Znany był mu natomiast herszt całej comitivy , szpakowaty mężczyzna z twarzą ogorzałą i poznaczoną dziobami po ospie. Zapamiętany z czasów ubiegłorocznej śląskiej rejzy Fedor z Ostroga, starościc łucki, ruski kniaź i watażka, najemnik w służbie husyckiej. Ten nie spuszczał z Reynevana czarnych oczek, których złowrogiej przenikliwości nie zdołał skryć ani stłumić półmrok izby i snujący się dym.
– Ci dwaj przy kaszy – przedstawiał dalej Wejdnar – to pan Jan Tłuczymost herbu Bończa. I Daniło Drozd, z bojarów putnych. Siednij se, Reynevan.
– Postoję. – Reynevan zdecydował się na oficjalny ton. – Bo też i dużo czasu nie mam. Książę Zygmunt Korybutowicz, w którego służbach panowie pozostają, prosił mnie, bym nawiązał kontakt. Oddałem, trzeba panom wiedzieć, księciu niejakie usługi, przyrzekł mi za to auxilium w pewnych impedymentach, jakie pojawiły się na mej drodze. Jak rozumiem, panowie macie być owym auxilium ? To wy macie mi być pomocni?
Zapadła długa i raczej przygnębiająca cisza.
– Nu i masz tobie – przemówił wreszcie Fedor z Ostroga. – Ot, popadł nam Niemiec wyszczekany, szczob trastia joho maty mordowała. Znaj ty… Nu, zapomniał ja, jak zwać?
– Reynevan – podpowiedział Kuropatwa.
– Znaj ty, Reynevan, czort z twoim ksylium czy konsylium, ostaw ich dla pedymentów czy inszych sodomitów, myśwa chłopy są normalne i brzydzimy się tych mód francuskich. Nie chcesz siadać, to stój, furda mi, stoisz czy siedzisz. Ty nam rzekaj, co tobie rzec kazali.
– Niby co?
– Herrgott! Nam Korybutowicz mówił, ty wiesz, kiedy i kędy tu na Odry hroszi powiozą, wełykie hroszi. Z Polski czy ze Śląska. Nam kniaź rzekał, ty nam drogę powiesz, co nią owe hroszi wieźć będą.
– Książę Zygmunt – odrzekł wolno Reynevan – słowem nie wspomniał o żadnych wiezionych pieniądzach. A gdyby nawet i uronił o tym słowo, to bym go panom z pewnością nie powtórzył. Wydaje mi się, że zachodzi nieporozumienie. Powtarzam, książę przyrzekł mi wasze usługi…
– Usługi? – przerwał Fedor. – Usługiwać? Czortu w żopu! Jam kniaź, jam pan na Ostrogu! Tfu! Baszom az anyát! Korybutowicz mi rozkazywać ne bude! Wielki mi szysz, Korybutowicz, książę z łaski czeskiej malowany!
– Rozumiem – Reynevan uniósł głowę, spojrzał hardo. – Bo też i jasno było powiedziane. Wobec tego żegnam szanowną kompanię.
– Czekaj – Jan Kuropatwa uniósł się zza stołu. – Czekaj, Reynevan, po co ta gorączka? Pogawędźmy. Mówiłeś, pomoc ci potrzebna. Dyć my nie od tego, by tobie pomóc, jeśli i ty nam pomoc okażesz, w naszej imprezie…
– W jakiej? W rabunku?
– A co ty taki honorny? – spytał Nadobny. – Hę? Nosa zadzierasz? A co tobie przyniosła dotąd ta wojaczka? Ta rewolucja? Rany, guzy, anatemę i infamię, jak nam. Nie pora o sobie pomyśleć, medyku, o własnym dobru, zdrowiu i szczęściu?
– Co nam popłuży – oznajmił dobitnie Kuropatwa – to i tobie popłuży. Pomożesz nam w imprezie, do podziału cię dopuścim, do kiesy grubo wpadnie. Dobrze mówię, mości Ostrogski?
– Żegnam panów. – Reynevan nie czekał, aż kniaź potwierdzi. – Bóg z wami.
– A ty kudy? – spytał zimno Fedko z Ostroga. – Czto wzdumał? Donieść Prokopowi? Nie, brateńku, nic z tego. Łapaj go, Kuropatwa!
Reynevan wywinął się, pchnął Kuropatwę na Nadobnego. Wejdnar zerwał się z ławy, Reynevan metodą Szarleja kopnął go w kolano, padającego walnął w nos. Tłuczymost herbu Bończa skoczył nań i obłapił, z pomocą pospieszył mu przez stół bojar putny Daniło, strącając i tłukąc naczynia. Ostrogski, Skirmunt i Jakubowski nie ruszyli się z miejsc.
W ręce bojara błysnął nóż, Reynevan wyszarpnął się z uścisku Tłuczymosta i sięgnął po własny puginał, ale Wejdnar uwiesił mu się u łokcia, a Kuropatwa chwytem unieruchomił lewe przedramię. Bojar Daniło pchnął nożem. A Reynevanowi przypomniał się Bruno Schilling, renegat z Roty Śmierci.
Odchylił korpus, czując na piersi łokieć uzbrojonej ręki zgiął ją nagłym ruchem ciała, przekręcił, obrócił, pchnął barkiem, ile mocy. O dziwo, wyszło, choć nie całkiem. Miast wbić się w gardło, odwrócone ostrze rozpłatało tylko policzek. Bojar zawył jak zwierzę, zalał krwią siebie i okolicę. Fedor z Ostroga zaryczał.
Zaryczał i padł uderzony głowicą korda Tłuczymost, wrzasnął cięty w dłoń Nadobny. Rąbnięty pięścią i kopnięty Kuropatwa poleciał na stół, w gliniane skorupy i rozlane piwo.
– W nogi, Reynevan! – Urban Horn zawinął kordem, kopniakiem obalając usiłującego wstać Wejdnara. – W nogi! Na schody! Za mną!
Nie dał sobie dwa razy powtarzać. Z dołu ścigało ich wycie bojara putnego. I wściekłe ryki kniazia Fedka z Ostroga.
– Baszom az anyát! Baszom a világot! Job twoju mać, zkurvena kurva!
* * *
– Psiakrew. – Urban Horn zgarbił się w siodle. – Krwawię. Od tych ekscesów szwy mi puściły.
– Mnie też puściły. – Reynevan zmacał udo, obejrzał się za siebie. – Zajmę się tym, mam przy sobie instrumenty i leki. Wpierw jednak oddalmy się.
– Oddalmy – zgodził się Horn. – Oddalmy jak najdalej. Żegnaj nam, miasto Odry. A jak z nami będzie, kamracie? Pojedziesz ze mną na Sowiniec?
– Nie. Wracam na Śląsk. Zapomniałeś? Ginewra w potrzebie.
– Ratuj więc Ginewrę, Lancelocie. A zły porywacz Meleagant powinien dostać za swoje. W konie.
– W konie, Horn.
Puścili się w galop.