to pomoc natychmiastową, wyruszamy jeszcze dziś. Czy to mało?

– To dużo. Ale dokończ, proszę.

– Jesteś blisko Prokopa – zmrużyła oczy. – Blisko Prokupka, Puchały, Biedrzycha ze Strażnicy, Korybutowicza, Kralovca, znasz się z Koldą z Żampachu, Piotrem Polakiem i Janem Czapkiem. Wszędzie dopuszczają cię do konfidencji. I do sekretów. Ja też chcę znać te sekrety. Rozumiemy się?

– Nie.

– Będziesz mnie informował o tym, co szykują husyci. Tylko konkretnie, Reinmarze, konkretnie. Żadnych przepowiedni Malachiasza, żadnych dat zgonów i temu podobnych wróżbiarskich rewelacji.

– Podsłuchałaś nas w Raciborzu. Mnie i Bożyczko.

– Owszem, podsłuchałam. Zaimponowałeś mi wtedy, wiesz? Dostarczyłeś mu informacji, a przy tym nie sprzeniewierzyłeś się przekonaniom, nikogo nie zdradziłeś, nikomu nie zaszkodziłeś. Rzecz jasna, gdyby nie moja wówczas interwencja, Bożyczko zmusiłby cię do wyjawienia rzeczy konkretniejszych. A skoro to ja mu w tym przeszkodziłam, będzie sprawiedliwie, jeśli te konkrety otrzymam teraz ja właśnie.

– Ciekawie pojęta sprawiedliwość – wstał. – Posłuchaj, Rixo Fonseko. Nie będę twoim donosicielem. Nie dowiesz się ode mnie niczego. Jeśli to był warunek naszej współpracy, to współpracy nie będzie.

– Jestem po twojej stronie – Rixa też wstała. – Dowiodłam tego. Nie nakłaniam cię do przeniewierstwa. Nie zniewalam do zdrady. Chcę współpracy. Obopólnie korzystnej kooperacji.

– Obopólnie korzystnej. Niebywale.

– Powtarzam, jestem po twojej stronie. Również po stronie ideałów, którym jesteś wierny.

– Jasne – parsknął. – Całym sercem popierasz Kielich i kochasz ruch husycki, to z miłości chcesz szpiegować Prokopa i infiltrować Tabor. To, jak widzę, polityka wysokiego szczebla. Znam się trochę na polityce, wiem, że ma dwa alternatywne cele: jednym jest porozumienie, drugim konflikt. Porozumienie osiąga się, gdy jedna ze stron udaje, że wierzy w dyrdymały opowiadane przez drugą. My dwoje, niestety, jesteśmy skonfliktowani. Nie wierzę w dyrdymały, które opowiadasz. I nie myślę udawać, że wierzę.

Prześwidrowała go oczami.

– Nie każę ci wierzyć. Chcę współpracy, nie wiary.

– Nie będę twoim informatorem. I koniec. Dzięki za pomoc. Dzięki za dotychczasowe wysiłki, mój aniele stróżu.

– Nie zapominasz aby o czymś? A Jutta?

– Szantażem nic nie wskórasz. Żegnaj. Bóg z tobą.

– Ciszej – uśmiechnęła się. – Bo jeszcze rabin usłyszy. Reynevan, ja się tylko z tobą droczyłam.

– Powtórz, proszę.

– Droczyłam się z tobą. Ciekawiło mnie, jak zareagujesz. Jestem po twojej stronie. Nie chcę od ciebie żadnych informacji. Nie będę nakłaniać do wydawania sekretów. Juttę pomogę ci odnaleźć i uwolnić bez żadnych pobocznych warunków i zobowiązań. Chcesz odzyskać Juttę?

60
{"b":"89095","o":1}